|

Jedyna taka kompania braci. Kielnie zamienili na karabiny

Oddział Ołeksandra Szełechana na charkowszczyźnie przy jednym z przejętych rosyjskich blockpostów
Oddział Ołeksandra Szełechana na charkowszczyźnie przy jednym z przejętych rosyjskich blockpostów
Źródło: O. Szełechan

Dobrze posługują się mapami, potrafią kopać, już także transzeje. Obsługują też drony. W pracy naukowej służyły im do wykonywania zdjęć stanowisk archeologicznych lub poszukiwania różnic w szacie roślinnej, które mogą wskazywać na istnienie podziemnych obiektów. Teraz podglądają nimi rosyjskie pozycje i kierują ogniem artylerii. Choć mogłoby ich tam nie być. Zgodnie z polityką władz naukowcy z tytułem doktora nie muszą w kamasze.

Artykuł dostępny w subskrypcji

To jest opowieść o archeologii wojny. O naukowcach, którzy walczą na pierwszej linii frontu. Którzy kopiąc okopy, znajdują... greckie amfory. Którzy walczą z wojenną grabieżą, przez Rosjan nazywaną "ochroną dziedzictwa". Aleksander Przybylski pisze o wdzięczności Ukraińców za folię bąbelkową i fizelinę słaną z Polski. I o tym, dlaczego rosyjski minister obrony Siergiej Kużegietowicz Szojgu "przebiera się" za scytyjskiego wojownika w pełnej lamelkowej zbroi.

***

Jest początek marca i rosyjskie brygady zmechanizowane zajmują pozycje na północ od Kijowa. Stolica Ukrainy jest zagrożona. Tymczasem w oddalonym o ponad tysiąc kilometrów Poznaniu trwają wykopaliska wyprzedające remont Starego Rynku. Nagle jeden z archeologów wyciąga z kieszeni telefon, bo zabrzęczał sygnał komunikatora. Słychać też soczyste, pełne niedowierzania przekleństwo. Na ekranie smartfona widać przesłaną fotografię. Okopy, drewniana skrzynka i jaskrawoniebieska torba wypełniona karabinową amunicją. Na torbie polski napis "Moda na zabytki" i logotyp Narodowego Instytutu Dziedzictwa. Wojna jest zjawiskiem totalnym, więc dotyka także ukraińskich archeologów, którzy kielnie zamienili na karabiny. Ci, którzy nie walczą na pierwszej linii frontu, usiłują ocalić zabytki metodycznie niszczone i grabione przez Rosjan. Na szczęście mogą liczyć na pomoc polskich kolegów. 

Polski akcent na froncie
Polski akcent na froncie
Źródło: O. Szełechan

Z akademii na front 

Zdjęcie z torbą pełną amunicji wysłał doktor Ołeksandr Szełechan, pracownik Narodowej Akademii Nauk Ukrainy badający dzieje Scytów. W Poznaniu ma wielu znajomych, których poznał, gdy przebywał w Polsce na stypendium. Przy okazji jakiejś konferencji dostał torbę promującą akcję "Moda na zabytki" i gdy wybuchła wojna, zrobił z niej bojowy użytek. A przy okazji dał dowód czarnego poczucia humoru. Z Szełechanem rozmawiam przez komunikator. Archeolog ustawił sobie na nim profilowy obrazek, który wywołuje mój mimowolny uśmiech. To Jeż Jerzy, dobrze zadomowiony w polskiej popkulturze zadziorny bohater komiksów. Szełechan z bronią w ręku walczył już w 2014 roku w jednej z ochotniczych jednostek. Rok temu znów chwycił za karabin i do teraz służy w 224. batalionie obrony terytorialnej. Przygotowywał obronę Kijowa, był przy wyzwalaniu Charkowa, a teraz zajmuje się zwiadem. I z oczywistych powodów nie chce wnikać w szczegóły swojej służby. 

Ołeksandr Szełechan prezentuje monografię na temat scytyjskich mieczy i sztyletów
Ołeksandr Szełechan prezentuje monografię na temat scytyjskich mieczy i sztyletów
Źródło: BAR Publishing

- Wedle mojej wiedzy pod bronią jest obecnie ponad 40 ukraińskich archeologów, a jeszcze więcej zaangażowanych w różne formy wolontariatu. Czy to dużo? - pyta retorycznie Szełechan. - Siły Zbrojne Ukrainy to wielki organizm, który reprezentuje przekrój całego społeczeństwa, więc są w nim także archeolodzy, którzy chcą bronić swojego kraju - mówi naukowiec, ale nie dodaje, że gdyby chciał, to mógłby uniknąć służby w wojsku. Co do zasady młodych naukowców z tytułem doktorskim nie zaciąga się w kamasze. To świadoma polityka władz Ukrainy, które chcą chronić nieliczną kadrę naukową przed tym, co na wojnie nieuniknione.

- Na początku lutego podczas bitwy o Kreminnę zginął Andrij Fylypczuk, który zajmował się wczesnym średniowieczem. Mimo młodego wieku w cywilu był wicedyrektorem rezerwatu archeologicznego i grodziska w Pilzensku. Przynajmniej kilku kolegów zostało rannych. Niektórzy już wrócili na front, inni są trwale okaleczeni - opowiada Szełechan. 

