Wiele razy zawieszałam marzenia na haku i starałam się nie patrzeć w ich stronę, ale one zawsze do mnie w końcu wracały – przyznaje wokalistka Kaśka Sochacka. - Wszystko robiłem sam i chciałem to robić bez udziału w talent show – tłumaczy debiutujący Kamil Hussein. - Chciałbym usłyszeć recenzje słuchaczy, ponieważ muzyka funkcjonuje przecież właśnie poprzez odbiór – podkreśl Patryk Pietrzak. A autorka projektu muzycznego The Pau dodaje: - Miałam momenty zwątpienia wynikające z tego, co ktoś powiedział na temat mojej twórczości i traciłam wiarę w siebie, ale na szczęście to szybko mijało.
Polska scena muzyczna od kilku lat rozwija się w niezwykłym tempie. Nie sposób dziś nadążyć za nowościami, które zalewają internet i serwisy streamingowe niemalże codziennie. Nawet promotorzy muzyki i dziennikarze przyznają, że ilość propozycji powoduje, że czasami nie da się zapoznać ze wszystkim, co mają do zaoferowania młodzi twórcy. Tym bardziej nie powinno dziwić, że nie radzą sobie z tym słuchacze, którzy nie zawsze mają skąd dowiedzieć się o istnieniu tych mniej znanych, często dopiero rozpoczynających karierę artystów.
Dodatkowym utrudnieniem dla muzyków jest bez wątpienia sytuacja pandemiczna, która już od roku nie pozwala im korzystać z najlepszego sposobu na promowanie swojej pracy - grania koncertów, podczas których fani mogliby zakochać się w nowych dźwiękach lub słowach. Jednak nie poddają się, wydają nowe utwory i albumy, organizują koncerty online i udzielają wywiadów, opowiadając swoje historie z nadzieją, że mimo braku bezpośredniego kontaktu zachęcą publiczność do dania szansy ich twórczości, zanim znowu wszyscy będziemy mogli spotkać się pod sceną.
"Jedną z fajniejszych stron sukcesu, to móc dawać innym coś od siebie"
Nazywa się Kamil Hussein, jest Polakiem z syryjskimi korzeniami. Urodził się w 1994 roku w Lublinie. Sześć lat temu wyjechał z rodzinnego miasta do Warszawy W stolicy pracował między innymi jako kierowca Ubera, ale przez cały ten czas miał cel, do którego dążył, choć - jak sam przyznaje - nie zawsze było to dla niego łatwe.
- Cały czas czułem w środku, że nadejdzie dla mnie czas. Miałem 20 lat, kiedy przeprowadziłem się do Warszawy i czułem, że coś się w końcu stanie, ale było to trudne. Dla wielu dzisiejszych artystów początki były znacznie bardziej magiczne, zwłaszcza jeśli ktoś zdecydował się na udział w programie telewizyjnym, w którym ktoś ich dostrzega – produkują i wydają piosenki, świętują debiut i jazda. Ja wszystko robiłem sam i chciałem to robić bez udziału w talent show – podkreśla.
Dziś ma już przy sobie managera oraz wytwórnię Universal Music Poland, którzy pomagają mu i wspierają podczas oczekiwania na wydanie jego debiutanckiej płyty, którą zapowiadają pierwsze trzy single artysty: "Muszę iść tam sam", "Nowe miejsca" oraz "Mandala".
- Wcześniej wspierała mnie głównie moja dziewczyna i siostra, które pilnowały, abym się nie poddawał i szedł dalej. Nawet wtedy, gdy rodzice mówili, abym dał już sobie spokój, bo walczę tyle czasu i nic z tego nie wychodzi, to siostra stawała w mojej obronie, mówiąc tacie, że muszę to robić, bo do tego zostałem stworzony, więc albo ma mi pomóc, albo chociaż nie przeszkadzać – opowiada o siostrze, która niedawno została lekarką.
