14 stycznia 1993 roku zatonął prom Jan Heweliusz, zginęło 55 osób. Była to największa w historii katastrofa polskiego statku w czasie pokoju. Doprowadził do niej ciąg ludzkich błędów i potęga wzburzonego morza. Z tonącego kolosa udało się uratować jedynie dziewięć osób.
Prom Jan Heweliusz zatonął przed świtem 14 stycznia 1993 r. w pobliżu niemieckiej wyspy Rugia. Była to najbardziej tragiczna katastrofa w historii polskiej żeglugi - zginęło 55 osób - obywateli Polski, Austrii, Węgier, Czech, Szwecji i Norwegii.
Heweliusz wypłynął w nocy z 13 na 14 stycznia 1993 ze Świnoujścia do szwedzkiego Ystad. Rejs rozpoczął się z opóźnieniem, bo wcześniej naprawiano furtę rufową, czyli klapę zamykającą wnętrze pokładu kolejowo-samochodowego. Na pokładzie znajdowały się 64 osoby: pasażerowie i członkowie załogi, 28 tirów i 10 wagonów kolejowych.
Rejs przebiegał normalnie do ok. godz. 3.30, kiedy na morzu zaczął się sztorm. Prom płynął wówczas wzdłuż wybrzeży Rugii. Ok. godz. 4.00, gdy Jan Heweliusz minął północno-zachodni cypel wyspy, huragan uderzył w jego burtę z siłą 12 stopni w skali Beauforta, wiatr wiał z prędkością 180 kilometrów na godzinę. Kapitan Andrzej Ułasiewicz próbował ratować jednostkę poprzez ustawienie jej dziobem w kierunku fal, jednak bezskutecznie. O 4.30 kapitan - wobec coraz większego przechyłu jednostki - nakazał jej opuszczenie. Na pokładzie - po zauważeniu problemu - wybuchła panika. Na skutek przechyłu ściany stały się podłogą, światła zgasły. Jeśli komuś udało się wydostać na pokład, do tratwy ratunkowej musiał się czołgać – tak silny był wiatr. Wiele osób miało na sobie jedynie piżamy. Objawy hipotermii pojawiły się błyskawicznie.
Wysłano sygnał SOS. Rosnący przechył i ciężkie warunki pogodowe uniemożliwiły załodze spuszczenie szalup, mimo to prowadzono akcję ratunkową, w której uczestniczyły niemieckie, duńskie i szwedzkie śmigłowce, a także promy Nieborów i Kopernik, niemiecki holownik ratowniczy Arkona i polski statek Huragan. Na wodę spuszczono siedem tratw. Ok. godz. 11 prom zatonął. Kapitan, pierwszy oficer Roger Janicki i trzeci oficer Janusz Lewandowski do końca pozostali na mostku kapitańskim.
- Przechył był raz na jedną burtę dosyć mocny, ale takie rzeczy to się zdarzały. W momencie przechyłu na drugą burtę, od razu był alarm ogłoszony. Wtedy pomyślałem, że jest już jakaś sytuacja zagrożenia, chociaż nie przypuszczałem, że to tak się skończy - wspominał w piątek podczas uroczystości 30 rocznicy zatonięcia promu motorzysta, ocalały z katastrofy Jana Heweliusza Jerzy Petruk. - Myślałem, że po prostu kapitan ogłosił alarm, aby ludzie byli przygotowani. Ubrali się, zebrali, wykonali co mieli do wykonania, zabezpieczyli ładunek i statek, ale po tym ogłoszeniu alarmu to już poszło tak szybko - dodał.
Ile osób zginęło na Heweliuszu?
Większości osób nie udało się ewakuować - zginęły w lodowatej wodzie. Ci, którym udało się dostać do tratw nie byli jednak bezpieczni ze względu na niską temperaturę i wysokie fale.
Podczas akcji ratunkowej popełniono również błędy. Helikopter wywrócił jedną z tratw, próbując liną ewakuować znajdujących się na niej członków załogi. Zginęły trzy osoby. W lodowatej wodzie – tego dnia miała jedynie dwa stopnie Celsjusza – zginął także elektryk, który nie był w stanie przemarzniętymi dłońmi utrzymać się na siatce spuszczonej z niemieckiego statku Arcona.
