Max Kidruk, ukraiński pisarz i podróżnik, z wykształcenia jest inżynierem energetykiem. W dorobku ma kilkanaście książek. "Kolonia" to miał być - jak sam wyjaśnia w rozmowie z TVN24+ - czarny, przerażający obraz świata, ale rzeczywistość okazała się dużo bardziej brutalna i krwawa.
- Ilość wsparcia i pomocy, którą otrzymała Ukraina w ostatnich trzech latach, jest absolutnie bezprecedensowa. Nie było wcześniej żadnego kraju, który byłby wspierany na taką gigantyczną skalę - tłumaczy. Jest wdzięczny. Jak każdy Ukrainiec. Ale rozumie, że ani Ameryka, ani nikt inny nie wykona zadania za samych Ukraińców.
Jest pesymistą. Albo - jak sam woli - realistą. - Boję się też, że gdzieś w Rosji rośnie teraz mały chłopiec, który wychowa się w rodzinie pełnej nienawiści i ideologii jeszcze gorszej niż hitlerowska. Może kiedyś on zacznie rządzić Rosją? Nic z tego dobrego nie będzie.
Jacek Tacik: Twoja książka o kolonizacji Marsa to ucieczka przed traumą wojny, bombardowaną Ukrainą?
Max Kidruk: Niezupełnie. "Kolonia" to dopiero pierwsza część z ogromnej, liczącej cztery tysiące stron sagi, którą skończyłem w dziewięćdziesięciu pięciu procentach, zanim doszło do pełnoskalowej inwazji Rosji. I przyznam się, że nawet jak wybuchła wojna, niewiele w niej zmieniłem.
Cała historia rozgrywa się w XXII wieku. Moim celem było stworzenie najciemniejszej, najbardziej ponurej wizji przyszłości.
To głównie opowieść kosmopolityczna. Ale pisałem też o Ukrainie, bo jestem Ukraińcem. Chodzi mi o to, że jest w niej część poświęcona wschodniej Ukrainie w przyszłości. I została ona napisana na długo przed rosyjską inwazją.
Gdy ją redagowałem, już po napisaniu, pomyślałem sobie: "Chyba za mrocznie wyszło. To się raczej ukraińskim czytelnikom nie spodoba". Byłem gotowy na wprowadzenie zmian, złagodzenie opisów, gdy nagle wybuchła wojna. I doszło do mnie, że moja mroczna historia jest tylko bladą kopią rzeczywistości, w której się znaleźliśmy.
Jak dużo jest w niej wojennej Ukrainy?
Kończę drugą część serii. Jej tytuł to "Upadek". Duży fragment będzie poświęcony amerykańskiej polityce. Opisuję populistycznego polityka - trochę podobnego do Donalda Trumpa. Byłem tak pewny siebie - głupi ja - że stworzę najciemniejszą możliwą wizję przyszłości. Z nieobliczalnym przywódcą supermocarstwa.
Nawet gdy Joe Biden wycofał się z wyborów, nadal byłem przekonany, że Trump nie zostanie prezydentem. A teraz siedzę w domu, wyglądam przez okno i widzę rzeczywistość jeszcze gorszą niż ta, którą opisałem. I jest mi głupio, bo to, co uważałem za "najciemniejszą" fikcję… już nie jest fikcją. I nawet nie jest "najciemniejsza".
Pisanie to ucieczka od wojny?
Nie do końca. Chociaż literatura - zwłaszcza science fiction - może być formą eskapizmu. Ale nie w moim przypadku.
Moja historia od początku miała być ostrzeżeniem. I powtórzę: chciałem stworzyć możliwie najciemniejszy obraz przyszłości, żeby przestraszyć moich czytelników. Dlaczego? Bo chciałem, żeby usiedli i pomyśleli: "OK, co możemy zrobić teraz, żeby ta przyszłość jednak się nie wydarzyła?".
Moim celem było stworzenie wizji przyszłości, która będzie realistyczna. Czyli to nie jest ucieczka od rzeczywistości. To przeciwieństwo eskapizmu.
Inspirowałeś się Elonem Muskiem?
Nie. Przeciwnie.
Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj łatwo krytykować Muska. Duża część wykształconych ludzi zorientowała się, że jest z nim coś nie tak. Że jest oderwany do rzeczywistości. Może nawet lekko szalony.
Jeżeli prześledzi się mojego Twittera, a dzisiaj portal X, to już pięć lat temu ostrzegałem przed Muskiem. Nie twierdziłem, że jest szaleńcem, nie mówiłem, że jest idiotą. Pokazywałem, że jego plany to brednie.