- Ręka rękę będzie myła, wiadomo - denerwuje się pan Marcin, który rok temu przetoczył się na rowerze przez maskę samochodu wrocławskiego sędziego. Auto wyjechało z podporządkowanej drogi, a całe zdarzenie zarejestrował monitoring. - Umorzyliśmy postępowanie wobec braku znamion przestępstwa - informuje prokuratura po roku śledztwa.
Marcin Wieczorek wybiera teraz raczej drugą stronę ulicy. Kiedy we Wrocławiu jedzie Grabiszyńską w stronę centrum, woli więc przejechać przy starym stadionie Śląska Wrocław. Przeciwna strona źle mu się kojarzy.
- Niebezpiecznie się kojarzy - mówi. Idziemy sprawdzić. Jest wczesne popołudnie, ludzie wracają z pracy do domu, z małego parkingu przy Grabiszyńskiej rusza co chwila jakieś auto, a prostopadłą do wyjazdu drogą cały czas przejeżdżają rowerzyści. Pan Marcin opiera się o swój rower i pokazuje:
- Jechałem ścieżką rowerową jak oni wszyscy, Grabiszyńską w stronę centrum miasta. Wtedy nagle z podporządkowanej drogi, którą miałem po lewej, wysunął się samochód - wskazuje.
"Przeleciałem przez maskę i upadłem na kostkę brukową"
Auto wyjechało zza wysokiego muru, który oddziela teren byłego parkingu od chodnika i przejazdu dla rowerzystów.
- Wyjechało i zajechało mi drogę. Uderzyłem w nie, to był moment, nie zdążyłem nawet złapać za manetki do hamowania. To były sekundy. Przeleciałem przez maskę i upadłem na kostkę brukową - mówi.
To, co działo się później Marcin Wieczorek pamięta jak przez mgłę. Że auto się zatrzymało, że ktoś z niego wyszedł, że zbiegli się ludzie. Że tylko otrzepał spodnie, pomyślał, żeby wziąć numer rejestracyjny i podziękować za jakąkolwiek pomoc. - Byłem w szoku - twierdzi.
Nie chciał policji, nie chciał pogotowia, myślał tylko o tym, żeby jak najszybciej położyć się do łóżka. - Mąż przyszedł do domu i zaczął bredzić - mówi Katarzyna Wieczorek. - Coś, że jakiś wypadek, że chce się położyć do łóżka, bo coś się źle czuje. A ja tylko zobaczyłam jak wygląda jego koszulka i spodnie, zdarte, ubłocone. I od razu mówię, że idziemy na pogotowie - opowiada.
Tam okazało się, że Marcin Wieczorek ma złamany kręgosłup. Dwa miesiące w gorsecie, zakaz ruszania głową. Potem dwa miesiące intensywnej rehabilitacji. - I zakaz jakiejkolwiek pracy - mówi Katarzyna Wieczorek.
Policja: Idziemy z tym na prokuraturę
Noc spędzili na pogotowiu, na policję wybrali się już rano. Marcin opowiedział policjantom, co się stało, pokazał numer rejestracyjny, kwity z pogotowia. Funkcjonariusze pojechali na miejsce wypadku, zabezpieczyli monitoring. Na filmie widać, jak z parkingu wyjeżdża samochód, podjeżdża do ścieżki rowerowej, ale się nie zatrzymuje przed przejazdem. I jak rowerzysta wbija się w maskę i w sekundę znajduje się po drugiej stronie auta na bruku.
Policjanci z miejsca zgłosili sprawę wypadku na prokuraturę, bo według przepisów muszą to zrobić, kiedy poszkodowany dostaje zwolnienie na czas dłuższy niż tydzień.
Pan Marcin się więc rehabilitował, a prokuratura się zastanawiała: kto powinien sprawą się zająć? Kiedy rowerzysta zaczął powoli ruszać szyją, dostał pismo - śledczy z Wrocławia oddają sprawę swoim kolegom z Namysłowa.
- Z Namysłowa? Nie wiedziałem o co chodzi, skąd nagle ten Namysłów. Pojechałem na miejsce i się dowiedziałem, że kierowcą auta, które zajechało mi drogę, był sędzia z wrocławskiego sądu okręgowego - mówi rowerzysta.