Krótko przed śmiercią na swojej stronie w mediach społecznościowych Fylypczuk przypiął posta z pierwszych dni wojny. Widać na nim uśmiechniętego archeologa przytulonego do żony i kilkuletniego syna. Nad zdjęciem krótki tekst. "Dla kogo walczymy? Dla rodziny, dla bliskich, za nasz dom, za Ukrainę". 

W przeciwieństwie do poborowego wyciągniętego zza korporacyjnego biurka archeolodzy są przyzwyczajeni do spania w namiocie czy gotowania na ognisku. Dobrze posługują się mapami, a transzeje też kopią całkiem nieźle. Poza tym wielu młodych archeologów ma pożądaną na współczesnym polu walki umiejętność. Obsługują drony. W pracy naukowej służyły im do wykonywania zdjęć stanowisk archeologicznych lub poszukiwania różnic w szacie roślinnej, które mogą wskazywać na istnienie podziemnych obiektów. Teraz podglądają nimi rosyjskie pozycje i kierują ogniem artylerii.

Oddział Ołeksandra Szełechana na Charkowszczyźnie przy jednym z przejętych rosyjskich blockpostów
Oddział Ołeksandra Szełechana na Charkowszczyźnie przy jednym z przejętych rosyjskich blockpostów
Źródło: O. Szełechan

- To nie jest tak, że my jesteśmy jakąś wyjątkową grupą społeczną. Wielu młodych ludzi poszło walczyć. Może to jest raczej kwestia pokoleniowa? - zastanawia się Szełechan. - Młodzi nie mają postkolonialnej mentalności i wiedzą, że Rosja to nie jest żaden alternatywny wybór cywilizacyjny, a Rosjanie to nie bratni naród. To moloch, który chce nas unicestwić. A my nie mamy na to najmniejszej ochoty - przekonuje archeolog, który w gruncie rzeczy mówi o sobie. Urodził się, gdy dogorywał Związek Radziecki, i dorastał w podcharkowskiej wsi. To region dawnej Ukrainy Słobodzkiej, więc Szełechan jako dziecko mówił po ukraińsku. To się zmieniło, gdy poszedł do szkoły w Charkowie. Panował tam wielkoruski stereotyp, że ukraiński to język nieokrzesanych wieśniaków, a rosyjski to język kultury i nauki. 

- Ponurą ironią był fakt, że takie przekonanie żywiła tamtejsza inteligencja, nie pojmując, że jest dyskryminowana we własnym kraju. Byli jak Kreole w hiszpańskich koloniach - ocenia Szełechan. - W procesie edukacji musiałem przyswoić rosyjski i się nim na co dzień posługiwałem. Przełom nastąpił w 2011 roku, gdy prowadziłem pierwsze samodzielne badania powierzchniowe pod Winnicą. Szedłem polami ciągnącymi się wzdłuż rzeki Boh i szukałem skorup oraz krzemieni. Z nudów nuciłem sobie jakąś gównianą rosyjską rockową piosenkę. Nagle spojrzałem na malowane chaty i drewniany kościół na horyzoncie. Wtedy dotarło do mnie, że jestem jak kosmita, jak oszust, który pasuje do tego krajobrazu jak kwiatek do kożucha. To było olśnienie i podskórne zrozumienie, czym jest ukraińskość - wspomina Szełechan. 

Amfory odnalezione podczas budowy okopów w okolicach Odessy
Amfory odnalezione podczas budowy okopów w okolicach Odessy
Źródło: 126. odeska brygada obrony terytorialnej

Archeologiczny pilaw

"Jacy z was Rusowie? Wy to jesteście moskale pierd****, Rusami jesteśmy my!", perorował w uniesieniu jeden z ukraińskich żołnierzy na popularnym instagramowym profilu @saintjavelin. W końcu to Ukraina, a nie Rosja, ma w godle tryzub, symbol wareskich Rurykowiczów. Ale ukraińska archeologia to nie tylko Złota Brama, przepiękne mozaiki Sofii Kijowskiej i wikińskie miecze oraz rogi do picia z Czarnej Mogiły. 

Wczesną wiosną ukraińscy terytorialsi ze 126. brygady kopali transzeje na przedmieściach Odessy. Traf chciał, że dokładnie w miejscu, gdzie przed ponad dwoma tysiącami lat stał grecki magazyn żywności. Mniej więcej na głębokości metra zdumieni żołnierze odkryli dwie greckie amfory i resztki architektury. Doczyścili profil wykopu i zrobili amforom zdjęcia na miejscu, czyli "in situ" – jak mówią archeolodzy. Potem naczynia zanieśli do muzeum. 

Kilka miesięcy później podobne szczęście mieli pogranicznicy, którzy chcieli okopać się nad brzegiem Dniepru koło Chersonia. Ci z kolei trafili na ceramikę z okresu wędrówek ludów, gdy w Ukrainie mieszkali germańscy Goci. 

Znaleziska zupełnie nie dziwią prof. Alfreda Twardeckiego z Polskiej Akademii Nauk i Uniwersytetu Warszawskiego. Historyk i archeolog od połowy lat 90. prowadził w Ukrainie badania. Najpierw na Krymie, a po 2014 w starożytnej Olbii koło Mikołajowa.  