Kamil przyznaje, że siostra odgrywa ważną rolę w jego życiu od zawsze, nie tylko przy spełnianiu marzeń. Już wcześniej broniła go przed różnymi przeciwnościami losu, a z tymi spotkał się wielokrotnie, będąc w połowie Syryjczykiem, a w połowie Polakiem. Młody artysta od początku bardzo stanowczo wypowiada się na tematy społeczne i polityczne, dotyczące rasizmu, ale również braku tolerancji.
- Dochodziły do mnie opinie, że na początku nie powinienem mówić takich rzeczy, ale stwierdziłem, że mam 26 lat i muszę zrobić szybszy start. Zaczynając w wieku 20 lat, można dawać sobie czas na rozwój i rozkręcanie się, ale czas artystów debiutujących jest ograniczony, a ja jestem na tyle dojrzały, by robić to, co chcę i robić to szczerze – tłumaczy.
Poza tym, że chce poruszać istotne dla siebie tematy przy okazji promocji swojej płyty, to na co dzień również interesuje się i angażuje w wydarzenia społeczne. - Niedawno na warszawskim Powiślu, gdzie mieszkam, moja dziewczyna powiesiła na balkonie transparent wspierający Strajk Kobiet. Jakiś czas później wstałem rano i zadzwonił domofon. Myślałem, że to jedzenie, które zamówiłem, otworzyłem drzwi, a tam zastałem pana, który od razu zapytał mnie: "kiedy zdejmiesz tę szmatę?". Byłem w takim szoku, że nic nie odpowiedziałem, na co usłyszałem, że mam dwa tygodnie, żeby ją zdjąć albo będę płakał, chodząc po Warszawie. Na początku się przestraszyłem, zacząłem dzwonić po znajomych i pytać, co powinienem zrobić, bo z jednej strony nie chciałem odpuścić, a z drugiej – bałem się. Ten człowiek znał mój adres – opowiadał.
Ostatecznie nie dał się przestraszyć i zgłosił sprawę na policję. Nie był to też dla Kamila pierwszy raz, kiedy doświadczył w Polsce lęku. - Po Lublinie, gdy tam mieszkałem, chodziłem z gazem pieprzowym. Od czasu do czasu zdarzało się tam, że ktoś mnie zaczepił, nawet kiedy szedłem z dziewczyną. Niby nigdy nie było sytuacji, żeby ktoś chciał mnie pobić, ale czasami przemoc psychiczna jest gorsza od fizycznej, ponieważ poza samym strachem powoduje również inne myśli, na przykład o zmianie nazwiska czy "wybieleniu się" w jakiś sposób, żeby było łatwiej – przyznaje.
Na szczęście nie pozwolił, aby te obawy przejęły kontrolę nad jego życiem, a pochodzenie oraz nazwisko ostatecznie stały się jednym z jego argumentów podczas rozmów z wytwórniami płytowymi, choć też nie od razu dla wszystkich zrozumiałymi.
- Żyjemy w Warszawie i tutaj ktoś może nie odczuwać rasizmu, bo przecież przyjeżdża i żyje tu wielu obcokrajowców, ale prawda jest taka, że branża artystyczna, zwłaszcza w stolicy, jest bańką. Polska jest znacznie większa i nie wszędzie ludzie są świadomi lub zaznajomieni z "innością", która dla kogoś, kto żyje w tym mieście od lat, nie jest problemem. Nie odczuli mojego pochodzenia jako atutu, który można wykorzystać. Dodatkowo mam wrażenie, że od jakiegoś czasu zaczęliśmy się przyzwyczajać do ludzi z talent show, a przestaliśmy interesować się odkrywaniem nowych artystów "znikąd" – tłumaczy.
Ostatecznie, z pomocą przyjaciela, nauczył się, jak przekonać do siebie i swojej muzyki innych, co zaowocowało podpisaniem pierwszego kontraktu płytowego. A co by zrobił, jeśli teraz by się nie udało odnieść sukcesu? Nawet nie bierze tego pod uwagę. - Ale jeśli miałoby się tak stać, to zostanie masa nowych doświadczeń, miłych znajomości, przeżytych chwil. Myślę, że jeśli w jakiś sposób już poradziłem sobie z branżą muzyczną, to będę w stanie poradzić sobie również w innych miejscach – zapewnia.
