Wulkan-morderca, przed którym drżą Kolumbijczycy, we wtorek obudził się po bardzo długim śnie. Wypluł z siebie wysoki na kilometr słup dymu, a także kłęby pyłu, który spadł na położone u jego stóp miasto Manizales. Mieszkańcy, pomimo rzeczywistego zagrożenia erupcją, starają się żyć normalnie.
Nevado del Ruiz, bo tak nazywa się wulkan położony na zachodzie Kolumbii, w listopadzie 1985 roku wybuchł, pozbawiając życia 29 tysięcy osób.
Za przyczynę tej katastrofy - największej związanej z erupcją wulkanu w XX wieku - uznaje się ignorancję kolumbijskich geologów, których raport o wzmożonej aktywności góry zamiast do odpowiednich służb, trafił na półkę. Skruszeni badacze, stojąc pomiędzy ruinami zmiecionego z powierzchni Ziemi miasteczka Armero, złożyli przysięgę: "Nigdy więcej".
Miasto w stanie gotowości
Jeśli w najbliższym czasie, dojdzie do erupcji Nevado del Ruiz, ofiar śmiertelnych na pewno nie będzie już tak dużo. Badacze uważają, że mogą być to zarówno dni, jak i tygodnie, dlatego stale monitorują jego aktywność.
We wtorek, kiedy to wulkan dał o sobie znać wypluwając kilometrowy słup dymu i pył, całe miasto zostało postawione w stan gotowości. Stan alarmowy, który obowiązuje tu od kilku miesięcy, został podwyższony z żółtego na pomarańczowy.
Żyją normalnie, ale w maskach
Pomimo strachu przed wybuchem, Kolumbijczycy starają się żyć normalnie. Dorośli chodzą do pracy, a ich dzieci - do szkoły. Jedynym, co świadczy o tym, że ten niespokojny czas różni się od dnia codziennego jest fakt, że muszą nosić maski chroniące górne drogi oddechowe przed szkodliwymi dla płuc drobinami.
Autor: map/rs / Źródło: Reuters TV, Wikipedia