Ukraińsko-polskie wykopaliska w Olbii nad Morzem Czarnym
Źródło: Muzeum Narodowe w Warszawie.

- Północne wybrzeże Morza Czarnego było w starożytności usiane greckimi koloniami. To niezwykły region pogranicza, gdzie kultura śródziemnomorska stykała się z żywiołem stepowym, tworząc bardzo ciekawą mieszankę. Zna pan pilaw? To danie z ryżu, baraniny i warzyw. Typowo koczownicze. A na Krymie jedzą pilaw z małżami. No i tak samo jest z tutejszą archeologią - śmieje się Alfred Twardecki.  

Ukraiński poeta Jewhen Małaniuk miał więc pełne prawo pisać o swojej ojczyźnie jako o "stepowej Helladzie". A polscy studenci archeologii pracujący nad Morzem Czarnym mogą się dziwić, że ścieżki na stanowiskach są tu wyłożone tłuczniem ze starożytnych amfor, bo to materiał masowy. Bez greckich kolonii zapewne nie byłby możliwy rozkwit sztuki scytyjskiej, która do dziś oszałamia i hipnotyzuje. Wojownicze plemiona, o których opowiadano, że piją wino z czaszek wrogów i odurzają się marihuaną, miały słabość do świecidełek. Pektorały, okucia kołczanów, grzebienie i bransolety wykonywali greccy złotnicy wedle scytyjskich wskazówek. Powstawały wspaniale hybrydowe przedmioty, na których grecka mitologia przeplatała się z zagadkowymi wierzeniami nomadycznych wojowników.  

- Złoto było dla Scytów oznaką statusu, ale posiadało też wymiar religijny lub magiczny - mówi dr Łukasz Oleszczak z Instytutu Archeologii UJ. - To metal, który lśnił i który nigdy się nie starzał, nie patynował. Mógł symbolizować nieśmiertelność i zaświaty, więc składano go jako dary grobowe w książęcych kurhanach - dodaje archeolog. 

Większość tych bogato wyposażonych kurhanów zlokalizowana jest wzdłuż Dniepru w obwodzie zaporoskim.  

Ołeksandr Szełechan trzyma kopię scytyjskiego pektorału z Towstej Mogiły
Ołeksandr Szełechan trzyma kopię scytyjskiego pektorału z Towstej Mogiły
Źródło: O. Szełechan

- Herodot opisywał krainę Gerros zamieszkiwaną przez tak zwanych królewskich Scytów, czyli najbitniejsze i najbogatsze plemiona. Dzisiaj identyfikujemy te ziemie jako tereny środkowej Ukrainy - mówi dr Oleszczak. - Greccy tyrani cenili Scytów jako walecznych najemników i… kupców zbożowych. Intuicyjnie nie kojarzymy nomadów z rolnictwem, ale Scytowie zhołdowali sobie jakieś miejscowe plemiona zwane później "Scytami oraczami", którzy zajmowali się uprawą zbóż na żyznych terenach - tłumaczy archeolog. Grecko-scytyjskie kontakty skutkowały nie tylko wymianą dóbr i usług, ale także obyczajów. Na ślady takiej wymiany mógł natknąć się prof. Twardecki, gdy prowadził prace archeologiczne w Kerczu, czyli starożytnym Pantikapajonie. 

- Odkryliśmy między budynkami niewielki, zamknięty ze wszystkich stron dziedzińczyk. Znajdowała się pod nim jama wypełniona szkieletami czterech koni ułożonych na krzyż oraz kośćmi rozmaitych ptaków. Oprócz tego ktoś złożył tam piękne kyliksy, czyli czary do picia wina pochodzące z Attyki. To bardzo, bardzo ostrożna hipoteza, ale mogliśmy mieć do czynienia z synkretyczną ofiarą. Składanie ofiar z koni było bowiem specyficznie scytyjskie, a pozostałe dary mogły pochodzić od Greków - opisuje swe znalezisko profesor Twardecki.

Naczynia kultury trypolskiej z Bilcza Złotego
Naczynia kultury trypolskiej z Bilcza Złotego
Źródło: Muzeum Archeologiczne w Krakowie

Scytyjskie złoto, miecz wikinga, srebrna biżuteria Gotów - to jest coś, co rozpala wyobraźnię szerokiej publiczności i gwarantuje tłumy na wystawach. A kogo interesują jakieś tam garnki i gliniane przęśliki należące do pierwszych rolników? Na przykład kogoś, kto odwiedził ukraińskie muzea prezentujące zabytki neolitycznej kultury Cucuteni-Trypole. To prawdziwa duma ukraińskich archeologów. I rumuńskich zresztą też, bo nazwa tej kultury pochodzi od dwóch eponimicznych stanowisk. Jednego na terenie dzisiejszej Rumunii, a drugiego położonego godzinę jazdy samochodem od Kijowa. Sześć tysięcy lat temu w Trypolu, nad brzegami Dniepru rozlanego szeroko niczym morze, tętniła życiem wielka osada, której mieszkańcy trudnili się hodowlą bydła i rolnictwem. 

