Krytyka jest po to, żeby osadzić film w kontekście społecznym, kulturalnym, językowym i historycznym. Recenzje mają wyjaśniać artystyczny wymiar produkcji, a nie być streszczeniem fabuły - mówi w ekskluzywnej rozmowie z tvn24.pl Klaus Eder, sekretarz generalny Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Filmowych (FIPRESCI). Podkreśla, że bez nowego spojrzenia na świat, zawód krytyka może stać się nieistotny.
Klaus Eder od 1987 roku jest sekretarzem generalnym Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Filmowych (FIPRESCI). Urodził się w 1939 roku w Augsburgu, ukończył literaturę niemiecką na Uniwersytecie w Stuttgarcie, a w połowie lat 60. rozpoczął swoją karierę krytyka filmowego. W latach 1966-1968 był redaktorem niemieckiego miesięcznika "Film". Później został krytykiem filmowym radia Bayrischer Rundfunk.
Jest autorem licznych książek, którego bohaterami byli najważniejsi europejscy twórcy filmowi, w tym Andrzej Wajda, Nikita Michałkow, Luis Bunuel, Andriej Konczałowski czy Arturo Ripstein. To też współautor "Historii kina bułgarskiego" i kurator serii 30 filmów niemieckich filmów z lat 50. "After the War, Before the Wall" wydanej przez New York Film Society of Lincoln Center. Przez 21 lat (1986-2007) był programerem Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Monachium. Przez lata zasiadał w jury najważniejszych festiwali filmowych świata (m.in. Wenecja, Montreal, Stambuł, Moskwa, Karlowe Wary, Odessa, Bari). Na co dzień mieszka i pracuje w Monachium. Z Klausem Ederem podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Transatlantyk w Łodzi rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Jak zdefiniowałby pan krytyka filmowego?
Klaus Eder: To krótkie pytanie, na które w zasadzie nie ma odpowiedzi, ponieważ klasyczna definicja krytyka filmowego mówi, że jest to osoba, która w każdy poniedziałek, wtorek, środę chodzi na pokazy prasowe filmów i pisze swoje recenzje, publikowane w czwartki i piątki. Gdy ma trochę czasu i ambicji, pisze o filmie w szerszym kontekście do miesięczników filmowych bądź kulturalnych. Są to również bardzo ważne teksty o reżyserach, gatunkach filmowych czy historiach zza kulis powstawania filmów. Taka formuła nadal istnieje, ale straciła wiele na swojej unikatowości. Powstały inne środki przekazu, które wpływają na sukces komercyjny filmów. Mamy w końcu internet, gdzie każdy, kto kupi sobie bilet i pójdzie do kina, pisze o filmie i może uznać się za krytyka. Nie mogę powiedzieć, że zawód krytyka filmowego jako profesja zanika, ale traci na swoim znaczeniu. Nawet w internecie, gdzie można znaleźć świetne strony z prawdziwą krytyką filmową, zbierają one mniejszą klikalność niż komercyjne strony promujące bestsellery.
Kim obecnie jest krytyk? Nie wiem, nie umiem na to odpowiedzieć, chociaż mam pewien pomysł na to, kim powinien być. Myślę, że powinna być to osoba, która zna historię filmu, która zna również inne obszary sztuki: muzykę, operę, malarstwo - które jest w tym kontekście bardzo ważne, i w końcu osoba, która dobrze pisze. To jest bardzo istotne, ponieważ teksty muszą się czytać. Powinna być to osoba z wykształceniem uniwersyteckim w jednej z tych dziedzin i która ma znacznie większą wiedzę na temat każdego aspektu filmowego niż zwykli miłośnicy kina, dzięki czemu w swoich tekstach może wyjaśniać złożoność problemów danego tytułu. Ale to tylko moje wyobrażenie dotyczące tego, kim powinien być współczesny krytyk filmowy. A myśli pan, że nadal krytyka filmowa jest potrzebna? Wydaje mi się, że jest pewne wielkie niezrozumienie, zwłaszcza ze strony firm produkcyjnych i dystrybutorów filmowych, którzy traktują krytykę filmową