Umarły jej dzieci, dwóch mężów, a także rodzice i brat. W sumie aż 15 osób z najbliższego otoczenia. Wszyscy jej współczuli. Coraz bardziej osamotniona kobieta poświęcała się pomocy potrzebującym. Była uważana za dobrą duszę. Gdy prawda wyszła na jaw, szok był powszechny. "Kierowała nią niepohamowana chęć podania komuś arszeniku, a następnie obserwowanie, jak otruty umiera w konwulsjach" - tak opisywano czyny Gesche Gottfried, która okrzyknięta została "Aniołem z Bremy".
Gesche Margarethe Timm urodziła się w 1785 roku w Bremie. Na świat przyszła w rodzinie mistrza krawieckiego. Państwo Timm i ich bliźnięta nie klepali więc biedy, ale w domu się nie przelewało. Mała Gesche uczyła się w przykościelnej szkole. Marzyła, że w przyszłości nie będzie musiała, tak jak jej rodzice, wieść skromnego życia. Dlatego pilnie uczyła się francuskiego. Pobierała też lekcje tańca. Pewnie głośno mówiła o swoich pragnieniach, bo niektórzy uważali ją za odrobinę próżną. Była pracowita. Lubiła porządek.
"Anioł z Bremy"
Francuski jej się nie przydał, bo nigdy nie opuściła na dłużej rodzinnej Bremy. Nie zrobiła też kariery tancerki. W wieku 21 lat wyszła za mąż. Wybrankiem - nie wiadomo, czy bardziej serca, czy rozumu - był niedawno owdowiały Johann Miltenberg. Mężczyzna trudniący się rymarstwem na brak pieniędzy nie narzekał.
W końcu - na początku XIX wieku - wielu potrzebowało siodeł i innych akcesoriów jeździeckich. Co więcej, Miltenberg odziedziczył małą fortunę po zmarłym ojcu. Gesche cieszyła się więc awansem społecznym, zajmowała domem i dziećmi, których na świat przyszło w sumie pięcioro. Znajdowała też czas, by pomagać chorym i bezdomnym w różnych kościołach i przytułkach. Wielu pocieszała, do innych wyciągała pomocną dłoń. Bywalcy przytułków zaczęli nazywać ją "Aniołem z Bremy". I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że w związku państwa Miltenbergów było jak w powiedzeniu "nie masz na świecie małżonka, na którego by nie krakała żonka".
Domino śmierci
Gesche nie odpowiadał hulaszczy tryb życia męża. W barach - niekoniecznie tych o najlepszej reputacji - tracił odziedziczony majątek. Nie wspierał jej też, gdy umierały ich kolejne dzieci. Z piątki przetrwała trójka. Po siedmiu latach małżeństwa Herr Miltenberg nagle zmarł. A Gesche, jeszcze przed 30-tką, została wdową. W 1815 roku została też sierotą, bo w niecałe dwa miesiące straciła i matkę, i ojca. Mniej więcej w tym samym czasie nagle zmarły jej dwie córki, a kilka miesięcy później jedyny syn. Ludzie jej współczuli. Sąsiadom i znajomym wydawało się, że nad biedną Gesche wisi klątwa.
Pewności nabrali, gdy niecały rok później zmarł jej dawno niewidziany brat. Gesche opłakiwała bliskich, ale swoje wysiłki skupiała na pomocy potrzebującym. W końcu była "Aniołem z Bremy".
"Nieszczęśliwa kobieta"
Wolny czas młoda wdowa poświęcała też kandydatowi na kolejnego męża, który dość szybko pojawił się na horyzoncie. Ci bardziej podejrzliwi plotkowali, że Gesche romans z Michaelem Christophem Gotffriedem miała jeszcze za życia pierwszego męża. I że jego śmierć była jej całkiem na rękę. Drugim małżeństwem nie cieszyła się jednak długo. Bo już kilka tygodni po ślubie - latem 1817 roku - opłakiwała męża. Oprócz nazwiska został jej po nim majątek. Niezbyt duży, ale pozwalający na to, by wiodła spokojne życie.
"Nieszczęśliwa kobieta" - myśleli pewnie ludzie, którzy nie mieli już żadnych złudzeń, co do wiszącej nad Gesche Gottfried klątwą. Mało kto nie żałował wówczas "Anioła z Bremy". Ludzie zapłakali nad jej losem ponownie, gdy tuż przed ślubem zmarł Paul Thomas Zimmermann, kolejny ukochany Frau Gottfried. Mężczyzna nie chorował, na nic się nie uskarżał, a ziemski padół opuścił całkiem bez zapowiedzi.
Śmiertelna passa
Rozczarowanie kolejnym miłosnym niepowodzeniem oduczyło Gesche amorów. Tym bardziej że zaczęło brakować jej ramion do wypłakiwania się. W 1825 roku zmarła najpierw jej bliska przyjaciółka, a później najlepszy przyjaciel. Zaczynało też brakować jej pieniędzy. Postanowiła więc sprzedać dom, który odziedziczyła po mężu. Warunek dla kupca był jeden: jedno z pomieszczeń zostaje do jej dyspozycji. A ona sama będzie gosposią. Państwo Rumpff przedyskutowali propozycję i powiedzieli "tak". Chcieli pomóc samotnej wdowie.
Z pracy Gesche byli zadowoleni, nie mogli nachwalić się jej potraw. Tych przygotowanych na Boże Narodzenie 1826 roku pani Rumpff już nie posmakowała. Zmarła dwa dni przed Wigilią. Jej mąż pogrążył się w żałobie. A Gesche? Z jeszcze większym zapałem zabrała się do pracy. Czy szykowała się do podboju serca pana domu? Tego nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że wkrótce zmarła jej bliska znajoma, później córka znajomej, a w końcu kolejny znajomy. Śmiertelna seria wokół Gesche Gottfried trwała.