- Można powiedzieć, że było to protomiasto. Tak wielkie i stare osady znamy jedynie z terenów dzisiejszej Turcji czy Mezopotamii, więc kultura trypolska jest ewenementem na skalę europejską - przekonuje archeolog Marcin Ławniczak. - Jej przedstawiciele nie tylko wznosili piętrowe domy, ale wykonywali też wspaniałą ceramikę malowaną jaskrawymi farbami w geometryczne wzory oraz rzeźbili antropomorficzne figurki dorównujące swą klasą sztuce cykladzkiej. A wszystko to robili na tysiąc lat przed nimi - dodaje naukowiec. 

Intrygujący jest fakt, że niektóre wzory z ceramiki Cucuteni-Trypole przypominają nowożytne ludowe ukraińskie pisanki. Zwłaszcza te z Wołynia i okolic Humania. Nawet bez tej, zapewne przypadkowej, analogii ukraińscy turbo-Słowianie mają fizia na punkcie Trypola. Tak jak polscy entuzjaści bredni o Wielkiej Lechii podczepiają się pod dużo młodszą kulturę łużycką, tak ich ukraińscy odpowiednicy traktują "trypolczyków" jako pra-Ukraińców. W sumie trudno im się dziwić, bo kultura faktycznie jest wyjątkowa, a jej wytwory atrakcyjne wizualnie. Wreszcie los trypolczyków koresponduje z najnowszą ukraińską historią. Ta egalitarna rolnicza społeczność, która wiodła idylliczny żywot w zgodzie z naturą, a w chwilach wolnych od pracy zajmowała się sztuką, została zniszczona przez agresywnych przedstawicieli kultury grobów jamowych ze wschodu. To uproszczona wizja, bo swoje zrobiły też zmiany klimatu, ale dziś taka metafora wydaje się szczególnie nośna. Spośród całego archeologicznego bogactwa, jakim poszczycić się może Ukraina, to ugrupowania trypolskie ogniskują na sobie największą uwagę zachodnich badaczy. Neolit był kluczowym etapem w formowaniu się naszej cywilizacji i wciąż niesie ze sobą sporo frapujących pytań. Odpowiedzi znajdują się pod ukraińskim czarnoziemem.  

Eksploracja scytyjskiego grodziska w obwodzie winnickim. A w jednym zwykopów przesłanie dla Władimira Putina
Eksploracja scytyjskiego grodziska w obwodzie winnickim. A w jednym zwykopów przesłanie dla Władimira Putina
Źródło: M. Ławniczak

Zerwać więzy

- Podczas wykopalisk na krymskim Pantikapajonie zorganizowałem wśród studentów turniej piłkarski o Złotą Łopatę - mówi archeolog prof. Alfred Twardecki. - Był to oczywiście zwykły szpadel pociągnięty złotolem. Rywalizowały zespoły polskie, ukraińskie i rosyjskie. Chcieliśmy też zaprosić Tatarów, ale oni byli zbyt zajęci pracą w wykopie. Przez trzy lata wyniki układały się tak pięknie, że każdego sezonu wygrywała drużyna innej narodowości - śmieje się naukowiec. Jednocześnie dodaje, że ten pomysł na sportową integrację wziął się z potrzeby rozładowania napięcia. Młodzież, gdy schodziła z wykopu, potrafiła się pokłócić o zagadnienia historyczne i polityczne. Do rękoczynów nigdy nie doszło, ale dyskusje bywały gorące. W czasach radzieckich dla ukraińskich archeologów naturalnym zapleczem intelektualnym i badawczym była archeologia rosyjska. Rosyjski był bardzo często językiem, w którym publikowano artykuły naukowe i tworzono opisy zabytków. Archeolodzy lubią tworzyć typologie, czyli grupować artefakty ze względu na ich budowę, kształt i cechy stylu. Dlatego ujednolicone słownictwo jest ważne.

- Jeszcze kilkanaście lat temu dominowało oczywiście rosyjskie. Dlatego na potrzeby naszych badań w Kerczu razem z koleżankami i kolegami z Ukrainy stworzyliśmy słownik takich terminów w języku ukraińskim. Mam nadzieję, że się przyjmie - mówi prof. Twardecki.

Ukraina, przy całym bogactwie swego dziedzictwa, kształci niewielu archeologów. Młodych ludzi przed wyborem tej ścieżki kariery powstrzymują niskie zarobki na muzealnych czy uczelnianych etatach. A także zdecydowanie mniejsza niż w Polsce możliwość dorabiania w komercyjnych firmach prowadzących chociażby nadzory nad inwestycyjnymi budowlanymi. Między innymi dlatego aktywnych ukraińskich archeologów jest nieco ponad trzystu. W Polsce dziesięć razy tyle, a nasz kraj jest przecież zdecydowanie mniejszy. Ale pewne jest, że ta ukraińska archeologiczna "kompania braci", choć nieliczna, zaczyna być coraz lepiej słyszana na Zachodzie.  

- Od czasu aneksji Krymu zauważyłem wzrost liczby publikacji po ukraińsku i angielsku - mówi Ołeksandr Paszkowski, który jest dyrektorem do spraw naukowych Muzeum Miasta Kijowa. - Młodzi ukraińscy archeolodzy nie mają problemu z pisaniem książek w języku angielskim. Wiedzą, że to szansa na umiędzynarodowienie wyników badań. Oni chcą istnieć w światowym obiegu, a nie tylko poradzieckim - konkluduje archeolog, któremu wtóruje jego imiennik i kolega z roku Ołeksandr Szełechan.  

