Jak to jest, że w Niemczech - tych zachodnich, a potem tych zjednoczonych – od 70 lat rządzą na przemian, albo i nawet razem, zasadniczo dwie partie? Czy Niemcom jest tak z nimi dobrze, a może nie mają innego wyboru? A może boją się zmian, bo skoro jest tak dobrze, to po co cokolwiek zmieniać. Jaki jest przepis na rządzenie Niemcami?
W maju renomowana Fundacja Bertelsmanna opublikowała raport z pogłębionych badań opinii publicznej, z którego jednoznacznie wynikało, że Niemcy życzą sobie nowego politycznego otwarcia - w Republice Federalnej panuje Wechselstimmung, nastrój na zmianę, jakiego nie odnotowano od zjednoczenia w 1990 roku.
"Zwrotnica ustawiona jest na zmianę i to nie tylko na zmianę rządu, ale przede wszystkim na prawdziwą zmianę polityki" – przekonywał dr Robert Vehrkamp, ekspert fundacji ds. demokracji, powołując się na zebrane dane. A te wydawały się jednoznaczne. Ponad 60 procent Niemców chciało, aby po wyborach powstał inny rząd niż dotychczasowy. Jeszcze więcej, bo ponad dwie trzecie z nich, życzyło sobie zasadniczej zmiany polityki. Szczególną konieczność odnowy Niemcy widzieli na polu polityki klimatycznej i ochrony środowiska (55,4 procent), polityki migracyjnej i integracji (54,9 procent) oraz polityki emerytalnej (53,9 procent) i oświaty (52,4 procent).
Sondaże partyjne zdawały się współgrać z tymi nastrojami. W maju na ich czoło katapultowali się Zieloni, zostawiając za sobą obydwie wielkie niemieckie partie tworzące rząd Angeli Merkel, czyli unię chadeckich ugrupowań CDU i CSU, oraz socjaldemokratów. Niemieccy i światowi komentatorzy powoli oswajali siebie i swoich czytelników z perspektywą zielonej pani kanclerz, która jednocześnie byłaby pierwszą szefową niemieckiego rządu niepochodzącą z szeregów CDU lub SPD, bo politycy chadecji rządzili Republiką Federalną w sumie przez pięć dekad, a socjaldemokraci przez dwie. Annalena Baerbock miała być niczym powiew świeżego powietrza, który rozrusza zatęchłą i stateczną niemiecką politykę.
Tuż przed wyborami okazuje się, że nadzieje te były płonne. Zieloni wrócili na trzecie miejsce w sondażach i choć ich strata do SPD i CDU/CSU nie jest duża, to wszystko wskazuje na to, że to znowu te dwie partie między sobą rozstrzygną pojedynek o urząd kanclerski. Czy więc Niemcy zawsze będą skazane na rządy tych samych dwóch partii? I gdzie uleciała wola zmiany, którą jeszcze kilka miesięcy temu zdiagnozowali badacze Fundacji Bertelsmanna?
Prawe centrum
Historycznie rzecz biorąc, dominującą pozycję chadeków i socjaldemokratów na niemieckiej scenie politycznej uzasadnia teoria podziałów politycznych Seymoura M. Lipseta i Steina Rokkana. Po II wojnie światowej partie te obsługiwały klasyczny podział na lewicę i prawicę – i w efekcie skupiały na sobie głosy 80-90 procent wyborców. Jednak wraz z transformacją niemieckiego społeczeństwa także i system polityczny stopniowo się rozszczelniał. Do chadeków, socjaldemokratów i liberałów, którzy uzupełniali niemiecką scenę polityczną, pełniąc kluczową rolę języczka u wagi, wpierw – jeszcze w latach 80. XX wieku – dołączyli Zieloni. Po zjednoczeniu Niemiec kolejnym elementem partyjnej układanki stała się postkomunistyczna PDS, która po połączeniu z lewicowymi działaczami z Zachodu przyjęła nazwę Die Linke – Lewica. Wreszcie niecałą dekadę temu objawiła się prawicowopopulistyczna Alternatywa dla Niemiec (AfD).
Mimo tych przemian jedna rzecz pozostała niezmienna. Wybory w Niemczech rozstrzygali i rozstrzygają wyborcy reprezentujący centrum społeczeństwa, a nie jego brzegi. Doskonale zrozumiała to Angela Merkel. Dlatego gdy po niezbyt chwalebnym, okraszonym skandalem korupcyjnym końcu ery Helmuta Kohla stanęła na czele poobijanej CDU, przesunęła partię do środka.