jako pewną formę public relations. Dla nich dobry krytyk to ten, który pisze pozytywnie o filmach i na odwrót. Myślę, że krytyka nie może być łączona z komercyjnym sukcesem filmów. Krytyk nie może mieć żadnego interesu w tym, ile jakiś film zarobi. Bardzo często jest tak, że krytycy z większą sympatią podchodzą do mniejszych tytułów niż do wielkich hollywoodzkich hitów, chociaż i o tych muszą pisać. Krytycy w swoich recenzjach oddają swoje bardzo subiektywne spojrzenie na film. Dla wielu twórców filmowych krytyka jest punktem odniesienia, czy są uznanymi filmowcami, czy nie. Oczywiście bierzemy pod uwagę krytyków na dobrym poziomie, którzy znają się na tym, co robią. Dla filmowców krytycy - zwłaszcza ci, którzy widzą film jeszcze przed premierą - są papierkiem lakmusowym, który obrazuje poziom filmu. Co ciekawe, jeśli tego samego dnia, o tej samej porze, w tym samym miejscu pokażemy trzem osobom jeden film, to po obejrzeniu go każda z tych osób ma zupełnie inne spostrzeżenia, inne wnioski. Gdy słucha się tych rozmów, ma się wrażenie, że każda z tych osób mówi o innym filmie. Dla twórców filmowych to jest bardzo interesujące, co krytycy zobaczyli w ich pracy, na czym się skoncentrowali, co pominęli. Niedawno jeden z reżyserów dużej superprodukcji powiedział, że nie robi filmów dla krytyków, tylko dla widzów. Jeden z hollywoodzkich aktorów stwierdził zaś, że nie gra w filmach po to, żeby zadowolić krytyków. Przecież krytycy to też cześć kinowej widowni. Wszyscy filmowcy, reżyserzy, scenarzyści, aktorzy są bardzo wrażliwi. Podobne przypadki zdarzały się w literaturze - byli pisarze, którzy mówili, że piszą dla czytelników, nie dla krytyków. W nocy chodzili pod okna księgarni i patrzyli, czy ich książka wystawiana była w witrynie. Czytali wszystko, co zostało napisane o ich książkach. Czasem, gdy zostali źle potraktowani przez krytyków, mówili, że nie podoba się im ta ocena. Byli zranieni.
Gdy napiszesz coś złego o filmie, to uderza personalnie w całą ekipę. To jest nie do uniknięcia. Moim zdaniem są filmy dobre i złe. Są też dobrzy krytycy i źli. Są też krytycy, zwłaszcza młodego pokolenia, pewnie także w Polsce, którzy uwielbiają w bardzo negatywny sposób pisać o filmach, którzy lubią je kąsać. I robią to często z dużą satysfakcją. To mi się nie podoba. Jestem z tej grupy, która próbuje kochać kino. Zdarzają się takie przypadki, że uwielbiasz jakiegoś reżysera, którego każdy film oglądasz. I nagle jesteś w niekomfortowej sytuacji, gdy ten człowiek zrobi zły film. I co wtedy? Są też twórcy, których po prostu nie śledzisz, bo nie jest to twoje kino. Tak też się zdarza. Godard powiedział kiedyś, że krytycy mogą nie lubić moich filmów, ale nie mogą ich nie rozumieć. Bardzo ważnym słowem w krytyce jest "ale". Można pisać: "film jest dobry, ale…" i wymienić to, co nie do końca ci się w nim podoba. Takie podejście jest ważne i dzięki temu twórcy filmowi z szacunkiem będą czytać twoje recenzje. To ciekawe, co pan mówi. Czasem boje się zobaczyć nowy film swoich ulubionych reżyserów. Boje się, że się rozczaruję.
Wie pan, nawet jeśli film ma jakieś niedociągnięcia, złe momenty i jest to film wybitnego reżysera, to ciągle jest to bardziej interesujące niż najlepszy film kiepskiego twórcy. Z tymi świetnymi można podyskutować. Krytyka filmowa nie jest po to, żeby bić brawo. Krytyka jest po to, żeby osadzić film w kontekście społecznym, kulturowym, językowym i historycznym. Recenzje mają wyjaśniać artystyczny wymiar produkcji, a nie być streszczeniem fabuły. Dzięki temu można być z dala od negatywnego nastawienia tych, którzy tylko wytykają błędy. Trzeba wyjaśniać zarówno dobre, jak i złe elementy filmów.