- Archeolodzy wykształceni w ZSRR są dużo bardziej autorytarni. Traktują studentów jak tanią siłę roboczą, a stanowiska archeologiczne jak swoje udzielne księstwa. Nie znoszą krytyki, nie dzielą się wynikami swoich badań i często nie publikują przez dekady. Z kolei archeolodzy, którzy otarli się o zachodnie granty czy uniwersytety, mają zazwyczaj bardziej otwarte umysły - mówi Szełechan, który swoją ostatnią monografię poświęconą scytyjskiej broni białej opublikował w prestiżowym angielskim wydawnictwie. 

Okucie pochwy scytyjskiego miecza ze złotej blachy
Okucie pochwy scytyjskiego miecza ze złotej blachy
Źródło: Metmuseum.org

Smutni panowie zwiedzają muzeum

Wykopane w Ukrainie scytyjskie złoto było wysyłane do petersburskich i moskiewskich muzeów już w czasach carskich. W 1913 r. do Ermitażu trafiło bogate wyposażenie z kurhanu Sołocha nieopodal Nikopola. Największe wrażenie robił nie hełm, nie miecze i brązowe misy, lecz… grzebień. "Przy głowie króla złoty odkryto grzebień, kwadratowy, masywny, o 19 zębach i z rzeźbionemi całkowicie złotemi figurkami walczących ze sobą ludzi na koniach. Mówią, że nie tylko dokładność rzeźbiarska, ale też wyraz artystyczny i ruch tych figurek są niezrównane" - opisywała znalezisko ówczesna prasa. Sołocha nie była jedyna, bo dopiero za czasów Chruszczowa zezwolono na przekazywanie cennych zabytków do ukraińskich regionalnych muzeów. Rosjanie zwozili do stolicy to, co w ich mniemaniu nie było potrzebne peryferiom. Była to typowa polityka kolonialna. Brytyjczycy i Francuzi robili to samo w Grecji i Egipcie, ale też na Krymie. Podczas wojny krymskiej wywieźli z półwyspu sporo zabytków, które teraz znajdują się w Londynie i Paryżu. Teraz historia się powtarza. We wrześniu oddział doktora Szełechana wkroczył do wyzwolonego Wowczańska. To niewielka miejscowość w obwodzie charkowskim tuż przy granicy z Rosją. Żołnierze SZU przejęli opuszczone przez przeciwnika ziemne bunkry. Szełechan był jedynym, którego zainteresowało coś tak niepozornego jak porzucona siekiera.

- Od razu rozpoznałem w niej wczesnośredniowieczny bojowy topór w typie chazarskim - relacjonuje wciąż zdumiony archeolog. - Był w tak dobrej kondycji, że jakiś rosyjski żołnierz go zaostrzył, dorobił stylisko i wykorzystywał do rąbania szczapek na ognisko. Oczywiście pierwsze, co zrobiłem, to przepatrzyłem profile we wszystkich okopach, żeby sprawdzić, czy nie przecięły jakiegoś pochówku. Ale były czyste. Potem dowiedzieliśmy się, że wyrabowane zostały groby komorowe na pobliskim stanowisku Staryj Sałtiw. Topór musiał pochodzić stamtąd - konkluduje Szełechan. 

Jedna z wyrabowanych gablot Muzeum Regionalnego w Chersoniu
Jedna z wyrabowanych gablot Muzeum Regionalnego w Chersoniu

W raporcie UNESCO z czerwca minionego roku wymieniono 143 zabytkowe budynki i obszary, które zostały zniszczone lub uszkodzone przez Rosjan. Dziś ta lista jest zapewne dużo dłuższa i obejmuje także stanowiska archeologiczne naruszone w wyniku artyleryjskiego ostrzału. Na teren starożytnego miasta Olbia spadły w maju rosyjskie pociski. Na szczęście nie eksplodowały, ale widok silników rakietowych rozrzuconych między greckimi ruinami robił wrażenie. Uszkodzone zostały za to tzw. baby nieopodal Iziumu, czyli kamienne posągi, które przed wiekami stawiali koczowniczy Połowcy. 

- Znaczna liczba kurhanów na prawym brzegu Dniepru doznała zniszczenia nasypów. Przede wszystkim te, które dominowały wysokością nad okolicą - mówi Serhij Niemcow, kierownik zbiorów archeologicznych Uniwersytetu Chersońskiego. - Widzimy dziesiątki przypadków ziemianek i stanowisk strzeleckich wkopanych w kurhany. Również prowadzenie ostrzału artyleryjskiego przez obie strony konfliktu uszkodziło liczne grodziska i kurhany - dodaje naukowiec, który przynajmniej ma do czego wracać. 

Kolekcja archeologiczna uniwersyteckiego muzeum została sprytnie ukryta w niepozornych schowkach i Rosjanie nie wpadli na jej trop. Inaczej niż w Melitopolu, gdzie szerokim echem odbiła się kradzież około 200 złotych scytyjskich zabytków. Wśród nich znajdowały się misternej roboty bransolety łączące złoto z kolorową emalią. Rosjanie, mszcząc się, uprowadzili kuratorkę Galinę Kuczer, która nie chciała wskazać im miejsca ukrycia zbiorów. Los muzealniczki do dziś pozostaje nieznany. 