Podejrzany kawałek mięsa
Pan Rumpff, dla którego pracowała, podupadł na zdrowiu. Z dnia na dzień czuł się coraz gorzej. Apetyt przestał mu dopisywać, choć potrafił się jeszcze skusić na smakołyki przygotowane przez gosposię. Podczas jednego z posiłków zauważył, że smakowity kawałek mięsa pokryty jest warstwą dziwnej substancji.
Zaniepokojony poprosił swojego lekarza o zbadanie smarowidła. To wtedy na jaw wyszło, że danie, które miał spałaszować, zawierało arszenik. O sprawie poinformowano policję. I choć wielu nie mogło uwierzyć, to Gesche Gottfried została aresztowana.
Zabójcze "mysie masło"
Ktoś w końcu połączył fakty i doszedł do wniosku, że śmierć 15 osób w najbliższym otoczeniu kobiety nie może być przypadkiem. Frau Gottfried się nie wypierała. Śledczym wyznała, że arszenik podała w sumie ponad 30 osobom. 15 z nich nie przeżyło. Zaczęła od swojego pierwszego męża. Opowiedziała śledczym jak nie mogła dłużej znieść zachowania mężczyzny. I jak kupiła "mysie masło", które zawierało arszenik, truciznę idealną.
Powoli, dzień po dniu, truła męża. Eksperymentowała. Zwiększała dawki. Aż w końcu mężczyzna zmarł. Ci, którzy przez lata współczuli "Aniołowi z Bremy", nie mogli uwierzyć w to, co teraz mogli przeczytać w gazetach. Nikt przecież nie podejrzewał biednej Gesche. A kolejne doniesienia wprawiały wielu w coraz większą konsternację. Choćby takie, jak to z dziennika "North Star": "Przyznała, że niektóre osoby truła, bo liczyła na wzbogacenie się. Jednak częściej kierowała nią niepohamowana chęć podania komuś arszeniku, a następnie obserwowanie, jak otruty umiera w konwulsjach".
Próbowali przekonać, że jest niepoczytalna
Obrońca Friedrich Leopold Voget próbował tłumaczyć zachowanie siedzącej na ławie oskarżonych Gesche. Twierdził, że zachowanie Gottfried wcale nie wynikało z kryminalnych pobudek. Dowodził, że kobieta cierpi na monomanię, a więc jej umysł jest owładnięty jedną myślą. To właśnie to miało popchnąć ją do testowania arszeniku rodzinie i znajomych, a następnie upajania się widokiem ich ostatnich chwil życia.
Jednak lekarze badający oskarżoną stwierdzili, że nie cierpi ona na żadną chorobę. I że była w pełni świadoma swoich czynów. 46-letnia Gesche Gottfried została uznana za winną dokonania 15 zabójstw, zrujnowania zdrowia swojego ostatniego gospodarza, któremu arszenik dodawała do gotowanych przez siebie potraw i podawania trucizny wielu innym osobom. Kara? Śmierć poprzez ścięcie. Nie tylko za to, co zrobiła, ale także ku przestrodze dla wszystkich tych, którzy chcieliby ją naśladować.
Ostatnia taka egzekucja
Wyrok wykonano 21 kwietnia 1831 roku na głównym placu Bremy. Była to pierwsza od końca XVIII wieku publiczna egzekucja w Bremie i zarazem ostatnia w historii tego miasta. Ostatnim chwilom życia "Anioła z Bremy" przypatrywało się - według relacji prasowych - ponad 35 tysięcy osób.
Chwilę przed ósmą rano ubrana na biało Gesche pojawiła się na placu. Przywitała się z sędzią i swoim obrońcą. Jeszcze raz wysłuchała wyroku. I wspięła się po schodach na podest, na którym za kilka chwil miała zostać pozbawiona głowy. Ci, którzy stali blisko, zauważyli, jak ciałem kobiety wstrząsają dreszcze. Nie wiadomo tylko, czy trzęsła się z zimna, czy może ze strachu. Na oczy założono jej opaskę. W ostatnim słowie poprosiła kata, by sprawił jej jak najmniej cierpienia. Posłuchał. Gesche Gottfried zginęła od jednego szybkiego cięcia mieczem.
Na kamień potępienia splunąć można do dziś
Przypadek swojej klientki trucicielki mecenas Friedrich Leopold Voget opisał w - wydanej po niemiecku - książce "Historia życia trucicielki Gesche Margarethe Gottfried z domu Timm" ("Lebensgeschichte der Giftmörderin Gesche Margarethe Gottfried, geborene Timm").
W miejscu egzekucji do dziś tkwi kamień odróżniający się od reszty kostki, jaką wyłożony jest tamtejszy Rynek. To tak zwany "Spuckstein". Nieco większy od innych, ciemny i przecięty krzyżem. Został tam umieszczony, by ludzie, którzy gardzili zabójczynią, mogli - za pomocą splunięć - dać upust swojej złości.
Z kolei w miejscowym Muzeum Focke znajduje się maska pośmiertna "Anioła z Bremy". Powstała, bo naukowcy chcieli badać charakterystyczne rysy twarzy seryjnej zabójczyni. Historia zainspirowała też filmowców. W 1998 roku powstał mini serial "Gesche's Poison".
*****
Do napisania tekstu wykorzystałam artykuły prasowe z dzienników: "North Star" (1831 r.), "North Wales Chronicle" (1831 r.), "Standard Speaker" (1982 r.) i "Jackson County Banner" (1982 r.).
Autor: Tamara Barriga / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Z thomas | Wikipedia/CC BY-SA 4.0,