- A jeśli się uda, to bardzo chciałbym pomagać innym artystom, którzy są mniej pewni siebie. Kiedyś zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby, aby każdy przeszedł taką drogę do debiutu jak ja, ale doszedłem do wniosku, że ludzie często się wstydzą i nie wierzą w siebie, więc chciałbym móc im pomóc. Chciałbym też grać dużo w szpitalach, zwłaszcza na oddziałach onkologicznych, czuję taką wewnętrzną potrzebę, ponieważ jakiś czas temu z powodu chłoniaka zmarł mój kolega. Przed jego śmiercią widziałem, ile radości sprawiało mu to, że spędzałem z nim czas i dla niego grałem. Stwierdziłem, że jeśli się uda, to chciałbym móc umilać czas chorym. Jedna z fajniejszych stron sukcesu to móc dawać innym coś od siebie – podkreśla.
"Wiele raz zawieszałam marzenia na haku, ale one zawsze do mnie w końcu wracały"
Dowodem na to, że udział w talent show nie zawsze jest przepisem na natychmiastową karierę bez wątpienia jest Kasia Sochacka. Wokalista, która została odkryta podczas jednego z telewizyjnych programów, nawet jeszcze przed jego rozpoczęciem, na wydanie swojej debiutanckiej płyty musiała czekać aż siedem lat.
Kasię - zanim w ogóle zorientowała się, że jej miejsce jest przed mikrofonem - już jako dziecko wyraźnie ciągnęło ją do występów przed publicznością. Choć początkowo miała na to inny pomysł. - To taka zabawna anegdota z dzieciństwa, ale kiedy miałam cztery, może maksymalnie pięć lat, spodobała mi się praca księdza. Wychodził na ambonę, śpiewał i wszyscy go słuchali. W moim dziecięcym umyśle zaświtała myśl, że to jest fajne, że też tak chcę – wspomina.
- Mama szybko ściągnęła mnie na ziemię i wytłumaczyła, że to niemożliwe. Długo nie rozpaczałam. Szybko zrozumiałam, że to, co mi się w księdzu podobało jest domeną piosenkarzy – tłumaczy.
Jednak, mimo że dość szybko zrozumiała, co naprawdę chce w życiu robić, to droga do nagrania, a później wydania jej debiutanckiej płyty nie była łatwa. Zaczęła się w 2014 roku i początkowo zdawało się, że wszystko może być jak w bajce.
- Poznałam Józka (Paweł Jóźwicki – red.), właściciela wytwórni Jazzboy w 2014 roku. Józek był konsultantem muzycznym w programie telewizyjnym, w którym brałam udział razem z moim ówczesnym zespołem. Tak się stało, że był obecny na naszej próbie, podczas której graliśmy nasz numer. Pamiętam, że później podszedł do mnie na scenę i zapytał, czy to mój numer. Potwierdziłam, a on się zachwycił – powiedział, że to ekstra kawałek i dobry tekst. To był początek – opowiada.
Po castingu do programu rozmawiali przez telefon, a Kasia przesłała Pawłowi kolejne dwie piosenki, które również mu się spodobały i to na tyle, że zaproponował jej podpisanie kontraktu ze swoją wytwórnią. - Zaczęło się ekstra i z impetem. Zaczęliśmy pracować nad piosenkami z Olkiem Świerkotem (kompozytor i producent muzyczny – red.), z którym finalnie skończyłam teraz płytę, ale nie było tak, że pracowaliśmy nad nią przez siedem lat – podkreśla wokalistka.
W pewnym momencie kontakt między Kasią i wytwórnią kompletnie się urwał, a ona sama również nie podejmowała prób jego odnawiania. Stwierdzając, że to już koniec, młoda wokalistka zaczęła żyć swoim życiem – jak sama mówi, poszła wtedy do "normalnej pracy", ale ciągle czuła, że nigdzie nie może znaleźć dla siebie miejsca, które pozwoliłoby zapomnieć jej o muzyce.