Potem Marcin zaczął dostawać pisma. W teczce ma już cały komplet kopert i dokumentów. Pierwsza opinia, jaką sporządził biegły powołany przez prokuraturę, była jednoznaczna: odpowiedzialnym za wypadek i winnym jest kierowca, to on powinien przepuścić rowerzystę, który nie dość że jest uprzywilejowanym uczestnikiem ruchu, to jeszcze jechał główną drogą i wyjechał z prawej.
Pięć opinii, żadnego winnego
Ale taka opinia dla prokuratury była niepełna. Prokurator nie poprosił jednak o jej uzupełnienie, postanowił powołać nowego biegłego. W grudniu na miejscu wypadku przeprowadził też eksperyment. - Wypadek miał miejsce w kwietniu, a odtwarzaliśmy go w środku zimy, po ciemku, w śniegu - dziwi się żona Marcina.
Biegli przez rok wyprowadzali wzory, liczyli, oglądali monitoring, oceniali, sporządzili łącznie pięć ekspertyz. Poza pierwszą, według prokuratora niepełną, żaden nie potrafił powiedzieć, kto jest winny wypadkowi.
- Po przeprowadzeniu postępowania prokuratura umorzyła w tej sprawie śledztwo wobec braku znamion przestępstwa. Uznaliśmy, że zgromadzony materiał dowodowy nie pozwala na ewentualne przedstawienie zarzutów - informuje po roku postępowania Artur Rogowski, prokurator rejonowy w Kluczborka (prokuratura rejonowa w Kluczborku oddział zamiejscowy w Namysłowie.
Jak to jest możliwe, że nie da się znaleźć winnego mimo że kierowca nie dostosował się do przepisów ruchu drogowego i nie ustąpił pierwszeństwa? - Postępowanie było złożone. Nie chciałbym wchodzić w szczegóły - kwituje prokurator. Ale zaznacza, że sytuacja jest paradoksalna. - Materiał dowodowy wskazywał na to, że zachowanie kierowcy było w granicach rzetelnego użytkownika drogi. Rowerzysta też poruszał się zgodnie z zasadami ruchu - dodaje Rogowski.
Kto jest winny?
O tym kto zawinił w tym wypadku, Marcin ma swoje zdanie. - Oczywiście, że kierowca - pokazuje na znaki. - Po pierwsze auto wyjeżdża z drogi wewnętrznej, więc musi ustąpić pierwszeństwa. Po drugie jest znak, który informuje kierowcę, że oto zaraz przetnie ścieżkę rowerową, po której ktoś może jechać tak jak ja jechałem, więc trzeba zwolnić, rozejrzeć się, zatrzymać - denerwuje się.
- Sama też jestem kierowcą. Zdenerwowało mnie to, że na miejscu nikt nie wezwał pogotowia. W takich wypadkach często ofiara jest w szoku i nie jest w stanie podejmować racjonalnych decyzji. To że mąż powiedział, że nie trzeba wzywać pogotowia i nic mu nie jest, uważam, że nie jest wystarczającym argumentem, żeby tej policji i pogotowia nie wzywać - mówi Katarzyna.
Na miejsce wypadku zapraszamy biegłego, który na co dzień zajmuje się przygotowywaniem ekspertyz po wypadkach. Nie chce, żebyśmy podpisali go imieniem i nazwiskiem, bo jak się okazuje, pracuje również dla podejrzewanego o spowodowanie wypadku sędziego.
- Znak ten mówi, że występuje tu przejazd dla rowerów. A to oznacza, że rowerzyści przejeżdżający przez tę drogę wewnętrzną mają pierwszeństwo przed kierującym, wyjeżdżającym z tej drogi - pokazuje. Zaznacza, że nie ma przy wyjeździe znaku "stop", kierowca nie ma więc obowiązku się zatrzymać przed wyjazdem. - Ale tu jest ograniczenie widoczności, więc to zatrzymanie powinno wystąpić - zaznacza.
