Wdrapał się na górę i spojrzał w dół. Przepaść. Strach i poczucie ekscytacji popchnęło go na próg. Poprawił sweter, sprawdził narty i skoczył. Pęd powietrza zapierał mu dech w piersiach. W myślach modlił się, żeby być już na dole. Tak Zbigniew Chodorowski po raz pierwszy poszybował na skoczni narciarskiej w Gdańsku.
Zachwycają swoim ogromem. Są precyzyjnie wyprofilowane, mają podświetlane tory najazdowe i nowoczesne wieże. Przecież najmniejszy szczegół wpływa na długość skoku. Gdy chodzi o medale, ważny jest każdy centymetr. Takie są współczesne skocznie. Skoczkowie zakładają specjalnie przygotowane kombinezony, na ich goglach i kaskach reklamują się koncerny. Ale nie zawsze tak było.
Mało kto wie, że kiedyś konkursy skoków narciarskich odbywały się nie tylko w górach, ale i nad polskim morzem. Na tych skoczniach rekordów nie bił Adam Małysz ani Kamil Stoch. Piotrek Żyła „se tutaj nie kucał”, a potem nie „prostował nóg”. Gdańsk, Sopot i Gdynia miały swoje amatorskie obiekty i mroźne zimy, których teraz próżno wypatrywać. Miały coś jeszcze - młodzież, która potrafiła wznosić się nad ziemią. Skakała i biła swoje rekordy.
„Jak stałem na górze, to nie widziałem dołu”
Trudno powiedzieć, czy Zbigniew Chodorowski trafiłby na skocznię wojskową w Dolinie Radości w Gdańsku Oliwie, gdyby w 1945 r. nie wpadł najpierw do zagraconej piwnicy w domu przy ulicy Liczmańskiego.
Ciekawski 6-latek dokonał wtedy nie lada odkrycia. Odnalazł stertę sprzętu do uprawiania sportów zimowych. Był wniebowzięty.
- Znalazłem chyba z 15 par nart różnej długości. Były z paskami i stalowe ze sprężynami typu kandahar. Na niektórych egzemplarzach ktoś namalował pasy. Z tego, co wiem, to w ten sposób Niemcy oznaczali sprzęt, który rekwirowali w czasie wojny. Ale narty to nie wszystko. W piwnicy były też łyżwy śniegowe i takie do hokeja. Pamiętam, że miały przykręcane blaszki. Zimy były wtedy tak srogie, że na butach i łyżwach jeździliśmy do szkoły – wspomina Chodorowski.
Minęło 8 lat, ale zapał do sportów zimowych pozostał. To wtedy pan Zbigniew usłyszał od kolegów o wojskowej skoczni narciarskiej w Dolinie Radości. Tę ustawiono na szczycie wzgórza przy Młyńskiej Drodze jeszcze w 20-leciu międzywojennym. Drewniana skocznia na grubych palach budziła respekt. Jej punkt konstrukcyjny wynosił wówczas 25 metrów. Teraz wydaje się to niewiele, bo współcześni skoczkowie szybują nawet 10 razy dalej. Po przebudowie progu można było uzyskiwać odległości nawet do 33 metrów.
14-letni wówczas pan Zbigniew też chciał zobaczyć skocznię. Długo nie czekał. Wybrał się na nią z kolegami.
- Robiła niesamowite wrażenie. Najpierw patrzyłem, jak starsi koledzy skakali. W końcu i ja spróbowałem. Pamiętam, jak wszedłem na próg. Był tak sprofilowany, że jak stałem na górze, to nie widziałem dołu. To jak skok w przepaść. Byłem bardzo przestraszony. Największym moim problemem było, jak zjechać z tego progu. To była taka prędkość, że aż nas dusiło – mówi Chodorowski.
"Modliłem się, żeby już być na dole"
Pan Zbigniew wciąż doskonale pamięta swój pierwszy skok. Poleciał wtedy około 13 metrów. Nie miał na sobie żadnego specjalnego kombinezonu, a jedynie stary sweter. Narty też pozostawiały wiele do życzenia. Były źle wyważone, trzeba było do nich "dołożyć trochę ołowiu".
- Stare skocznie były zupełnie inne niż te współczesne. Miały wysoki próg i stok o bardzo dużym nachyleniu. Nietrudno było wtedy o wypadek. Im dalej się leciało, tym łatwiej było wylądować. Jak pierwszy raz skakałem, to modliłem się, żeby być już na dole. Miałem wrażenie, że spadam z niesamowitej góry - opowiada.
Kto raz poszybował, ten chciał to powtórzyć. Pan Zbigniew też. Z czasem skakał coraz częściej. Dołączył do Zrzeszenia Sportowego Budowlani i dał się namówić kolegom na zawody. - Już na pierwszych
dobrze się zaprezentowałem i trochę namieszałem tym starszym chłopakom. Jak na juniora dobrze sobie radziłem. Skakałem 17-19 metrów. Mój trzeci konkurs to już Mistrzostwa Polski Nizin. Zająłem tam trzecie miejsce - wspomina skoczek.
Wizyty w Dolinie Radości stały się pewnym punktem na liście weekendowych rozrywek nie tylko młodych chłopaków, którzy chcieli na własnej skórze poczuć pęd powietrza.
