Najbardziej dochodowy czarodziej globalnego box office'u znów bierze różdżkę do ręki. Tym razem oprócz ocalenia świata i Quidditcha interesują go też dziewczyny. "Harry Potter i Książę Półkrwi", choć nierówny, za długi i z wyraźną zadyszką, kasy kin już zaczarował.
Nastolatek w okrągłych okularach czyta gazetę w kafejce w metrze, kiedy zaczepia go ładna kelnerka i umawia się z nim po godzinach. Chłopak z miną jakby właśnie wygrał w totka, czeka na dziewczynę przed kawiarnią... i właśnie, kiedy zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno nie pomyliłam sali kinowej, po drugiej stronie torów pojawia się czarodziej z długą brodą. Uff. To jednak "Harry Potter i Książę Półkrwi", choć początku z pewnością nie napisała J. K. Rowling.
Raczej wierny książce
Ale spokojnie, to jedno z nielicznych odstępstw od oryginału, traktowanego przez kolejnych reżyserów potterowskiego cyklu z pieczołowitością godną Pisma Świętego. Harry Potter (Daniel Radclife) nie ma czasu na flirty z ponętną Mugolką. Musi po raz kolejny zmierzyć się z Lordem Voldemortem i z pomocą nowego nauczyciela eliksirów (Jim Broadbent) odkryć tajemnicę z jego przeszłości, która pozwoli go zniszczyć raz na zawsze.
Jednak szósty – jak ten czas leci – rok w Hogwarcie, to nie tylko mroczne sekrety i ciężkie zadania. Harry i jego przyjaciele nie są już tymi uroczymi dziećmi, które w 2001 roku po raz pierwszy przekroczyły progi szkoły magii. Mają po szesnaście lat, hormony szaleją, a Quidditch nagle przestał być wystarczającym sposobem na rozładowanie rozpierającej energii. I tak Harry zakochuje się w Ginny (Bonnie Wright), ale ta nie dość, że ma chłopaka, to jeszcze jest siostrą jego najlepszego przyjaciela. Hermiona (Emma Watson) z kolei ewidentnie – bardzo ewidentnie – czuje do Rona (Rupert Grint) dużo więcej niż przyjaźń, ale ten nie zauważa jej niezgrabnych awansów i wpada w ramiona zaborczej Lavender. Hogwart 90210? Burza hormonów zdaje się omijać jedynie Draco Malfoya (Tom Felton), któremu Lord Voldemort zlecił tajemniczą i złowrogą misję...
Można się pogubić
"Harry Potter i Książę Półkrwi" mógłby się właściwie nazywać "Harry Potter i Za Wiele Grzybów w Barszcz". Ilość wątków ledwo się mieści w dwóch i pół godzinach filmu, a historia, choć w książce broni się jako część większej całości, na ekranie jest bardzo niespójna. Raz pędzi po łebkach, innym razem bezsensownie zwalnia, a do tego – niewątpliwie w obawie przed gniewem fanów J.K. Rowling – niepotrzebnie usiłuje objąć, jeśli nie wszystkie, to przynajmniej większość wątków. Jak w baseballu: scenarzysta chciał zaliczyć wszystkie bazy, tyle że kiedy zamiast czterech jest ich czterdzieści, widz zaczyna się zastanawiać, po co główny bohater tak się miota po tym boisku?
Kolejnym efektem takiego podejścia do materiału źródłowego jest ogromna liczba niewykorzystanych postaci, które pojawiają się na minutę i mówią dwie linijki tekstu. Państwo Weasley, Lupin, Tonks, Hagrid, profesor McGonagall, a zwłaszcza Bellatrix Lestrange w demonicznym wykonaniu Heleny Bohnam Carter przemykają przez ekran niczym meteoryty, ale nawet tak krótkie epizody niestety wyraźnie pokazują warsztatowe różnice między starszą obsadą, a młodymi aktorami. Znakomita większość uczniów Hogwartu wciąż bowiem niewiele wyszła ponad poziom szkolnego teatrzyku. Chlubnym wyjątkiem jest tu Malfoy Toma Feltona, ale jego dobry występ równoważy Ginny w wykonaniu Bonnie Wright. Dziewczynie przez cały film udała się niełatwa sztuka zachowania identycznego wyrazu twarzy w każdych okolicznościach: ma go zarówno gdy ucieka przed śmierciożercami, jak i całuje Harry'ego.
O tak, jest TEN pocałunek. Trzeba bardzo uważnie patrzeć na ekran tak gdzieś w dwóch trzecich filmu, bo jak się człowiek na chwilę odwróci, to może go nie zauważyć. W ogóle przy całej tej nastoletniej burzy hormonów film jest tak niewinny, że nie zgorszyłby najbardziej pruderyjnej pensjonarki. Nic dziwnego, że poparł go Watykan, a znana z konserwatyzmu amerykańska MPAA przyznała najniższą kategorię wiekową...
Solidna reżyseria
Reżyser David Yeats jest solidnym rzemieślnikiem, a i spory budżet zrobił swoje, więc technicznie film jest bez zarzutu. Niektóre sceny są autentycznie przerażające, inne wizualnie urzekające. Wszystko jednak sprawia wrażenie jedynie przygrywki przed wielkim – choć rozbitym na dwa filmy – finałem z tomu siódmego.
No i jednym naprawdę intrygującym po seansie pytaniem jest to, co by było, gdyby Harry zamiast po raz szósty walczyć z Voldemortem, jednak umówił się z tą kelnerką z pierwszej sceny...
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Warner Bros