Jeong to jeden z 25 tysięcy mieszkańców Korei Północnej, którym do tej pory udało się uciec na Południe. W rozmowie z tvn24.pl opowiada o życiu w kraju, gdzie w czasie lekcji dzieci zmuszane są oglądać publiczne egzekucje, o swojej ucieczce i o wcale niełatwych początkach nowego życia w Korei Południowej.
25-letni północnokoreański uchodźca jest podopiecznym Citizens' Alliance for North Korean Human Rights - południowokoreańskiej organizacji pozarządowej walczącej o prawa człowieka w Korei Północnej. Dzięki niej nawiązałam z Jeongiem kontakt.
Na rozmowę z nim umówiłam się na początku września w jednej z restauracji w centrum Seulu. Gdy przyszedł na spotkanie, zobaczyłam uśmiechniętego, spokojnego mężczyznę ubranego w eleganckie ciemne spodnie i białą koszulę. W ręku trzymał nowoczesnego smartfona. W tłumie niczym nie odróżniał się od Południowokoreańczyków - gdybym nie wiedziała, że pochodzi z Korei Północnej, nie domyśliłabym się.
Jeong zgodził się na opowiedzenie swojej historii: o życiu na Północy, ucieczce i rozpoczęciu wszystkiego na nowo już na Południu. Prosił jednak, by ze względów bezpieczeństwa (swojego i swojej rodziny, także tej która pozostała w Korei Północnej) nie ujawniać ani jego wizerunku, ani pełnego imienia i nazwiska.
Szkoła Kimów. W tygodniu pracujesz na roli, w weekend donosisz na siebie
Urodził się na wsi w prowincji Hamgyong Północny, około 700 kilometrów na północ od stolicy kraju, Pjongjangu. Jego ojciec był kierowcą w fabryce materiałów wybuchowych. Gdy w drugiej połowie lat 90. w Korei Północnej nastał tzw. wielki kryzys, rodzina - by przetrwać - przeniosła się do pobliskiego miasta Hoeryong. To w jego okolicach mieścił się obóz koncentracyjny nr 22 - największy gułag w Korei Północnej (oficjalnie nie jest znany żaden przypadek więźnia, któremu udałoby się z niego uciec; w ubiegłym roku został zamknięty, a osadzonych przeniesiono w inne miejsca kraju).
Bliscy Jeonga zajęli się tam handlem. On i jego młodsza siostra poszli do szkoły.
Mężczyzna mówi bez emocji. Spokojnie odpowiada na wszystkie pytania.
W salach lekcyjnych oraz na korytarzach wisiały portrety Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila. W szkole znajdowało się przypominające muzeum pomieszczenie, poświęcone wyłącznie dynastii Kimów. - Mieliśmy tam zajęcia z historii rewolucji, uczyliśmy się przede wszystkim o obydwu przywódcach, ich życiu, ale też o Kim Dzong Suk (żonie Kim Ir Sena i matce Kim Dzong Ila - red.) - mówi Koreańczyk.
I kontynuuje: - Po porannych lekcjach dzieci wracały do domu na obiad, oczywiście te, które miały w domu co jeść.
Po południu powinny odbywać się kolejne zajęcia, ale zazwyczaj tak się nie działo, bo szkoła zmuszała ich do pracy. - Na przykład szliśmy na pole sadzić ryż czy kukurydzę. Tego rodzaju prace musieli wykonywać wszyscy uczniowie, którzy skończyli dziewięć lat - opowiada.
W maju każdego roku szkoła - zamiast na lekcje - wysyłała uczniów na trwający miesiąc obóz. Tam wyłącznie pracowali: na przykład pomagali przy budowie dróg. Wynagrodzenia nie było.
Uczniowie stawiali się w szkole także w soboty.
- W każdej klasie odbywały się wtedy sesje samokrytyki. Musieliśmy opowiadać, co zrobiliśmy źle, dlaczego zachowywaliśmy się niezgodnie z naukami Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila. Krytykowaliśmy nie tylko siebie, lecz także kolegów i koleżanki ze szkoły. Musieliśmy mówić, jak źle się zachowali - wspomina.
Gdy dopytuję, czy każdy musiał co tydzień składać samokrytykę, odpowiada krótko: - Koniecznie.