Był kiedyś taki francuski magazyn filmowy, który miał bardzo ciekawą politykę pisania recenzji. O nowych filmach pisała ta osoba, której film podobał się najbardziej. Takie podejście powinno być w każdej redakcji. Powiedział pan, że krytyk powinien mieć znacznie większą wiedzę o sztuce. Pan jest absolwentem literatury niemieckiej. Miało to jakiś wpływ na późniejszą pana decyzję o wejściu w świat kina? W tamtym czasie nie było ani studiów filmoznawczych, ani filmowych. Szkoły filmowe w Niemczech powstały później. Wydaje mi się, że zajmując się filmem, należy też wiedzieć bardzo dużo o literaturze. A to dlatego, że znacznie więcej filmów niż można się tego spodziewać, ma silny związek z literaturą. Czasem są to relacje zła literatura i dobre filmy, czasem na odwrót. Więcej filmów powstaje na podstawie książek niż na podstawie oryginalnie napisanych scenariuszy.
Są pewne rzeczy w różnych dziedzinach sztuki, które są wspólne dla nich wszystkich: filmu, literatury, muzyki czy sztuk pięknych. Myślę, że to nie jest istotne, czy w trakcie studiów skoncentrowanym było się na literaturze czy malarstwie, ponieważ zdobywa się pewne narzędzia do analizowania dzieł sztuki, a których oczekuje się od krytyków każdej z dziedzin sztuki. Od krytyków filmowych oczekuje się dodatkowo znajomości historii kina. Jako Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyków Filmowych (FIPRESCI - red.) staramy się o to, żeby w jury każdego ważnego konkursu festiwalowego obok aktorów, reżyserów, producentów i tak dalej, zasiadał przynajmniej jeden krytyk filmowy. W takim układzie to krytyk filmowy jest tą osobą, która zna historię filmu i może w pewien sposób przekonywać innych jurorów, że pewne rzeczy już w historii były i wyjaśniać ewentualnie to, co film wnosi nowego. Dla mnie osobiście to nie jest istotne, jakie studia się ukończyło. Najważniejsza jest miłość do kina. A jak to się stało, że zaczął pan pisać o filmach? To była bardzo osobista decyzja. Po studiach bardzo mocno interesowałem się teatrem. W drugiej połowie lat 60. pojawiła się francuska Nowa Fala, w Niemczech zaczęły powstawać pierwsze filmy, które zrywały z kinem faszystowskim z lat 30. i 40 oraz masowym, rozrywkowym kinem niemieckim lat 50. To był mój świat, filmy, które były mi bliskie. Miałem i nadal mam bardzo skomplikowaną relację z kinem hollywoodzkim. To nie moje kino. Podobają mi się niektóre filmy, lubiłem niektórych aktorów, ale to ciągle bardzo odległe mi kino. Moje kino rozpoczęło się wraz z "Do utraty tchu" Jean-Luca Godarda, pojawiły się pierwsze tytuły młodych niemieckich twórców. W tym czasie pomiędzy młodymi reżyserami a krytykami w Niemczech była silna więź. Pokochaliśmy na nowo kino. Poczułem, że to jest mój świat, że chcę o tym pisać. Trzeba pamiętać, że to jest okres poprzedzający rewolucję studencką lat 60., kiedy w jakiś sposób odwróciliśmy się od klasycznie pojmowanej sztuki, szukaliśmy czegoś nowego. Stało się dla mnie jasne, że to jest to.
Ma pan też szczególny związek z polskim kinem, pisał pan książki miedzy innymi o Andrzeju Wajdzie. Tak. Miałem wielką przyjemność spotkać Andrzeja Wajdę kilka tygodni przed jego śmiercią. To było bardzo wzruszające. Będąc tutaj w Łodzi, oczywistym jest to, że musiałem odwiedzić Szkołę Filmową. Wszystkie te wielkie nazwiska ludzi, których zdjęcia wiszą na ścianach w tej szkole, wszystkich ich poznałem, znam ich filmy. To jest moja przeszłość.
Polskie kino ma dla mnie specjalne znaczenie też dlatego, że filmy Andrzeja Munka, Andrzeja Wajdy - jeszcze te przed "Kanałem" - dość szybko pokazywane były w Niemczech. Miały na mnie taki sam wpływ jak te niemieckie czy francuskie. Pokazywały świat w taki sposób, w jaki na niego patrzę. Jest pan sekretarzem generalnym FIPRESCI od ponad 30 lat...
...o mój Boże, niech mi pan o tym nie przypomina (śmiech).
Jednak to fakt (śmiech). Jak zmieniło się FIPRESCI przez te lata? Stowarzyszenie takie jak to nadal jest potrzebne?