Zginęło w sumie 55 osób, w tym wszyscy pasażerowie - 35. Przeważająca większość ofiar to byli kierowcy tirów z Polski, Szwecji, Węgier, Jugosławii, Austrii, Czech i Norwegii, ale na pokładzie była także dwójka dzieci. Zginęło też 20 z 29 członków załogi.
Pechowa jednostka
Heweliusz został wybudowany w norweskiej stoczni Trosvik w 1977 roku dla Polskich Linii Oceanicznych (później Euroafrica). Norwedzy wybudowali w sumie dla polskiej spółki dwie bliźniacze jednostki – jedną nazwano właśnie imieniem gdańskiego astronoma, drugą – imieniem toruńskiego – Mikołaja Kopernika.
Jednostki były promami typu ro-ro (potocznie nazywano je "rorowcami"). Umożliwiały załadunek pojazdów kołowych – zarówno samochodów, jak i wagonów kolejowych. Oba naprzemiennie pływały na trasie Świnoujście-Ystad.
Heweliusz od początku był pechowy. W sumie na jego pokładzie odnotowano 28 wypadków. Niektóre z nich były bardzo poważne – przechylenia na pełnym morzu, dwukrotne przewrócenia w porcie, zderzenie z kutrem rybackim czy awaria silnika.
Najgroźniejszym zdarzeniem jednak, które według wielu specjalistów również pośrednio później przyczyniło się do katastrofy, był pożar, który wybuchł w ładowni w 1986 roku. W czasie rejsu w agregacie naczepy-chłodni ciężarówki doszło do zwarcia. Ciężarówka spłonęła, a ogień przeniósł się do nadbudówki. Tym razem na szczęście żadna osoba nie ucierpiała.
Wadliwa konstrukcja, ludzkie błędy
Jednak PLO podczas remontu po pożarze zdecydowało się na zalanie spalonego pokładu betonem. W sumie wylano go 60 ton. W późniejszych analizach katastrofy zwrócono uwagę na fakt, że dodatkowa waga zaburzyła środek ciężkości jednostki i powiększyła jego problemy ze statecznością, które i tak miał już od początku – prom miał wadliwie zbudowaną nadbudówkę oraz wadliwy system balastowy.
Specjaliści zwrócili uwagę także na inne ludzkie błędy, które popełniono tuż przed tragicznymi wydarzeniami. 10 stycznia, czyli cztery dni przed katastrofą, Heweliusz podczas cumowania w Szwecji uszkodził furtę rufową czyli klapę zamykającą wnętrze pokładu kolejowo-samochodowego. Przedostawała się przez nią woda do środka jednostki.
Armator nie zgłosił jednak tej awarii. Ze względu na duże kolejki tirów i opóźnienia, naprawy wykonywano na raty podczas postojów w Świnoujściu. Przed ostatnim wyjściem w morze Heweliusza także prowadzono naprawy – z tego względu rejs był opóźniony kilka godzin. Ostatecznie nigdy nie dokończono tych prac.
Dlaczego zatonął prom Heweliusz?
Izby Morskie przez sześć lat badały przyczyny wypadku. Ostatecznie Odwoławcza Izba Morska uznała, że prom nie powinien w ogóle wychodzić tego dnia w morze, bo nie nadawał się do żeglugi. Odpowiedzialna za to była spółka Euroafrica, szczeciński armator, który dopuścił prom do eksploatacji, wiedząc o jego wadach konstrukcyjnych. Za współwinnych tragedii uznano także Polski Rejestr Statków i Urząd Morski w Szczecinie oraz zmarłego w katastrofie dowódcę jednostki Andrzeja Ułasiewicza, który zdecydował się wyjść w morze mimo ekstremalnych warunków pogodowych oraz podał złą lokalizację statku podczas wołania o pomoc przez radio.
Wskazano także, że wbrew zaleceniom, mimo silnego wiatru bocznego, załoga uruchomiła system kompensacji przechyłu przeznaczony do wyrównania obciążenia ładunkiem. Ten system przed wyjściem w morze powinien być dezaktywowany, gdyż nie jest w stanie z wyprzedzeniem reagować na nagłe przechyły statku.
Tak też się stało - w wyniku chwilowego zmniejszenia naporu wiatru statek zmienił kurs, przez co dwie dotychczas równoważące się siły zsumowały się, podmuchy wichury uderzyły w burtę statku i prom zaczął się przechylać.
