Minuta czterdzieści. Równo tyle czasu Johnowi Dillingerowi zajmowało obrabowanie banku. Johnny'emu Deppowi potrzeba niewiele więcej, żeby przekonać widza, że warto kupić bilet na "Wrogów publicznych". Stylowy, inteligentny kryminał Michaela Manna już w kinach.
John Dillinger miał klasę. Nosił eleganckie garnitury, szykowne kapelusze i drogie płaszcze, którymi chętnie okrywał zmarznięte damy. Świetnie posługiwał się pistoletem maszynowym, notorycznie uciekał z więzień. Dziewczyny podrywał tekstem: „Lubię baseball, kino, dobre ubrania, szybkie samochody i ciebie. Co jeszcze chcesz wiedzieć?”. Pracował tylko z zaufanymi i potrafił się odwdzięczyć za przysługę. No i rabował banki – w minutę czterdzieści. Co do sekundy.
„Żyć szybko, umrzeć młodo, zostawić atrakcyjne – choć nieco podziurawione kulami – zwłoki” – to mogłaby być dewiza Dillingera, autentycznego gangstera, który w 1933 roku stał się bohaterem masowej wyobraźni zmęczonych Wielkim Kryzysem Amerykanów. Niczym Robin Hood okradał bogatych - tłuste, wykładane marmurami banki, w których kilka lat wcześniej wielu obywateli USA straciło oszczędności życia – i choć niezupełnie oddawał biednym, to przynajmniej nic im nie zabierał. Przyjaźnił się z półświatkiem, z włoską mafią, gangsterami, burdelmamami, ale starał się zachować niezależność. Szybko zdobywał spore pieniądze i jeszcze szybciej je wydawał. I nigdy nie myślał o jutrze.
Dillinger i nowe przygody Supermana
Nic dziwnego, że kino po raz kolejny upomniało się o postać, której życie było niczym gotowy filmowy scenariusz. Nie raz zresztą wykorzystywany. Według IMDB.com Dillinger pojawił się w osiemnastu produkcjach filmowych i telewizyjnych, w tym tak egzotycznych jak "Lois & Clark: Nowe Przygody Supermana".
Film Michaela Manna, hollywoodzkiego króla stylowych kryminałów („Gorączka”, „Zakładnik” czy „Miami Vice”), choć zakończeniem nie zaskakuje, ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Nikt tak jak on nie potrafi pokazać strzelanin, samochodowych pościgów, ciemnych uliczek w deszczu i prawdziwych mężczyzn z papierosem w kąciku ust i bardzo luźnym podejściem do przestrzegania prawa.
Romantyczny bandyta vs. biurokracja FBI i mafii
Trzeba jednak przyznać, że tym razem stróżom prawa i porządku dał jeszcze mniej szans niż zwykle. W roli Dillingera obsadził bowiem Johnny’ego Deppa – aktora, który zapewne nawet wymazany krwią niemowlęcia, staruszki i psa, których brutalnie zaszlachtował w poprzedniej scenie, budziłby sympatię. Jego głównego przeciwnika, agenta Melvina Purvisa, gra z kolei Christian Bale, a ten nawet w “Małych kobietkach” miał w sobie coś z zimnego psychopaty. W starciu z ironicznym uśmiechem, romantycznym ryzykanctwem i niewymuszonym wdziękiem Deppa jego wrogowie, choćby i reprezentowali jasną stronę mocy, są na straconej pozycji.
A nie reprezentują. Rozpędzająca się machina raczkującej jeszcze wtedy FBI to nie nieskazitelni i nieprzekupni policjanci, ale ludzie, których od ściganych przez nich bandytów różnią tylko odznaki. Bo na pewno nie metody pracy. Agenci nie cofną się przed niczym, by złapać „wroga publicznego numer jeden”, stosują inwigilację, szantaż, wymuszanie zeznań siłą, a nawet strzał w plecy. Z drugiej strony jest rosnąca w siłę mafia, która właśnie zaczyna zmieniać metody – zamiast spektakularnych napadów woli po cichu ściągać wielokrotnie większe zyski z prostytucji czy hazardu. I dlatego szum wokół Dillingera, ostatniego romantycznego bandyty, jest im bardzo nie na rękę.
„Wrogowie publiczni” to nostalgiczna ballada o starych, dobrych czasach, kiedy zbrodnia może i na dłuższą metę nie popłacała, ale za to miała styl i klasę. Świetnie opowiedziana, bardzo dobrze zagrana – czysta przyjemność.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: UIP