W zgliszczach po pożarze Camp Fire znajdowane są ciała kolejnych ofiar. Losy setek ludzi pozostają nieznane. Ci, którym udało się uciec przed żywiołem, dzielą się swymi poruszającymi relacjami. Jest w nich telefon, który miał być pożegnaniem. Pies, wyniesiony z płonącego domu w plecaku. Personel domu opieki, który nie porzucił pensjonariuszy.
Camp Fire to najbardziej śmiercionośny pożar w historii Kalifornii. Wybuchł w czwartek 8 listopada w mieście Paradise. Napędzany wiatrem żywioł błyskawicznie się rozprzestrzeniał.
Najnowszy bilans mówi o 77 ofiarach śmiertelnych i są obawy, że będzie rósł. Niemal tysiąc osób uznaje się za zaginione.
Telefon, który miał być pożegnaniem
Kiedy Nicole Montague i jej 16-letnia córka w czwartkowy poranek zauważyły czerwoną poświatę na horyzoncie, początkowo się tym nie przejęły, ponieważ władze nie wydały żadnych ostrzeżeń. Dramat zaczął się nagle.
- W ciągu kilku minut wybuchła masowa panika - opowiada 45-letnia Nicole. Wkrótce pole dla przyczep, gdzie w jednym z mobilnych domów mieszkała z rodziną, stanęło w ogniu. Kobietom udało się zabrać jedynie psy i kilka najpotrzebniejszych rzeczy.
- Kiedy odjeżdżałyśmy, skrzynki pocztowe już płonęły - opisuje Nicole. - Jedyne, co było słychać, to wielki huk i eksplodujące zbiorniki z propanem - dodaje. Była pewna, że nie uda im się uciec przed pożogą. Zadzwoniła do męża Erica, aby się z nim pożegnać. - Powiedziałam: kochanie, nie wiem, czy dam radę stąd uciec, kocham cię - wspomina. Samochody wokół nich płonęły. Ludzie wysiadali, próbowali przemieszczać się pieszo, wskakiwali do cudzych, niezajętych jeszcze ogniem pojazdów. Jak potem podały władze, niektóre osoby tego poranka spłonęły w samochodach.
Nicole i jej córce podróż z Paradise do oddalonego o 16 kilometrów miasta Chico, gdzie mieszkają ich krewni, zajęła pięć godzin.
Bocznymi drogami ominęli korki
Małżeństwo emerytów - Julie i Lane Walkerowie - mieszkali w Magalii, północnej dzielnicy Paradise, od 2003 roku. Kiedy nadszedł ogień, nie stracili głowy. Udało im się ocalić nie tylko siebie. Poprowadzili krewnych i sąsiadów w bezpieczne miejsce bocznymi drogami, omijając korki.
Znali okolicę i nieuczęszczane szlaki, ponieważ wiele czasu spędzili, podróżując po nich swoim jeepem.
Z pieskiem w plecaku
Kiedy 51-letni David Wigham, handlarz drewnem opałowym, obudził się 8 listopada, poczuł zapach dymu. Uznał, że pali się gdzieś daleko i ponownie zasnął. Świat, w którym obudził się kilka godzin później, był już czerwony od ognia. Żar wdzierał się przez drzwi frontowe, gdy mężczyzna próbował spakować swego psa - chihuahua o imieniu Dee Dee - do plecaka.
- Myślałem, że się spalimy - opowiada Wigham. Płonęła już jego półciężarówka, uciekł więc pieszo, z psem w plecaku. Obcy ludzie zatrzymywali się, by zaoferować mu podwiezienie. W ten sposób dotarł w bezpieczne miejsce.
Uratowali 50 podopiecznych
89-letnia Betty Myers, poruszająca się na wózku kobieta chora na alzheimera, była wśród 50 ewakuowanych pensjonariuszy ośrodka opieki w Paradise.
Jak opowiada syn staruszki Ron Rohde, ucieczka była trudna. W pewnym momencie na szosie konwój pojazdów został doścignięty przez ogień. Niebo poczerniało. Jeden z samochodów trzeba było porzucić, bo zabrakło w nim paliwa. Dwukrotnie okazywało się, że potencjalne drogi ucieczki są nieprzejezdne, zanim w końcu udało się wszystkim szczęśliwie dotrzeć do Redding.
- Większość personelu straciła domy. Mieli swoje rodziny, o które się martwili. A jednak skupili się na uratowaniu tych 50 osób powierzonych ich opiece - podkreśla syn pensjonariuszki.
Autor: anw//rzw / Źródło: Reuters