Po trzech latach, w 2017 roku, postanowiła jednak jeszcze raz zawalczyć o swoje marzenia. Skontaktowała się z wytwórnią, co zaowocowało ukazaniem się piosenki "Trochę tu pusto". - Po tym zrywie znowu mieliśmy "ciche dni", co doprowadziło do tego, że w końcu miałam wydać płytę w innej wytwórni, z zupełnie innym materiałem – mówi.
Kasia pracowała nad dziesięcioma nowymi numerami, ale i tym razem plany się skomplikowały. Na szczęście tym razem podsyłała nowe piosenki do Bartka Kopiniaka z Jazzboy, prosząc o jego opinię, a Bartek w tajemnicy przed nią pokazywał te utwory reszcie członków wytwórni. To się opłaciło i po kolejnym zwrocie akcji powróciła na pokład Jazzboya, gdzie po raz kolejny rozpoczęła pracę nad swoją debiutancką płytą.
- Wiele raz zawieszałam marzenia na haku i starałam się nie patrzeć w ich stronę, ale one zawsze do mnie w końcu wracały. Było mi bez nich źle, ale też cały czas pisałam nowe utwory, bo nie potrafiłam przestać tego robić. Nie wiem, skąd znalazłam w sobie determinację, żeby nie odpuścić – przyznaje.
Czy po tak długim oczekiwaniu, po tak wielu próbach i walce o swoje marzenia, odczuwa jeszcze lęk przed tym, jak zostanie przyjęty jej debiutancki album? - Tak, ale chyba umiem sobie już z tym radzić. Tak jak zawsze pisałam szczere wiersze, tak teraz staram się pisać piosenki. Jest mi łatwiej, również dlatego, że mam obok siebie więcej osób, które mnie wspierają. Czuję, że zmierzam w dobrym kierunku – podkreśla.
- Ważnym dla mnie momentem był ten, kiedy odważyłam się wysłać moje piosenki pisane "do szuflady" do Agaty Trafalskiej (autorka tekstów – red.) i ona się nimi zachwyciła. Powiedziała mi, że jest wzruszona i żebyśmy zrobiły te piosenki. To było ważne. Wtedy też wiele rzeczy zaczęło się zmieniać – wspomina.
Zapytana o to, czym chciałaby się podzielić ze swoimi słuchaczami, odpowiada, że chce im pokazać kawałek swojego świata, ale nie zastanawia się nad tym, gdzie widzi dla siebie miejsce na polskiej scenie muzycznej. - Taka jestem, to są moje piosenki i jeśli ktoś będzie chciał skorzystać z mojego świata i w nim przebywać, to zapraszam serdecznie – przekonuje.
"Ta płyta jest wszystkim, czego szukałem w tworzeniu muzyki"
Głos Patryka Pietrzaka może być już znany tej części publiczności, która żywo interesuje się młodą sceną muzyczną w Polsce. Od sierpnia 2010 roku razem z kolegami tworzył łódzki zespół Ted Nemeth, z którym wydał dwie płyty i choć grupa nigdy oficjalnie się nie rozwiązała, to w ostatnich latach, po trudnych sytuacjach i rozstaniach, na razie nie zapowiada się, aby panowie zaprezentowali wspólnie nowy materiał.
- Moja płyta nie oznacza końca Ted Nemeth, ale mam wrażenie, że to po prostu jest koniec. Oczywiście jest taki wydźwięk, że teraz robię coś sam i dlatego zespół nie działa, ale decyzja o nagraniu tej płyty zapadła znacznie wcześniej i chłopaki o tym wiedzieli, bo mówiłem im to, jeszcze gdy jeździliśmy normalnie na koncerty. Czułem, że muszę to zrobić i oni nie przyjęli tego w zły sposób – wyjaśnia.
Podkreśla, że przez ostatnie dwa lata zespół naprawdę dużo przeżył. - Mieliśmy przygotować trzecią płytę, ale najpierw, w wakacje dwa lata temu, zrobiliśmy sobie pauzę, aby spędzić czas z rodzinami i odpocząć, bo faktycznie jeździliśmy z trasy na trasę i gdzieś w tym momencie upatruję początku pytań – mówi.