W oczach krytyków Merkel miała tym samym sprzeniewierzyć się najświętszemu przykazaniu chadeków, które w zgrabnym bon mocie ujął Franz Josef Strauss, wieloletni minister, kandydat na kanclerza i premier Bawarii. Stwierdził on, że na prawo od chadeków nie może istnieć żadna partia posiadająca demokratyczną legitymizację. Merkel, krocząc ku centrum, miała tymczasem pozwolić, aby na prawo od chadecji urosła Alternatywa dla Niemiec.
Merkel jednak doskonale wiedziała, co robi. Tym bardziej że zwrot ku centrum był wręcz dziejową koniecznością. Chadekom znikał elektorat. Dosłownie. Każdego roku więcej wyborców CDU umierało, niż nowych osiągało wiek wyborczy. Do tego dochodziły niekorzystne dla chadeków zmiany społeczne i polityczne – ludność wiejska, która stanowiła tradycyjny rezerwuar chadeckich wyborców, się kurczyła, rosły za to tradycyjnie bardziej liberalne miasta. Kościoły traciły wiernych, a wraz z nimi partie chadeckie wyborców. Z kolei upadek Związku Radzieckiego i rozpad bloku wschodniego sprawił, że zniknął straszak, który mobilizował elektorat antysocjalistyczny.
"Środowiska konserwatywne znikają" – ostrzegał Merkel socjolog Matthias Jung, który stał się jej nadwornym badaczem opinii publicznej. Chadecy mogli więc zgodnie z tradycją Straussa trzymać się prawej strony i patrzeć, jak stopniowo, ale nieuchronnie wymierają lub uciekają im kolejni wyborcy, albo mogli zawalczyć o utrzymanie kontaktu z centrum, odcinając konserwatywną kotwicę. Dla Merkel wybór był oczywisty. I aby nikt nie miał nawet najmniejszych wątpliwości, kogo ma reprezentować chadecja za czasów Angeli Merkel, nazwie partii towarzyszył slogan "Die Mitte", czyli właśnie środek. Jego lokalizacji zaś pomagały Merkel szczegółowe badania opinii publicznej, na które nie żałowała pieniędzy.
Trzymając rękę na pulsie i wiedząc, co myśli przeciętny Niemiec, Merkel podbierała najpopularniejsze postulaty innym partiom i nie musiała oglądać się na prawy margines. Tym bardziej że teza, iż przyklejenie się do prawej strony powstrzymałoby pojawienie się AfD, jest wysoce wątpliwa. Alternatywa dla Niemiec nie jest przecież klasyczną partią konserwatywną, ale populistycznym ugrupowaniem antysystemowym. Chcąc odciąć jej prąd, CDU, będąca klasyczną partią władzy, musiałaby przejść proces podobny do "trumpizacji" amerykańskiej Partii Republikańskiej. A tego Niemcy sobie nie życzą. Pokazały to wybory regionalne w Bawarii w 2018 roku. Wówczas CSU, pod wodzą Markusa Soedera, naśladowała w kampanii wyborczej retorykę AfD. Efekt? Najgorszy wynik wyborczy bawarskich chadeków od 1950 roku.
Także sam Strauss na własnej skórze przekonał się, że twardy konserwatywny kurs nie jest gwarantem sukcesu. Chadecy pod jego wodzą uzyskali w wyborach w 1980 roku znacznie słabszy wynik niż w latach 1976 i 1983, gdy ich kandydatem był bardziej umiarkowany i mniej polaryzujący Helmut Kohl.
Kolejnym chadeckim przywódcą w tej centrowej sztafecie miał być Armin Laschet. Ten umiarkowany do bólu polityk wpierw rozstrzygnął na swoją korzyść wyścig o przywództwo w partii, pokonując nieznacznie Friedricha Merza. Merz to uosobienie polityki sprzed ery Merkel – liberalny gospodarczo, konserwatywny światopoglądowo, polityczny macho niebojący się flirtu z lekkim populizmem. Niemcy o takich mężczyznach mówią, że prezentują się breitbeinig – czyli z szeroko rozstawionymi nogami, zajmując dla siebie więcej miejsca, niż powinni. Laschet nie dał sobie także wyrwać nominacji kanclerskiej Markusowi Soederowi, który zakończył już flirt z populizmem, ale pozostał politykiem dużo bardziej przebojowym od Lascheta.