Wycieczki na publiczne egzekucje. Zabierze cię na nie szkoła albo zakład pracy
Gdy pytam, jak wyglądało jego codzienne życie, jestem zdziwiona odpowiedzią. - Żyliśmy stosunkowo dobrze - stwierdza, by zaraz potem dodać: - Oczywiście w porównaniu z innymi północnokoreańskimi rodzinami. Wszystko dzięki moim rodzicom, którzy byli gospodarni.
Co to znaczy "dobrze"? - Nie chodziliśmy głodni - odpowiada.
Co pamięta z dzieciństwa? - Trzy publiczne, pokazowe egzekucje, których byłem świadkiem - mówi, a jego głos poważnieje.
Zabici w nich zostali skazani za próbę ucieczki do Korei Południowej oraz kradzież i zjedzenie krowy będącej własnością państwa.
Jak opowiada Jeong, egzekucje odbywały się na rynku miejskim. Trzeba je było oglądać: uczniów zmuszały do tego szkoły, a dorosłych - zakłady pracy. Ograniczenia wiekowe nie istniały - zabójstwa oglądali wszyscy, również kilkuletnie dzieci.
- Oglądając je, zrozumiałem, że trzeba się bardzo pilnować. Nazywam to metodą strachu: pokazanie mi, dziecku, czego nie mogę robić - wyjaśnia.
A jak według niego nazywał to reżim? - Efektywną formą edukacji polegającą na pokazaniu, co w kraju jest zakazane - recytuje.
O twoich losach zdecyduje za ciebie reżim
- Na Północy ludzie są świadomi, że to od państwa zależy, jak potoczy się ich całe życie - opowiada Jeong. - Wszyscy są przyzwyczajeni do kontroli. Jest ona sprawowana nad każdym, niemal od urodzenia. Każdy uważa ją za rzecz naturalną - przekonuje.
Opowiada historię własnej rodziny.
- W Korei Północnej wszystkie nagrody i kary nakładane przez państwo są "dziedziczone" przez kolejne pokolenia. Każda rodzina ma swoją kartotekę, gdzie zapisana jest jej cała historia. Moi dziadkowie początkowo mieszkali w Pjongjangu, należeli do tamtejszej elity. Jednak jeden z członków naszej rodziny popełnił jakiś występek. Za karę cała rodzina została wysiedlona na wieś. Kara uniemożliwiła rozwój kolejnym pokoleniom: mój tata nie mógł wstąpić do armii, ja nie mógłbym osiągnąć nic więcej, nie mógłbym pracować tam, gdzie bym chciał. Nieważne, jak bardzo byłbym zdolny i dobrze się uczył - tłumaczy.
Dlatego jego ojciec podjął decyzję o ucieczce na Południe.
Ucieczki w tajemnicy. Opłacony broker "ma dla ciebie wiadomość"
Jeong miał wtedy 16 lat.
- Był 2004 rok. Tata nie powiedział, że ucieka. Stwierdził tylko, że jedzie do Chin. Przez rok nie było od niego żadnej wiadomości. Następnie ściągnął mamę i siostrę. Również wtedy, dla bezpieczeństwa, nikt wprost nie powiedział mi o ucieczce. Mogłem się tylko domyślać - wyjaśnia.
Jeong przez pierwszy miesiąc żył sam w domu rodziców. Wtedy zaczęła go nachodzić policja. Ale miał szczęście. Skończyło się na wypytywaniu. - Chcieli wiedzieć, gdzie jest mama. Nie mówiłem, bo przecież nic nie wiedziałem - wspomina.
Potem przeprowadził się do dziadków, gdzie mieszkał przez kolejne miesiące.
W 2006 roku rodzice Jeonga zorganizowali jego ucieczkę. W marcu odwiedził go opłacony przez rodziców broker - mężczyzna zawodowo zajmujący się organizowaniem ucieczek z Korei Północnej. Poszedł tak, jak stał, nie zastanawiając się, że tych, którzy zostają, już nigdy później nie zobaczy.
- Broker powiedział mi: "Mam wiadomość dla Ciebie, chodźmy do miasta". Początkowo nie zdradził, o co chodzi, więc nie zdążyłem się z nikim pożegnać - z przyjaciółmi i z dziadkami, którzy tam zostali.