Patryk przyznaje, że o ile był przygotowany na pytania dotyczące zespołu, to ciągle nie jest to dla niego łatwe. W sierpniu 2019 roku zmarł przyjaciel i manager grupy Damian Ekman. - Po tej śmierci wszystko się zmieniło – mówi.
- Nie chcę, żeby to zabrzmiało cynicznie, ale może byłoby inaczej, gdyby działalność Ted Nemeth wiązała się z przychodami, pozwalającymi na to, by tego wspólnego grania nie upychać w wolny czas, między zajęciami, które nas utrzymują. W taki sposób, aby każdy mógł się na tym skupić, bo wiem, że każdy z nas bardzo chciał, ale musieliśmy zapewnić sobie byt. To, o czym mówię, ściśle związane jest również z późniejszym odejściem z grupy Wojtka (Wierzby, gitarzysty basowego – red.) – tłumaczy.
Podejmowali jeszcze próby, ale po jakimś czasie zrozumieli, że odeszła od nich energia. - To naturalne po stracie. Pewnych rzeczy nie da się zrobić na siłę i nie można udawać, że jest w tobie energia, której nie ma. Później przyszła pandemia i już się nie zebraliśmy. Mnie to zamknięcie uruchomiło w taki sposób, że trzy razy więcej czasu poświęcałem swojemu projektowi – opowiada.
Zebrany materiał przedstawił swojej wytwórni Mystic Production, a kiedy obostrzenia zostały poluzowane, zaczął spotykać się z Pawłem Cieślakiem, producentem płyty "Ok Boomer". - Sam na pewno nie dałbym rady nagrać tego albumu. Projekt nazywa się Patryk Pietrzak, ale za tą nazwą kryje się bardzo wiele osób, które pomogły mi w realizacji tego pomysłu – zaznacza.
- Ta płyta jest wszystkim, czego szukałem w tworzeniu muzyki. Tym, co mnie inspirowało przez lata. Dzięki temu na albumie znalazł się też duży przekrój muzyczny. Pierwszy singiel "Maryś" jest trochę zwodniczym punktem, co mi się podoba, bo on jest tak inny, że nawet bez kontekstu płyty ma szansę na spotkanie się z opinią innych. Ja straciłem już dystans i nie wiem, co o niej sądzić, ale cieszy mnie to, że kończąc płytę nad albumem, sam nie potrafiłem go muzycznie zaklasyfikować – opowiada.
Patryk wyjaśnia, że on sam nie czuje się ze swoją twórczością bezpiecznie, co jest dla niego dobrym znakiem. - David Bowie powiedział kiedyś, że tam, gdzie czujesz, że ledwo co dotykasz stopami gruntu, kiedy jesteś zanurzony po szyję, to znaczy, że idziesz w dobrą stronę. Praca nad ta płytą była bardzo inspirująca – mówi.
- Chciałbym, żeby ludzie usłyszeli tę płytę, bo jestem bardzo ciekawy jej odbioru. Tak jak wspomniałem, ja już trochę straciłem dystans do tych utworów, dlatego chciałbym usłyszeć recenzje słuchaczy, ponieważ muzyka funkcjonuje przecież właśnie poprzez odbiór. Mam nadzieję, że coś wniesie do czyjegoś życia, że znajdą się osoby, które powiedzą, że podoba im się to, co stworzyłem – tłumaczy.
Wokalista przyznaje, że nie do końca odnajduje się w tematach społecznych lub politycznych, a wszystko, co pisze, wynika z jego doświadczeń, choć nie przedstawionych dosłownie. - "Maryś" nie jest prawdziwą historią, choć taka mogła się przecież komuś przytrafić. Bardziej oparta jest na relacjach międzyludzkich i moich refleksjach z nimi związanymi. Całość albumu na pewno jest osobista, ale raczej przedstawiająca pewne urywki całości, do domyślenia się – opowiada. Dodaje, że jeśli mimo to ktoś odnajdzie w jego piosenkach znaczenia socjologiczne, to nie ma nic przeciwko temu. - Zależy mi, aby one w jakiś sposób odbiły na słuchaczu swoje piętno i jeśli tak się stanie, to super – podkreśla.