Lewe centrum
Podobną lekcję odrobili także socjaldemokraci. Po wojnie SPD przeszła stopniową transformację – od odrzucającej gospodarkę rynkową partii reprezentującej przede wszystkim klasę robotniczą ku centrolewicowej partii prawdziwie masowej, atrakcyjnej w równym stopniu dla robotników, akademików, rewoltujących studentów, urzędników i nowej klasy średniej. Zwieńczeniem tego procesu było zwycięstwo wyborcze socjaldemokratów w 1969 roku, po którym Willy Brandt wprowadził się do urzędu kanclerskiego, kończąc tym samym dwie dekady rządów chadeków.
Socjaldemokratom udało się zachować ów kontakt z centrum niemieckiego społeczeństwa nawet w czasach swojego najpoważniejszego kryzysu w ostatnich latach. Choć sondaże dawały im poparcie rzędu 13-15 procent, to dla wielu wyborców pozostawali partią drugiego wyboru.
Dlatego plan na kampanię socjaldemokratów i ich kandydata Olafa Scholza był prosty. Opierał się on na założeniu, że po odejściu Merkel centrowi wyborcy, którzy nie są związani silną więzią z żadną partią, zaczną się rozglądać za kolejnym przywódcą, który będzie godny powierzenia misji zaopiekowania się państwem. Ci wyborcy zyskali w ostatnich latach nawet przydomek Merkelwaehler, czyli wyborcy Merkel. Formalnie głosowali oni bowiem na chadeków, ale prawdziwym powodem ich wyborczej decyzji była osoba pani kanclerz, w której widzieli gwaranta stabilności i dobrych rządów.
Teraz wystarczyło, aby z "wyborców Merkel" ulepić "wyborców Scholza", którzy na karcie wyborczej swój krzyżyk postawią przy SPD. Odzyskanie ich w końcu nie mogło być aż tak trudne, skoro po części tych samych wyborców Merkel podebrała wcześniej właśnie socjaldemokratom. A skoro Merkel wcześniej przejmowała socjaldemokratyczny program, to teraz Scholz postanowił w rewanżu skopiować jej styl, który w ostatnich latach, pełniąc urząd wicekanclerza, mógł uważnie studiować. W kampanii robił to tak doskonale, że dziś to SPD z poparciem około 25 procent lideruje w sondażach.
Zielone centrum
Przed tymi wyborami do zawojowania "Die Mitte" szykowali się również Zieloni. Rosnąca waga tematów związanych z przeciwdziałaniem zmianom klimatycznym, ochroną środowiska i transformacją energetyczną była dobrym nawozem dla rosnącego w ostatnich latach poparcia Zielonych, ale kluczowe znaczenie miał fakt, że kierownictwo partii świadomie obrało kurs ku centrum.
W pierwszej kolejności zamknęli oni wewnętrzne spory pomiędzy skrzydłem umiarkowanym, tak zwanymi Realos, a skrajnym, czyli Fundis. Symboliczną cezurą był wybór Annaleny Baerbock i Roberta Habecka na współprzewodniczących partii w 2018 roku. Sukces tego duetu zakończył tradycję, zgodnie z którą w kierownictwie Zielonych reprezentowani byli równocześnie przedstawiciele obydwu skrzydeł. Zarówno Baerbock, jak i Habeck to zieloni realiści i to pod ich wodzą przyśpieszył zielony pochód ku centrum.
Dotychczas Zieloni byli bowiem partią obsługującą potrzeby względnie niewielkiej grupy wyborców. Ich program oraz sposób komunikacji, który do tego często był zniekształcany przez ich przeciwników politycznych i nieprzychylne media, były dla większości niemieckiego społeczeństwa niestrawne. Zieloni byli postrzegani jako partia zakazów i nakazów. Największą przeszkodą w realizacji zielonego programu zdawali się być natomiast… sami wyborcy. Ich dobrobyt, ich styl życia, ich samochód, ich mięsna dieta, ich wakacje, na które docierali samolotem – to wszystko miało stać na przeszkodzie stworzeniu nowego lepszego świata. Dlatego dotychczas najwyższym wynikiem wyborczym Zielonych pozostawało niecałe 11 procent z 2009 roku.