Grzebień z Sołochy
Grzebień z Sołochy
Źródło: Złoto Scytyjskich Królów, Alekseev et al. 2012

Rabunek dzieł sztuki nazywany jest przez Rosjan "ochroną dziedzictwa". Dobrze było to widać na przykładzie Chersonia. Dopóki Rosja chciała Chersoń utrzymać, to kremlowska propaganda raczyła swych obywateli opowieściami o odwiecznie rosyjskim mieście założonym z ukazu carycy Katarzyny. Muzeum Krajoznawcze nadal funkcjonowało, bo część pracowników z dyrektorką na czele współpracowała z okupantami. Gdy jednak padł rozkaz odwrotu, w placówce pojawili się smutni panowie i pluton żołnierzy. Ich łupem padły efektowne greckie naczynia, starożytna sarmacka biżuteria, monety i kamienny sarkofag. Zabytki, razem ze zdemontowanym pomnikiem Suworowa i wygrzebaną z soboru św. Katarzyny trumną księcia Potiomkina, zapakowano na ciężarówki i wysłano za Dniepr.

Muzeum w Chersoniu przed i po wizycie "wyzwolicieli"
Muzeum w Chersoniu przed i po wizycie "wyzwolicieli"
Źródło: A. Twardecki/MKIP

- Rabunek odbywał się przy udziale wojska i specsłużb, wykorzystywano do tego wojskowe ciężarówki i wózki widłowe - mówi Wiktoria Kotenko, archeolożka z Narodowej Akademii Nauk Ukrainy. - Cenniejsze zabytki wywieziono na Krym oraz do Geniczeska nad Morzem Azowskim. Można jednak przypuszczać, że rozmaita drobnica, taka jak nowożytne monety, ordery i broń, trafi do prywatnych kolekcji ludzi związanych z rosyjskimi służbami. Mówimy o tysiącach obiektów - wylicza Kotenko i dodaje, że zrabowane ukraińskie zabytki mogą być przemycane na Zachód. 

Nie są to obawy na wyrost. W styczniu w Warszawie odbyło się międzynarodowe szkolenie dla służb dotyczące przeciwdziałania nielegalnemu handlowi ukraińskimi zabytkami. Polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego ma także pomóc w stworzeniu ujednoliconej cyfrowej bazy ukraińskich zabytków. Wielki wirtualny inwentarz docelowo będzie zawierać miliony kart katalogowych i fotografii. Cyfrowe trójwymiarowe modele zabytków już są zresztą obecne w kijowskich i lwowskich muzeach. Bo muzea, co może wydać się zaskakujące, nadal działają. 

- Już wiosną polski Narodowy Instytut Dziedzictwa wysłał nam materiały, takie jak pianki, folie, skrzynie i substancje pozwalające regulować wilgotność - mówi archeolog i muzealnik Ołeksandr Paszkowski - Posłużyły one do zabezpieczenia niektórych naszych zabytków. Ale nadal organizujemy wystawy i wydarzenia. Co ciekawe, zauważyłem, że zainteresowanie nie zmalało, a nawet wzrosło. W obliczu wojny kijowianie chcą obcować ze swoją historią, lepiej ją poznać i w ten sposób ocalić - wyjaśnia Paszkowski.

Folia bąbelkowa, kartony i flizelina. Niepozorne materiały nadesłane z Polski pomagają chronić ukraińskie zabytki
Folia bąbelkowa, kartony i flizelina. Niepozorne materiały nadesłane z Polski pomagają chronić ukraińskie zabytki
Źródło: Komitet Pomocy Muzeum Ukrainy

Czarna archeologia 

Wojenna grabież to jedno, ale Ukraina ma także swój endogenny problem z ochroną dziedzictwa archeologicznego. Nielegalne poszukiwanie zabytków jest u naszych sąsiadów plagą. I mowa tutaj nie o miedzianych kopiejkach czy odpustowych pierścionkach, lecz artefaktach o średniowiecznej i starożytnej metryce. Oczywiście zjawisko występuje także w Polsce i innych europejskich krajach. Jednak w Polsce większość detektorystów działa legalnie. Indywidualnie lub w ramach stowarzyszeń występuje o stosowne pozwolenia konserwatorskie, współpracuje z muzealnikami i archeologami. A czarne owce, jeśli rabują, to na pewno nie na taką skalę jak za Bugiem.

- Myślę, że w Polsce nikt nie pozwoliłby sobie na to, żeby w biały dzień rozkopać kurhan i wyrabować pochówek za cichym przyzwoleniem lokalnych władz. A w Ukrainie takie sytuacje miały miejsce - mówi archeolog Marcin Ławniczak. - Popyt na czarnym rynku zabytków generują niestety oligarchowie, którzy lubią kolekcjonować starożytności - dodaje.