- Myślę, ze jest to płyta bezkompromisowa. Nie umiem znaleźć dla niej miejsca na półce z polską muzyką, ale dla mnie powstanie tego albumu od początku do końca polegało na szczerych spotkaniach. Jeśli kogoś zaprosiłem do współpracy, to wynikało to ze szczerej chęci. Tak było z Maćkiem Ramiszem (zespół Happysad – red.), o którym gdzieś usłyszałem, że gra na akordeonie i szedłem z zakupami, kiedy myślałem, że potrzebuje akordeonu i przypomniałem sobie o Maćku. Zadzwoniłem do niego, powiedziałem, żeby wpadł, później pracowaliśmy jeszcze w studio. Tak samo było z moją siostrą, która zaśpiewała damskie partie w "Maryś". Tekst od początku był w mojej głowie dialogiem między mężczyzną i kobietą, więc zastanawiałem się nad tym, kogo zaprosić, aż w pewnym momencie, gdy coś nagrywałem, ona zaczęła sobie to nucić i pomyślałem: to jest dobre – opowiada.
- Chcę robić rzeczy, które będą przystępne, jednocześnie zachowując niebanalną jakość. Tego chcę pilnować. I po prostu iść dalej, trudno teraz wyczuć, jak się ta sytuacja dalej rozwinie, ale chcę, żeby to, co robię szło do ludzi, bo mnie to zwyczajnie cieszy – mówi wokalista.
"Fajnie by było, gdyby w muzyce rockowej pojawiało się coraz więcej kobiet"
The Pau działa na scenie już od sześciu lat, ale niedawno zrobiło się o niej głośniej, zwłaszcza w mediach społecznościowych, a to za sprawą numeru "Gazy", który ukazał się na początku roku i stanowił ilustrację do tego, co przez miesiące obserwujemy na ulicach w Polsce w związku z protestami kobiet. Natomiast w przypadku Pauliny, która tworzy ten jednoosobowy projekt, nie był to ani pierwszy, ani odosobniony przypadek, gdy w swoich utworach poruszyła aktualne tematy społeczno-polityczne.
- Nie umiałabym napisać powieści czy opowiadania, wyobraźnia mi tak nie pracuje. Dlatego chcąc robić piosenki, a nie instrumentalne formy, zwracam się ku otaczającej rzeczywistości, a ta, zwłaszcza w Polsce, jest jaka jest – tłumaczy.
Artystka, mimo własnego zaangażowania, podkreśla, że każdy powinien tworzyć w zgodzie ze sobą. Przyznaje, że pisząc, nigdy nie zastanawiała się nad tym, czy swoimi tekstami chciałaby wpływać na kształtowanie swoich odbiorców.
- Na pewno nie mam poczucia misji, edukowania, czy nawracania innych. Nie widzę się w roli prowadzącej lud na barykady. Nie jest to moim celem. Natomiast jeśli kogoś rusza to, co robię, w jakiś sposób identyfikuje się z tekstami, które śpiewam, to super – mówi.
- Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to, co robię, trafia do wąskiego grona odbiorców. Nie robię przyjemnej i lekkiej muzyki. Nigdy nie interesowały mnie "zasięgi", "lajki", "wyświetlenia". Granie jest dla mnie sposobem na życie, na idealne wypełnienie czasu. Dlatego to, co robię, chcę robić w zgodzie ze sobą, a nie wbrew sobie albo żeby spełnić czyjeś oczekiwania. Najważniejsze są dla mnie koncerty, możliwość poznawania nowych ludzi i miejsc, a także rozmowy po koncertach. Bardzo lubię podróżować, więc to się wszystko fajnie ze sobą łączy – tłumaczy.