Habeck i Baerbock postawili na nową i inkluzyjną narrację polityczną. Wcześniej Zieloni próbowali na siłę ulepić lepszych ludzi. Nowi Zieloni nie chcieli już wychowywać swoich wyborców, lecz zdjąć z jednostki odpowiedzialność. Zamiast grozić palcem i wzbudzać poczucie winy, chcieli ukoić ich wyrzuty sumienia. Habeck, polityczny filozof, James Dean niemieckiej polityki i były wicepremier Szlezwiku-Holsztynu w jednym, jak mantrę powtarzał: nie chcemy ulepszać ludzi, chcemy robić lepszą politykę.
Tą ofertą Zieloni obniżyli próg wejścia dla potencjalnych wyborców. Już nie trzeba być wzorowym ekologiem, aby móc się utożsamiać z zielonymi ideami. - Mnie też zdarza się jechać samochodem ponad 120 na godzinę, kupować w dyskontach czy wypić piwo z puszki - uspokajał wyborców Habeck. Wtórowała mu Baerbock: - Nie muszę nawracać kierowcy SUV-a. Polityka nawracania to nie moja rzecz. Zamiast tego potrzebujemy jasnych wytycznych dla przemysłu samochodowego, aby na rynek trafiały czyste i tanie samochody rodzinne.
W swoim spocie wyborczym, który graniczył już z autoparodią własnej strategii, Zieloni umieścili nawet grupę osób w średnio-starszym wieku przygotowujących kiełbaski na grillu.
Dzięki tej korekcie kursu Zieloni stali się atrakcyjni nie tylko dla postmaterialistów, ale także umiarkowanych mieszczan. Zieloni mieli dla nich proste przesłanie: Martwicie się katastrofą klimatyczną, ale sami z siebie niekoniecznie chcecie położyć krzyżyk na egzotycznych wakacjach siedem godzin lotu od Niemiec? Nie wyobrażacie sobie, żeby zrezygnować z samochodu, ale nie chcecie truć środowiska? Obawiacie się skutków nierówności społecznych, choć wam niczego nie brakuje? Świetnie, zagłosujcie na nas, a my już zadbamy o to, aby pogodzić ochronę klimatu ze stylem życia klasy średniej – w końcu klimatem zajmujemy się od dekad, więc wiemy świetnie jak to zrobić.
Zieloni przestali śnić o wywróceniu stolika. Wręcz przeciwnie, na stojącym już stole chcieli położyć swój zielony projekt modernizacyjny. Ową modernizację chcieli przeprowadzić nie przeciw, ale ramię w ramię z nie tylko z niemieckim społeczeństwem, ale i niemieckim przemysłem. Aby pozostać konkurencyjnymi w XXI wieku, także tradycyjne gałęzie przemysłu muszą się zazielenić – brzmiało zielone przesłanie. Niemieccy magnaci przemysłowi i menadżerowie widzieli więc, że nie muszą się obawiać rządów Zielonych. Co więcej, zgodnie z badaniami jednego z branżowych pism to Annalena Baerbock ze wszystkich kandydatów na starcie kampanii wyborczej cieszyła się największym zaufaniem niemieckiej kadry menadżerskiej.
A co z Wechselstimmung?
Gdzie w tym wszystkim jest więc miejsce na zasadniczą polityczną zmianę, której nadejście prognozowała Fundacja Bertelsmanna? Czy fakt, że trzy najsilniejsze niemieckie siły polityczne rywalizują miedzy sobą o umiarkowanych centrowych wyborców nie przeczy tezie o woli zmiany? Nie chcąc być zbyt surowym dla autorów badania, trzeba stwierdzić, że wyciągnęli zbyt pochopne wnioski ze swoich danych. Niemcy są bowiem generalnie zadowoleni ze swojego życia – deklaruje to ponad 90 procent respondentów – i sytuacji ekonomicznej – jako złą lub bardzo złą ocenia ją zaledwie około 7 procent społeczeństwa. W takiej sytuacji chęć kontynuacji i stabilizacji musi przeważyć nad chęcią zmiany, a i dla dużej części społeczeństwa owa zmiana polityki musi być interpretowana jako środek do zakonserwowania korzystnego status quo. Wiemy przecież, że czasem wszystko musi się zmienić, aby wszystko zostało po staremu. Zresztą w tezę o woli głębokiej zmiany wątpić nakazywał już fakt, że Niemcy uznali, że pora zmienić rząd, dopiero gdy stojąca na jego czele Merkel ogłosiła zakończenie kariery politycznej.