Liczący blisko 2 tysiące lat naszyjnik w typie żukińskim. Znalezisko najprawdopodobniej wyrabowane z pochówku
Liczący blisko 2 tysiące lat naszyjnik w typie żukińskim. Znalezisko najprawdopodobniej wyrabowane z pochówku
Źródło: J. Sinicja

Ukraińskie artefakty bywają też sprzedawane za granicę. Tę daleką, jak i bliską. Wystarczy przejrzeć oferty na polskich portalach aukcyjnych. Dla nauki cenny jest nie tylko sam zabytek, ale też informacja, którą ze sobą niesie. Pozbawiony kontekstu zostaje zredukowany do atrakcyjnego gadżetu.

- Mam wrażenie, że jedynie zainstalowanie min przeciwpiechotnych na stanowiskach archeologicznych uchroniłoby je przed rabunkiem - żartuje Ołeksandr Szełechan. - To jest problem i wstyd mi za to. Uważam, że zmiana tego stanu rzeczy jest możliwa tylko, jeśli będziemy działać dwutorowo. Z jednej strony ludzi trzeba edukować i uświadamiać, że dziedzictwo archeologiczne to dobro wspólne. Ale nie wspólne w znaczeniu kołchozu, który można bezkarnie okradać, tylko wspólne, czyli wymagające wspólnej troski. Z drugiej strony państwo powinno surowo karać dzikich eksploratorów i paserów - przekonuje archeolog.

Tak zwany posąg Światowida wyłowiony ze Zbrucza na Podolu
Tak zwany posąg Światowida wyłowiony ze Zbrucza na Podolu
Źródło: Polona.pl

Osobliwością ukraińskiego rynku kolekcjonerskiego jest prywatne Muzeum PLATAR, które swą nazwę wzięło od nazwisk założycieli. Mowa o nieżyjącym już przemysłowcu Siergieju Płatonowie i Siergieju Tarucie. Ten drugi oligarcha polskiemu czytelnikowi może być znany choćby z faktu, że był szefem obwodu donieckiego w czasie zaciekłych walk z separatystami. Panowie zgromadzili pokaźną kolekcję artefaktów, od neolitycznych figurek po bizantyjską biżuterię. Trzeba im oddać, że swego czasu organizowali w Europie szereg objazdowych wystaw. Jedną z nich w Muzeum Narodowym w Warszawie otwierali w 2008 r. prezydenci Lech Kaczyński i Wiktor Juszczenko. Nawiasem mówiąc, były ukraiński prezydent także jest znany z archeologicznych zainteresowań i szczególnej estymy, jaką darzy sztukę neolityczną. Juszczenko w tym samym 2008 odwiedził polską misję archeologiczną w Kerczu i prezydenckim dekretem ustanowił 15 sierpnia Narodowym Dniem Archeologa. Wracając do zbiorów PLATAR – to gościły one również na Zamku Książąt Pomorskich. I wszędzie wzbudzały kontrowersje, bo znaczna część przedmiotów zakupiona została w niejasnych okolicznościach. Pojawiły się też podejrzenia, że jako oryginały wystawiane są umiejętnie spreparowane kopie. Obrońcy milionerów uważają, że gdyby nie ich gruby portfel i pasja do starożytności, to wiele z tych zabytków zostałoby wywiezionych za granicę Ukrainy lub rozproszonych. A tak są w jednych rękach i można je obejrzeć. Nieco inaczej widzi to doktor Szełechan.  

- Dziedzictwo archeologiczne powinno należeć do wszystkich obywateli, a nie do grupy nuworyszy tkwiących mentalnie w XIX wieku. Bo ostatecznie to struktury państwa mogą zapewnić trwanie tego dziedzictwa przez pokolenia - mówi badacz Scytów. 

Inkrustowany topór z tryzubem przekazany przez jednego z ukraińskich milionerów Narodowemu Muzeum Historii Ukrainy
Inkrustowany topór z tryzubem przekazany przez jednego z ukraińskich milionerów Narodowemu Muzeum Historii Ukrainy
Źródło: Euromaidanpress

Wojny scytyjskie

W obliczu rosyjskiej agresji Ukraina miała też trochę szczęścia. W czasie gdy "uprzejmi ludzie", znani u nas jako "zielone ludziki", przejmowali władzę na Krymie, najwspanialsze krymskie zabytki archeologiczne znajdowały się w Amsterdamie. Gościły na wystawie pod tyleż prostym, co wymownym tytułem "Scytyjskie złoto". Oprócz złotego hełmu, inkrustowanych złotych naramienników czy kołczanów wrażenie robiły też zabytki z pozoru mniej interesujące. Na przykład takie, jak chińskie pudełko pokryte laką znalezione w grobie księżniczki nieopodal Bakczysaraju. Namacalny dowód dalekosiężnych kontaktów handlowych Scytów. Kilkaset przedmiotów pochodziło przede wszystkim z muzeów w Kerczu, Chersonezie, Symferopolu i wspomnianym Bakczysaraju. Muzea pod nowym, a czasami i starym, ale prorosyjsko zorientowanym zarządem, zgodnie zakrzyknęły: "Oddawać!". Na to, rzecz jasna, nie chciały zgodzić się władze w Kijowie i spór o skarby stanął na wokandzie holenderskiego sądu. Batalia prawników miała wiele pasjonujących zwrotów akcji, które mogłyby być tematem osobnego artykułu. Pod koniec 2021 r. sąd uznał racje strony ukraińskiej i postanowił zwrócić jej zabytki.