Sędzia: To nie ja w niego, to rowerzysta wjechał we mnie
A co na to sam kierowca, który w pechowy wieczór rok temu wyjeżdżał z parkingu przy Grabiszyńskiej? Sędzia sam wypadek pamięta trochę inaczej niż zapamiętało go oko kamery i Marcin. Pamięta, że się zatrzymał przed ścieżką, czego na monitoringu nie widać. - Zawsze się zatrzymuję, a teraz to już w ogóle pięć razy popatrzę w każdą stronę, czy nikt nie nadjeżdża - mówi.
- Ja wyjeżdżałem z parkingu, i to nie tak, że ja [w niego - przyp. red], tylko rowerzysta wjechał na mnie. To znaczy ja się wysunąłem, a rowerzysta uderzył we mnie. I przetoczył się przez maskę. To nie jest tak, że ja jechałem i uderzyłem w rowerzystę - opowiada.
Jak mówi, żałuje tego, co się wydarzyło. - I najbardziej ja do tej pory się winię, że nie wezwałem policji na miejsce zdarzenia. To jest mój błąd jedyny. Przy takim szoku człowiek jak patrzy to głupieje. Co zrobisz, nie cofnę czasu - mówi.
Jednego i rowerzysta i kierowca są pewni: wysoki mur, który oddziela stary teren parkingu od ścieżki rowerowej, bardzo w tamtym miejscu przeszkadza.
Postawili ścieżkę przy wysokim murze. Ktoś nie pomyślał?
- Jest taki niesamowicie wysoki, nie widać, co się za nim dzieje. A moja mazda ma dziób taki długi. Wyjeżdżam i nic nie widzę tam - mówi sędzia.
- Jak się jedzie ścieżką rowerową, to człowiek nawet nie wie, że tam z lewej coś może wyjechać, nie ma żadnej informacji, że tam jest droga wewnętrzna, żadnego "uwaga auta" i jeszcze ten mur, który zasłania widoczność - dodaje Marcin.
- Jest bardzo niebezpiecznie, ludzi przewija się dużo, a nic nie widać. Były takie wypadki już, że rowerzyści lądowali na pogotowiu mocno poturbowaniu. Średnio raz w tygodniu jakieś zderzenie jest - mówi Janusz, który pracuje przy felernym skrzyżowaniu.
Ilu trzeba poturbowanych rowerzystów i wgniecionych blach w samochodach, żeby w końcu ktoś zainteresował się tym przejściem? Sprawdzamy u urzędników, którzy na co dzień decydują o tym, w którym miejscu ma biec ścieżka rowerowa i jak ją oznaczyć, żeby było bezpiecznie.
Urzędnicy: Nikt nie jest idealny, jakbyśmy byli, to by nas nie było
- Tam jest dość słaba widoczność. To jest sytuacja w której bardzo dużo zależy od zdrowego rozsądku i od tego jak się tolerujemy i szanujemy na drodze - mówi Katarzyna Kasprzak z inżynierii miejskiej UM we Wrocławiu. - Kierowa widząc, że ma płot, po prostu musi się zatrzymać i znaki nie stworzą tej kultury jazdy - tłumaczy, dlaczego nikt nie pomyślał o znaku "stop", lustrze weneckim czy choćby o przeniesieniu ścieżki rowerowej spod muru i zamienienie jej miejscami z chodnikiem, który idzie obok, ale od strony ulicy.
Jak się okazuje, to gdzie tworzone są ścieżki rowerowe i jak mają być oznaczane, według urzędników planuje cały zespół ludzi. - Sprawdzamy, czy jest bezpiecznie. My, policja, straż miejska - wymienia Kasprzak.
I w tym przypadku nikt nie sprawdził? - No w tym akurat nikt. Gdybyśmy byli idealni to by nas tu nie było, błędy się zdarzają - mówi i zapewnia, że zajmie się sprawą niebezpiecznego przejazdu rowerowego przy ul. Grabiszyńskiej we Wrocławiu.
Więcej w programie Blisko Ludzi na kanale TTV
Autor: Olga Bierut/i / Źródło: TVN24 Wrocław, Blisko Ludzi
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Wrocław, Blisko Ludzi