Niemniej Niemcy zdawali się gotowi, aby do wąskiego grona partii, które dotychczas dały Republice Federalnej kanclerzy, doprosić Zielonych. Badania opinii publicznej od kilku lat wskazują, że potencjał wyborczy Zielonych nie ustępuje możliwościom chadeków i socjaldemokratów. Strategia marszu ku centrum zadziałała, a hasło wyborcze "Gotowi, bo wy jesteście" zdawało się odzwierciedlać polityczną rzeczywistość. Po ponad 40 latach istnienia Zieloni mogli na równych prawach stanąć do walki o przychylność centrum społeczeństwa, a tym samym o władzę.
Problem w tym, że oprócz odpowiednio pojemnej narracji politycznej, w której potrafi się odnaleźć przekrój społeczeństwa, a nie tylko jego wąskie segmenty, kluczowym kryterium wyborczym jest osobista wiarygodność kandydata lub kandydatki. Niemcy już w czasie kampanii chcieliby zobaczyć w nich przyszłych kanclerzy, którzy zapewnią spokój i stabilność. Nie bez przyczyny często powtarza się, że "Bundestagswahl ist Kanzlerwahl", czyli wybory do Bundestagu to wybory kanclerza. Choć parlamentarzyści nie są związani żadnymi formalnymi wytycznymi w sprawie wyboru szefa rządu, to cała otoczka, włącznie z procesem nominacji kandydatów przez partie, sprawia, że niemieckie kampanie wyborcze są mocno spersonalizowane.
Na nieszczęście Zielonych już na początku kampanii i tuż po sondażowej zwyżce, która dawała im nawet 28 procent poparcia, ich liderka zaliczyła serię niewymuszonych błędów, które cieniem położyły się na jej kandydaturze i całej zielonej kampanii. Annalena Baerbock spóźniła się ze zgłoszeniem administracji Bundestagu zarobków w postaci dodatkowych premii, którą wypłaciła jej partia; podrasowała swój życiorys, aby jej względnie niewielkie doświadczenie wypadło poważniej; w swojej książce przepisała fragmenty z innych źródeł, nie oznaczając, że to cytaty.
Przedmiotem sporów osłabiających kandydaturę jak na niemieckie warunki względnie młodej, bo 40-letniej Baerbock było również pytanie, czy lepszym kandydatem nie byłby mający doświadczenie rządowe Habeck. Mimo 16 lat rządów Merkel w tle majaczyła także kwestia uprzedzeń co do płci kandydatki, co być może tłumaczy, dlaczego Merkel właściwie nigdy nie afiszowała się ze swoją kobiecością.
Do tego Zieloni skompromitowali się, nie rejestrując listy wyborczej w Kraju Saary, niewielkim landzie na zachodzie kraju. Zadali tym samym kłam słowom współprzewodniczącego Habecka, który stwierdził, że każde koło partyjne Zielonych jest lepiej zarządzane niż Niemcy pod rządami wielkiej koalicji. Po tych ciosach Zieloni już się nie podnieśli i od pewnego momentu skupili się na zabezpieczeniu swojego żelaznego elektoratu niż łowieniu głosów w centrum. Dziś ich sondaże oscylują w granicach 15-17 procent.
Po II wojnie światowej zmiany w niemieckiej polityce odbywały się stopniowo, a nie skokowo, a o ich tempie decydowało centrum społeczeństwa. Jednocześnie niemiecka scena partyjna dopasowywała się, aby wiernie odzwierciedlać coraz bardziej różnorodne społeczeństwo. W 2021 roku pierwszy raz w powojennej historii zaistniały warunki, żeby "Die Mitte" obdarzyła zaufaniem kogoś spoza tradycyjnego duetu chadeków i socjaldemokratów. Społeczeństwo było na to gotowe, ale okazało się, że – wbrew własnemu sloganowi – nie są na to gotowi sami Zieloni.
Autorka/Autor: Adam Traczyk, współzałożyciel think tanku Global.Lab i Associate Fellow w German Council on Foreign Relations.
Źródło: Tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Getty Images