- W sobotę i w niedzielę ludzie przychodzili po kościele, żeby nas oglądać. Chcieli zobaczyć, jak skaczemy. A nas to bardzo mocno rajcowało. W Dolinie Radości śnieg utrzymywał się nawet do kwietnia. Tylko przeciwstok trzeba było nasypywać, bo był bardziej odsłonięty i słońce wszystko topiło - mówi Chodorowski.
Rekordzistą skoczni w Dolinie Radości był Janusz Kirkor, który skoczył 26 metrów. Potem przeskoczył go niejaki Kołtuń z Zakopanego, który podobno poszybował na odległość 39 metrów. - Trudno mi powiedzieć, ile w tym prawdy. Nigdy nie spotkałem tego Kołtunia, ale rekordy nie zawsze bije się przy publiczności - podkreśla Chodorowski.
"Skakaliśmy kilkanaście metrów"
W Gdańsku skakano nie tylko w Dolinie Radości. Amatorska skocznia funkcjonowała też w Dolinie Samborowo. Podobno oddawano na niej równie daleki skoki, jak w Dolinie Radości, choć nie dorównywała jej popularnością. Swoich sił próbował na niej m.in. podróżnik Michał Kochańczyk.
- Skakałem w celach towarzyskich. Nie pamiętam już skoczni w Dolinie Radości. Za moich czasów chodziło się na tę w Samborowie. Nie mieliśmy żadnego specjalistycznego sprzętu. Wtedy nie myśleliśmy też o tym, jaki jest punkt konstrukcyjny. Wdrapywaliśmy się na górę i skakaliśmy po kilkanaście metrów - opowiada Kochańczyk.
O skoczni w Samborowie jest niewiele informacji, choć na forach internetowych nie brakuje wspomnień czy wzmianek. Te trudno jednak zweryfikować. Rekordzistą skoczni był Kazimierz Polus. Miał skoczyć w Oliwie 34 m, chociaż w jednym ze swoich ostatnich wywiadów stwierdził, że poleciał dalej.
Polus jest też rekordzistą skoczni w Czarnkowie:
– Mój rekord życiowy to 43 metry. Tyle skoczyłem w Gdańsku. Tam trener Ciesielka wygrał w seniorach, natomiast ja byłem najlepszy w juniorach - powiedział Polus portalowi skokinarciarskie.pl.
Zbigniew Chodorowski twierdzi, że tak dalekie skoki nie były możliwe w tamtym miejscu. - Oglądałem to miejsce. Skoki powyżej 30 metrów wydają mi się niemożliwe, ale nie ma żadnej dokumentacji - dodaje.
Tak Polus skakał w Czarnkowie:
Sopot jak „małe Zakopane”
Sopot to nie tylko molo i oblegany przez turystów Monciak. W popularnym w Europie kurorcie też wzbijano się na wyżyny. Już na początku XX wieku w mieście powstało wiele obiektów sportowych, które miały przyciągnąć miłośników zimowych sportów. To w Sopocie na Placu Kuracyjnym powstawały ślizgawki.
Miasto ma też wciąż swoje „małe Zakopane”. Mowa o morenowym wzniesieniu nazywanym „Łysą Górą”, która mierzy 110 m n.p.m. Gdy tylko spadnie pierwszy śnieg, narciarze tłumnie pojawiają się na jej południowym stoku. Już w latach 70. powstał tam wyciąg narciarski, a władze miasta zadbały nawet o oświetlenie.
Sopot mógł się też pochwalić własną skocznią. Ta najprawdopodobniej powstała jeszcze w 20-leciu międzywojennym. Jak twierdzi Zbigniew Chodorowski, można było na niej skoczyć maksymalnie 16 metrów, choć wyniki konkursów z 1946 roku wskazują, że oddawano tam i dłuższe skoki.
- Pamiętam, że z tej skoczni korzystano jeszcze w 1952 roku. Kiedyś poszedłem z kolegą na narty. On był urodzonym sportowcem. Dotarliśmy do tej małej, drewnianej skoczni. Skoczył jakieś 10-15 metrów. Patrzyłem na niego z wielkim podziwem, bo sam nigdy bym się nie odważył - wspomina profesor Andrzej Januszajtis.
W latach 60. ruszyły prace nad obiektem z prawdziwego zdarzenia. Skocznia miała powstać w pobliżu stadionu w Sopocie, a jej punkt konstrukcyjny ustalono na 55 metrów. - Prace zaczęli jeszcze jesienią. Plany pokrzyżowała im pogoda. Z góry zaczęła spływać woda z gliną, która bez problemu mogła się wedrzeć na stadion. Żeby temu zapobiec, usypano wał, a budowę porzucono - twierdzi Chodorowski.
Sopot w zimowym anturażu:
Po trójmiejskich skoczniach niewiele już zostało. Po latach pojawiały się głosy i pomysły, by je odbudować. Wszystkie spaliły jednak na panewce. Teraz świat skoków narciarskich opiera się na restrykcyjnych przepisach i wymaganiach. Nie ma tu już miejsca na romantyczne loty w oliwskich lasach.
Korzystałam z publikacji: Trójmiejski Park Krajobrazowy. Cztery pory roku, Krzysztofa Kamińskiego; Narciarstwo w Polsce Ludowej 1945-1989, Rafał Kołodziej;skijumping.pl; skokinarciarskie.pl.
Skakaliście na trójmiejskich skoczniach? Chcecie podzielić się swoimi wspomnieniami? Zachęcamy do komentowania i pisania na Kontakt24@tvn.pl.
Autor: Aleksandra Arendt-Czekała / Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Zbigniew Chodorowski