Powiem tak: jest więcej pytań niż odpowiedzi. Pierwsze, bardzo stare pytanie to: czym jest kino? Często padały odpowiedzi, ale teraz nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Prostym faktem jest to, że obecnie większość filmów oglądana jest poza kinem - czy to na komputerach, czy urządzeniach przenośnych. Większość tak zwanych filmów odchodzi od tradycyjnej formuły przynajmniej 90-minutowej dramaturgii. Pojawiły się też seriale telewizyjne, które odnoszą wielki sukces, oglądane są przez młodych ludzi. W takim kontekście krytyka filmowa czy FIPRESCI nie jest już potrzebne, ponieważ klasyczna krytyka straciła swój trzon. To to, o czym mówiłem na początku. Krytyka filmowa czy FIPRESCI przestały być istotne.
Pojawiła się nowa fala dystrybucji filmowej i krytyka filmowa nie wie, jak na nią reagować. Krytycy nadal siadają do swoich klawiatur, piszą teksty, ale nie sięgają po inne elementy. Nie używa się zdjęć, nie używa się fragmentów filmów. Jest wiele możliwości, które nadal nie są eksplorowane przez krytyków. W takim kontekście mogę powiedzieć, że nasze stowarzyszenie jest nieco staromodne. Mogę również powiedzieć, że poszukuję młodych ludzi, którzy mogliby wnieść coś nowego, nowe spojrzenie, którego nie ma już moje pokolenie. To nie jest proste, ale nie ma innego wyjścia. W innym przypadku nasza profesja czy organizacja jak nasza - przepadnie. Jest mi przykro, że nie mam bardziej optymistycznego spojrzenia na własną profesję, ale tyle rzeczy się zmienia i nie zawsze jesteśmy na tyle elastyczni, żeby w odpowiedni sposób zareagować. Jedną ze zmian w filmie, którą można łatwo zauważyć, jest coraz mocniejsza pozycja komedii, które przez lata były traktowane z dystansem. "Toni Erdman", "Sierranevada", "Mężczyzna imieniem Ove", "The Square", "Lobster" to tylko niektóre tytuły, które doceniane są na najważniejszych festiwalach. Myśli pan, że komedia jako gatunek przeżywa swoje drugie życie? Byłoby wspaniale. Wie pan, to też widać w telewizji - i nie mówię o filmach telewizyjnych - ale to zupełnie nowym sposób mówienia w telewizyjnych show. To też wpływa na kino. Myślę, że to wszystko może być nowym sposobem opowiadania o obecnej rzeczywistości. Czy da się na poważnie mówić o Ameryce i prezydencie Trumpie? Komedie mogą pomóc zrozumieć to, co się dzieje wokół nas.
Przez lata był Pan programerem Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Monachium. Jak z perspektywy czasu patrzy pan na tę pracę, czy coś się zmieniło w sposobie selekcji filmów? Myślę, że wielu moich kolegów może to potwierdzić, że selekcja festiwalowa jest niczym krytyka filmowa bez potrzeby pisania. To trochę inna forma praktykowania krytyki. Na przykład sekcja Forum podczas Berlinale była i jest robiona przez byłych krytyków. Programy wielu festiwali filmowych - w tym Cannes - opracowywane są przez byłych krytyków. To jest bardzo efektywna forma pracy związanej z filmem. Nigdy nie da się tego zrobić obiektywnie. Selekcja polega na tym, że wybiera się te filmy, które chce się obejrzeć. Miałem możliwość nie tylko programowania festiwalu, ale także przygotowywania retrospektyw. Dzięki temu bardzo często lokalna publiczność miała jedyną szansę na zobaczenie jakichś filmów. A to jest wspaniałe. Gościł pan na wszystkich najważniejszych festiwalach filmowych świata. A co pan myśli o festiwalach o takiej formule, jaką przyjął Transatlantyk Festival? Takie wydarzenia są potrzebne przede wszystkim dla publiczności, która jest w takiej sytuacji, że nie może zobaczyć wszystkich produkowanych obecnie filmów. Festiwale przybliżają najnowsze filmy z różnych zakątków świata. Myślę, że wszystkie festiwale - te najmniejsze i te największe - mają pozytywny aspekt przybliżania kina ludziom, którzy chcą oglądać filmy, a którzy nie mają innej możliwości, żeby je zobaczyć. Ale to nie wszystko, bo przecież jest ta festiwalowa atmosfera, którą tworzą też zaproszeni goście. Przyjeżdżają reżyserzy, którzy rozmawiają z publicznością o swoich filmach. Myślę, że z tego względu takich wydarzeń powinno być jak najwięcej.
Autor: Tomasz-Marcin Wrona/adso / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: fot. Lidka Sokal/Transatlantyk Festival