Moment ten w wywiadzie dla dziennika.pl w 2008 roku wspominał Leszek Kochanowski, marynarz ocalały z katastrofy. Został on wysłany pod pokład, by otworzyć zawory i przepompować wodę balastową na drugą burtę. - Niestety, nic się już nie dało zrobić. Pokręteł sterujących zaworami nie dało się ruszyć nawet o jeden obrót. Woda z taką siłą już na nie napierała - wspominał.
Potem załadowane ciężarówki jak domino zaczęły jedna po drugiej zrywać mocowania, przemieszczać się i rozsypywać. Jednostka nie była już w stanie utrzymać się na powierzchni.
Jako bezpośrednią przyczynę katastrofy wielu ekspertów podawało decyzję o zmniejszeniu prędkości statku w warunkach sztormowych. W trakcie śledztwa inni kapitanowie, którzy również walczyli z pogodą na Bałtyku tego dnia, zwracali uwagę na fakt, że nawoływali Heweliusza do zwiększenia prędkości, co w tych warunkach pomogłoby utrzymać jego sterowność. Załoga Heweliusza próbowała ją poprawić w inny sposób - działaniem dziobowego steru strumieniowego, który jednak napędzany silnikiem elektrycznym wyłączał się co chwilę na skutek przegrzania.
Rodziny przed Trybunałem
Przez wiele lat bliscy ofiar walczyli o odszkodowania. W 2003 roku Sąd Okręgowy w Szczecinie oddalił pozwy rodzin marynarzy, uzasadniając to przedawnieniem sprawy. Winą rodziny obarczyły swojego pełnomocnika, który miał nie informować ich o przebiegu postępowań sądowych i złożyły na niego zażalenie. Okręgowa Rada Adwokacka na trzy miesiące pozbawiła mecenasa prawa wykonywania zawodu, ale potem Naczelna Rada Adwokacka tę karę uchyliła. Sąd w Poznaniu uchylił później wyrok Sądu Okręgowego w Szczecinie w sprawie odszkodowań.
Stowarzyszenie Wdów i Rodzin Marynarzy z promu "Jan Heweliusz" w 2000 roku złożyło skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu na stronniczość i nierzetelność śledztw Izb Morskich. 3 marca 2005 roku Trybunał przyznał 11 wdowom po marynarzach odszkodowanie za straty moralne w wysokości 4,5 tys. euro dla każdej z nich. Sędziowie Trybunału uznali, że obie izby były w postępowaniu stronnicze i nieobiektywnie zbadały sprawę zatonięcia promu.
Zdaniem Trybunału pogwałcona została jedna z zasad Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, która mówi, że ten sam sędzia nie może prowadzić postępowania śledczego, a następnie orzekać jako przewodniczący składu. Wskazano też, że materiał dowodowy potraktowano wybiórczo i nie przesłuchano kluczowych świadków. Państwo polskie - oprócz zobowiązania do wypłaty wdowom odszkodowania - zostało wezwane do zmiany prawa o izbach morskich. Nowelizacja Ustawy o Izbach Morskich weszła w życie w 2009 roku. Od tamtej pory w izbach orzekają sędziowie sądów powszechnych.
Teorie spiskowe
Po decyzji Europejskiego Trybunału Praw Człowieka przyczyny katastrofy nie zostały ponownie zbadane.
Pojawiły się teorie spiskowe. Jedną z nich opisał Marek Błuś, publicysta i kapitan żeglugi wielkiej. Jego zdaniem wiele wskazuje na to, że prom był wykorzystywany do przemytu broni oraz nielegalnych imigrantów z Rumunii i zaangażowanie funkcjonariuszy WSI w śledztwo w sprawie Heweliusza miało ten fakt ukryć. Podobnie miało być na promie Estonia, który zatonął we wrześniu 1994. Nigdy nie potwierdzono tych zarzutów w sprawie Heweliusza.
Wrak promu osiadł na głębokości 27 metrów. Jest często odwiedzany przez nurków. 21 września 2008 roku jeden z nich nie wypłynął z innymi uczestnikami wyprawy. Początkowo nurka miały poszukiwać niemieckie służby, ale ostatecznie akcji nie podjęły się ani służby niemieckie, ani polskie, bo - jak mówiono - "nie jest to akcja ratunkowa". Poszukiwania postanowili na własną rękę poprowadzić klubowi koledzy zaginionego nurka. Wydobyli jego ciało dopiero 9 października.