Nie ukrywa żalu. Przyznaje, że jest to jego jedno z najgorszych wspomnień z Korei Północnej, ale opowiada o tym spokojnie.
Pięć miesięcy: Tumen, Chiny, Laos, Mekong, Tajlandia, Korea Południowa
Cała podróż z Północy na Południe zajęła mu około pięciu miesięcy. Jak większość ucieczek, rozpoczęła się przeprawą przez rzekę Tumen, będącą granicą pomiędzy Koreą Północną a Chinami. Teren jest strzeżony przez uzbrojonych północnokoreańskich żołnierzy, ci jednak zostali przekupieni łapówkami wręczonymi przez brokera.
- To był marzec, więc Tumen był zamarznięty. Broker wziął mnie za rękę i przeszliśmy na drugą stronę, przemieszczaliśmy się z miejsca w miejsce. Najpierw byłem sam, potem dołączały do nas kolejne osoby, które także uciekały. Przez około 10 dni byliśmy w jakimś domu, potem dopiero wyruszyliśmy w dalszą drogę do Laosu, autobusem i pociągiem. Samą granicę z Laosem przejechaliśmy w ciężarówce - relacjonuje.
Dotarł do rzeki Mekong, którą dopłynął łódką do Tajlandii. Potem - już samolotem - dostał się do Korei Południowej.
Po przekroczeniu granicy z Południem, podobnie jak wszyscy północnokoreańscy uciekinierzy, Jeong przeszedł przesłuchanie prowadzone przez południowokoreański wywiad (służby specjalne weryfikują informacje dotyczące Korei Północnej, sprawdzają, czy ktoś nie jest szpiegiem). Weryfikacja trwała miesiąc. Kolejne trzy spędził w mieszczącym się pod Seulem zamkniętym ośrodku przystosowawczym dla uchodźców z Północy - Hanawonie.
Koreańskie różnice
Po kwarantannie zamieszkał wraz z rodziną w mieście Daegu na południu Korei Południowej. Jak wspomina, początki były niezwykle trudne.
- Po przyjeździe musiałem powtarzać szkołę średnią. Odczuwałem ogromny brak wiedzy. Nie rozumiałem większości słów. Część wyrazów na Północy jest inna niż na Południu. Poza tym w Korei Północnej nie używaliśmy słów zapożyczonych z języka angielskiego. Tam ich po prostu nie ma - tłumaczy.
Twierdzi, że bardzo chciał wtedy wrócić na Północ. - Tęskniłem za przyjaciółmi. Zadawałem sobie pytanie, po co rodzice mnie tu sprowadzili - przyznaje.
Na problemy z językiem koreańskim znalazł metodę. - Starałem się oglądać bardzo dużo koreańskich oper mydlanych. Dzięki temu zacząłem poznawać sposób, w jaki ludzie tutaj mówią, jakiego słownictwa używają - opowiada.
Uchodźca bez ojczyzny czy z dwoma?
Po czterech latach Jeong przeprowadził się do Seulu. Rozpoczął studia politologiczne na jednym z tamtejszych uniwersytetów. Niedawno zaczął staż w koreańskim portalu informacyjnym.
Chciałby zostać dziennikarzem. Jest fanem piłki nożnej, jego ulubiona drużyna to Manchester United, piłkarz - Południowokoreańczyk Park Ji-Sung.
Co najbardziej docenia? - Mogę robić, co chcę i nikt mi niczego nie zabrania - odpowiada szybko. Pierwszy raz w naszej rozmowie słychać radość w jego głosie.
Kim się czuje, Północno- czy Południowokoreańczykiem?
- Sercem Koreańczykiem z Północy. Tam się urodziłem. Ale formalnie jestem Koreańczykiem z Południa - jestem obywatelem Korei Południowej. Nie potrafię powiedzieć, który kraj jest moją ojczyzną - mówi.
I dodaje: - Jeśli byłaby taka możliwość, pojechałbym do Korei Północnej odwiedzić bliskich. A gdyby upadł reżim, nie wykluczam, że mógłbym tam wrócić i zamieszkać.
Autor: Natalia Szewczak//mat / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl | Natalia Szewczak