Dlaczego w takim razie wydaje płyty? - Jeszcze przed wydaniem mojego debiutu często słyszałam, że fajnie by było, gdyby moje piosenki były gdzieś dostępne. Poza tym każda następna płyta zamyka pewien okres i jest dla mnie wyzwaniem, żeby zrobić coś inaczej, żeby była inna od poprzedniej, żeby poeksperymentować z brzmieniem. Praca nad płytą to dla mnie fajny czas, kiedy masz możliwość się rozwijać, wchodzić na nowe obszary. A tak poza tym, który zespół nie chciałby mieć na półce swojej płyty? Nie znam takiego – wyjaśnia.
Nieodłączny związek tekstów The Pau z otaczającą nas rzeczywistością sprawia, że poza fanami swojej twórczości zdarza jej się również usłyszeć komentarze od tych, którzy nie zgadzają się z jej przekazem. - Oczywiście, że są komentarze negatywne, tak jak i są pozytywne. Komuś się podoba, a komuś nie. Czasami nie podoba się muzyka, czasami przekaz. Nie wnikam w to, robię swoje – podkreśla.
- Cieszę się z przebudzenia ludzi. Rewolucja społeczna, która dzieje się na naszych oczach, niesie ze sobą hasła równościowe i uderza w stereotypy przypisane rolom płciowym. Zmiany są nieuniknione, choć pewnie jeszcze to trochę potrwa, szczególnie że Polska to kraj, w którym Kościół katolicki wciąż ma duży wpływ na codzienność. Za duży. Na szczęście nawet te kraje w Europie, które były mocno katolickie, jak np. Hiszpania, czy Irlandia, w której jeszcze 25 lat temu nie można było legalnie się rozwieść, zlaicyzowały się w ogromnym stopniu. Nas też to nie ominie. Władza nerwowo zareagowała na protesty kobiet, używając siły. Kiedy władza zaczyna używać siły wobec swoich obywateli, to znak, że ta władza się już kończy, żeby utrzymać się przy władzy, potrzebuje gazu i policyjnej pałki – mówi, nawiązując do swojego singla "Gazy".
Paulina zauważa również, że nierówności społeczne odbijają się na scenie muzycznej. - Wciąż niestety pokutuje taki rock’n’rollowy stereotyp facetów z gitarami, którzy kipią testosteronem z kobietami tylko w roli fanek w garderobie – przekonuje.
Wspomina, że niejednokrotnie zdarzały jej się sytuacje, kiedy przyjeżdżała na koncert i czuła, jakby wchodziła na scenę, na której "mężczyźni pozwolili jej się pobawić", ale zaraz po występie pokażą jej "prawdziwy rock’n’roll". - Na szczęście powoli to się zmienia, ale na przykład w Czechach, gdzie sporo koncertowałam, nigdy czegoś takiego nie czułam. Tam nikogo nie dziwi to, że koncert gra dziewczyna, która w dodatku pali "weed" i lubi mocno chmielone piwo. U nas jednak niestety ciągle jest ta płeć w muzyce podkreślana, ta "męska muzyka", to "łagodne dziewczyńskie granie", wciąż na muzykę patrzy się przez pryzmat płci, a tak nie powinno być – wyjaśnia.
- Trzeba robić swoje, nie zastanawiać się, co myślą inni. Czy jest to muzyka, pisanie wierszy, czy malowanie, trzeba to robić po swojemu, nie oglądać się na innych, nie próbować naśladować innych, a już na pewno nie starać się przypodobać komukolwiek. Trzeba robić to, co chce się robić, co kocha się robić. Życie mamy jedno i warto je wykorzystać najlepiej, jak się da. Kiedy zaczynałam grać, to miewałam momenty zwątpienia, wynikające z tego, że ktoś niepochlebnie wypowiedział się na temat mojej twórczości i traciłam wiarę w siebie. Na szczęście to już minęło. Może po prostu jestem starsza i silniejsza? Ale wiem, że im więcej wkładam pracy w to, co robię, tym więcej pewności siebie nabieram – przekonuje.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Materiały prasowe