W piątek, 13 stycznia, w przededniu 30. rocznicy katastrofy promu dyrekcja Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku oraz pracownicy zapalili znicze przy pomniku ku czci "Tych, którzy nie wrócili z morza". Następnie zaprezentowano przedmioty związane z katastrofą, które do muzeum przekazał Grzegorz Sudwoj, drugi elektryk Heweliusza i jeden z ocalałych. Także w piątek w południe przy pomniku "Tym, którzy nie powrócili z morza" na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie odbył się uroczysty Apel Pamięci wszystkich, którzy zginęli w katastrofie promu. W sobotę o godz. 9 uroczystość rocznicowa odbędzie się na placu Rybaka w Świnoujściu, przy tablicy upamiętniającej tragedię Heweliusza. - Żywioł morza jest groźny i wymaga pokory od każdego człowieka, nie tylko marynarzy, ale każdego z nas. Naszym obowiązkiem, tych, którzy zostali tu na ziemi jest pamiętać – mówił podczas uroczystości duszpasterz ludzi morza ks. Stanisław Flis. W niedzielę w Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie wybrzmi Requiem Wolfganga Amadeusza Mozarta. Zwyczajem lat ubiegłych, załogi promów pływających do Szwecji zrzucą w miejscu katastrofy okolicznościowe wieńce.
Przedmioty wydobyte z Heweliusza trafiły do Narodowego Muzeum Morskiego
Narodowe Muzeum Morskie w Gdańsku wzbogaciło się osobiste przedmioty oraz kombinezon ratunkowy Grzegorza Sudwoja, ocalałego z katastrofy promu Jan Heweliusz . W piątek, przeddzień 30. rocznicy katastrofy, muzealnicy złożyli wieńce przed pomnikiem "Tych, którzy nie wrócili z morza".
Narodowe Muzeum Morskie w Gdańsku zaprezentowało przedmioty, które otrzymało od ocalałego z katastrofy promu Jan Heweliusz, drugiego elektryka Grzegorza Sudwoja.
- To są przedmioty codziennego użytku, które normalnie nie byłyby w żaden sposób szczególny. Natomiast w kontekście tej tragedii to są obiekty, dla nas, muzealników, o wyjątkowej wartości - mówił zastępca dyrektora NMM ds. merytorycznych dr Marcin Westphal.
Sudwoj przekazał muzeum skórzaną saszetkę wraz z zawartością, elektroniczny zegarek, podręczny notes z zapiskami, podróżny przybornik do szycia oraz modlitewnik i brelok ze św. Krzysztofem, patronem przewoźników.
- Pan Sudwoj prawdopodobnie miał je przy sobie w momencie tragedii - stwierdził dr Westphal,
Dodał, że saszetkę wraz z zawartością odnalazł niemiecki nurek, który penetrował rejon wraku.
- Zauważył saszetkę i podniósł ją z dna. Dzięki dokumentom, które znajdowały się w środku ustalono, do kogo należały. Zwrócono je panu Grzegorzowi, a on po latach zdecydował się przekazać przedmioty do naszych zbiorów - mówił zastępca dyrektora.
- Kiedy wyjmowaliśmy je z saszetki, to wysypał się piach z dna morskiego - podkreślił dr Westphal.
Poza osobistymi przedmiotami, Grzegorz Sudwoj przekazał muzeum kombinezon ratunkowy, który miał na sobie w chwili katastrofy Heweliusza. - Kombinezon umożliwiał przetrwanie w trudnych warunkach - ocenił dr Westphal. Zaznaczył, że w dniu katastrofy woda miała 2 st. Celsjusza, więc gdyby nie kombinezon, to Sudwoj prawdopodobnie by nie przeżył.
Pozyskane przez NMM przedmioty zostaną poddane konserwacji. Muzeum nie wyklucza, że w przyszłości będą prezentowane zwiedzającym.
Przed prezentacją pozyskanych przedmiotów dyrekcja muzeum oraz pracownicy zapalili znicze przy pomniku ku czci "Tych, którzy nie wrócili z morza".
Źródło: TVN24 Pomorze/PAP