Cztery lata temu policja i prokuratura były pewne: Jakub popełnił samobójstwo. Tyle że - jak ustalił dziennikarz "Superwizjera" - stwierdzono tak bez przeprowadzenia podstawowych czynności procesowych. Teraz, po emisji reportażu, prokuratorzy na nowo zbadają sprawę.
Śledztwo zostało formalnie wznowione dzisiaj. Okoliczności śmierci Jakuba Schimandy nie będą analizowane już przez śledczych z Golubia Dobrzynia, tylko z Prokuratury Rejonowej Toruń Wschód.
- Rodzice dotychczas nie kwestionowali tego, że doszło do samobójstwa. To jest nowa okoliczność, która musi zostać wyjaśniona - mówi przed kamerą TVN24 Andrzej Kukawski, rzecznik prasowy prokuratora okręgowego w Toruniu.
Tłumaczy, że na śledztwo będą patrzyli prokuratorzy, którzy dotąd nie mieli niczego wspólnego z poprzednim śledztwem.
Decyzja o wznowieniu śledztwa zapadła po sobotniej emisji reportażu Roberta Sochy w "Superwizjerze". Dziennikarz ustalił, że policjanci, którzy przyjechali na miejsce znalezienia ciała 19-letniego Jakuba Schimandy, nie wykonali czynności procesowych.
Nie zebrali śladów, nie było oględzin ani sekcji zwłok. Nikt nie zrobił zdjęć. Od razu uznano, że to było samobójstwo. Zwłoki Jakuba trafiły prosto do zakładu pogrzebowego, a zaraz potem na cmentarz. Sprawa została zamknięta po dwóch dniach.
- Może nigdy się dobrze nie poczujemy. Zawsze to wraca. Ci, co przeszli to, co my, na pewno by mnie w tym poparli, że to nie mija - mówi matka Jakuba, Maria Schimanda.
Bezczynność
- To było niby-samobójstwo, co do którego jestem teraz naprawdę nieprzekonany. Jak można tak zrobić, żeby przy śmierci człowieka nie robić żadnego dochodzenia? - pyta Leszek Schimanda, ojciec Jakuba. - Nie zrobiono nic technicznie, żeby zabezpieczyć to miejsce. Po prostu odjechano stamtąd, jakby się nic nie stało.
Ojciec Jakuba podejrzewa, że jego syn "nie był tam sam" w chwili śmierci.
Według akt, oficjalnie ciało zostało odnalezione po godzinie 21. Wcześniej policjanci odwiedzili Karola J. Chłopak poprosił trzech swoich kolegów, aby sprawdzili miejsce w lesie pod Golubiem-Dobrzyniem, gdzie czasami razem z Jakubem mieli palić marihuanę i brać amfetaminę.
Trzej koledzy, kierowani telefonicznie przez Karola J., odnaleźli ciało. Dwaj - Łukasz i Andrzej - zgodzili się na rozmowę z reporterem "Superwizjera" TVN. Trzeci, Damian, jest za granicą.
- Po pracy pojechałem do Damiana w odwiedziny. Jeszcze Andrzej tam był. (Karol) powiedział, że zginął Schimanda, nie wrócił ze szkoły do domu i czy nie pojadę go poszukać. Zgodziłem się i pojechaliśmy go szukać po lesie w Gałczewku. W międzyczasie dzwonił (Karol) J. Mniej więcej wytłumaczył nam to miejsce. Oni tam razem jeździli - wspomina Łukasz Podlaszewski.
- Z daleka zauważyłem samochód. W samochodzie były kluczyki i świeciło się tylko radio. Nie wydawało żadnego dźwięku ani nic. Było ciemno, około 21 późną jesienią. Wsiadłem w samochód, cofnąłem i skręciłem w prawo. Zobaczyłem, jak wisiał Kuba - relacjonuje.
Podeszli. - Ja go podniosłem, a Damian go odwiązywał u góry - wspomina Podlaszewski.
Śmierć
Jakub Schimanda był jedynakiem. Chodził do szkoły o profilu komputerowym. Chciał studiować informatykę. Jego pasją była muzyka. Czasami dorabiał jako didżej. Dzięki temu kilka miesięcy przed śmiercią kupił pierwszy samochód, używanego volkswagena golfa.
Rodzice po raz ostatni widzieli go po południu 12 listopada 2014 roku.
- Przyjechał bardzo zdenerwowany. Mówię: Kuba, czemu nie byłeś w szkole? A tata, ty nie wiesz, co się dzieje, odpowiada Jakub - wspomina ojciec nastolatka Leszek Schimanda. Dodaje, że z synem był jego kolega, Karol. Wyszli, bo Jakub miał Karola odwieźć do domu.
Po trzech godzinach, około 18, rodzice usiłowali się do Jakuba dodzwonić, ale nie odbierał. Pojechali do domu kolegi. Jak wspomina Leszek Schimanda, matka Karola powiedziała, że chłopak właśnie wrócił i że nie wie, gdzie jest Jakub.
Schimandowie zgłosili zaginięcie syna na policję. - Na tej komendzie, jak weszliśmy, policjanci stali, tak dziwnie na nas patrzyli - opowiada pani Maria. - Strasznie zdenerwowany był (policjant - red.). Palił jednego papierosa za drugim i powiedział, że Jakub nie żyje - mówi.
- Było po nas. Momentalnie zjechałem z krzesła, zemdlałem. Żona też. Zaczęli nas ratować. Już później nie wiedziałem, co się dzieje - dodaje pan Leszek.
Nie mieli nigdy wcześniej do czynienia ani z policją, ani z prokuraturą. Nigdy nie byli w sądzie. Ich pasją są kwiaty, od lat prowadzą gospodarstwo ogrodnicze.
"Jakby umarł na leżąco"
Dziennikarz "Superwizjera" dotarł do Danuty Orzechowskiej, która od lat prowadzi zakład pogrzebowy w Golubiu-Dobrzyniu. Tam trafiło ciało Jakuba. Kobieta osobiście zajmowała się przygotowaniem do pogrzebu. Zapamiętała szczegóły, bo znała Jakuba od dziecka. Był jej sąsiadem.
- Ja nie wierzyłam, że on się powiesił, bo w ogóle nie było widać, że to była osoba wisząca. Normalnie tak, jakby zgon nastąpił na leżąco - mówi.
Wylicza, jakie są charakterystyczne ślady powieszenia.
- Przede wszystkim jest bruzda, ściśnięte ręce i zacisk szczęki (...). U Kuby nie było nic (…). Buzię miał otwartą, oczy miał otwarte, ręce miał wyprostowane i zwieracze też trzymały - zauważa.
Pytana o ślady na szyi, opowiada: nie było otoczki, ściśnięte było na wysokości tętnic szyjnych.
- Wyglądało, że to był drut, coś sztywnego, dlatego że nawet taki wzór się odgniótł. To był zgięty drut. Przez siłę wyprostowany i zgięty - przypuszcza.
Autor: bż / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: Superwizjer