- Tak jak odzyskaliśmy scytyjskie złoto, tak niebawem odzyskamy Krym - powiedział po ogłoszeniu wyroku prezydent Zełeński.   

Sprawa jednak nie jest zakończona, bo dosłownie miesiąc przed inwazją Rosjanie odwołali się do Sądu Najwyższego w Hadze. Ale to chyba nie najlepszy moment dla Rosji na apelację, biorąc pod uwagę fakt, że kremlowskimi elitami interesuje się inny haski trybunał. 

Już car Piotr I zbierał scytyjskie złoto. Elektrotypowe kopie zabytków z kolekcji imperatora przechowywane są w Metropolitan Museum w Nowym Jorku
Już car Piotr I zbierał scytyjskie złoto. Elektrotypowe kopie zabytków z kolekcji imperatora przechowywane są w Metropolitan Museum w Nowym Jorku
Źródło: Metmusuem.org

Na dwa tygodnie przed inwazją były rosyjski wicepremier Dymitr Rogozin zacytował publicznie wiersz poety Aleksandra Błoka. "Nas — mrowie, mrowie, mrowie. Spróbujcie, zmierzcie wy się z nami! Tak, my — Azjaci! My — dzicy Scytowie z pożądliwymi skośnymi oczami!". O tym, że scytyjskie dziedzictwo archeologiczne kształtuje historyczne imaginarium narodów wschodniej Europy możemy przekonać się, choćby śledząc depesze z frontu. W pierwszych tygodniach wojny Ukraińcy dali się we znaki rosyjskim czołgom nie tylko dzięki amerykańskim javelinom, ale także produkowanym u siebie pociskom przeciwpancernym Skif, czyli Scyta. Z kolei Rosjanie straszą kolektywny Zachód międzykontynentalnymi atomowymi rakietami Sarmat, które wzięły swą nazwę od ludu spokrewnionego ze Scytami. Ktoś mógłby uznać, że od Sarmatów Rosjanom wara. Idea sarmatyzmu to wszak wynalazek staropolskiej szlachty. Prawda, ale Ukraińcy dodadzą, że i u nich wolni Kozacy wywodzili swe pochodzenie od Roksolanów, kolejnego ludu typu scytyjskiego.

W kolejce do scytyjskiego dziedzictwa ustawiają się także Tuwińcy. I mają potężnego sojusznika w osobie swojego rodaka Siergieja Kużegietowicza Szojgu. Rosyjski minister obrony nie ukrywa fascynacji Scytami, która niekiedy przybiera kuriozalne formy. Rok przed wybuchem wojny na posiedzeniu Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, którego jest prezesem, całkowicie poważnie zasugerował, że należałoby sklonować scytyjskich wojowników. Ich dobrze zachowane w wiecznej zmarzlinie ciała są co jakiś czas odnajdowane w grobowcach eksplorowanych w zachodniej Syberii. O fascynacji ministra Scytami świadczy też album wydany w 2015 przez regionalne władze Tuwy pod tytułem "Siergiej Szojgu - rób swoje". Oprócz hagiograficznych peanów i zdjęć z rozmaitych oficjałek są też osobliwe rysunki. Jeden z nich przedstawia ministra jako scytyjskiego wojownika w pełnej lamelkowej zbroi.  

Szojgu był portretowany nie tylko jako Scyta. Tutaj w zbroi mongolskiego generała Sugedeja
Szojgu był portretowany nie tylko jako Scyta. Tutaj w zbroi mongolskiego generała Sugedeja
Źródło: "Siergiej Szojgu - rób swoje", Tuwa, 2015 r.

- Jego zainteresowanie ma realne przełożenie na badania wykopaliskowe w Rosji - mówi dr Łukasz Oleszczak, który razem z innymi polskimi archeologami brał udział w ekspedycjach do Tuwy. To tam znajdują się osady, a zwłaszcza grobowce protoscytyjskie, starsze o kilka wieków od tych ukraińskich. 

- Kilka lat temu szwajcarsko-rosyjska ekspedycja kopała wielki kurhan w tak zwanej Dolinie Królów. Teren dookoła mogiły był niesamowicie zabagniony. Żeby się tam dostać, trzeba było iść nawet trzy kilometry po pas w błocie. No więc gdy dowiedział się o tym Szojgu, to momentalnie pojawiło się wojsko i "błotachody", czyli gąsienicowe pojazdy, które dowoziły archeologów z obozu. Obóz też zrobił się monstrualny, z centralną jurtą i dwustoma namiotami, w których mieszkali wolontariusze oraz żołnierze - wspomina archeolog i dodaje, że nie wszystkim rosyjskim naukowcom w smak była wojskowa pomoc. Wśród rosyjskich archeologów są bowiem wielkoruscy zwolennicy Putina, jednak sporą grupę stanowią także przeciwnicy wojny. Ale to nie ma teraz żadnego znaczenia, bo polscy archeolodzy do Rosji już nie jeżdżą. Powody są przede wszystkim etyczne, ale też prawne. Polskie instytucje badawcze zerwały formalnie współpracę z krajem agresora. 

- W Kerczu, oprócz wykopalisk, zajmowałem się analizą greckich epitafiów ze steli nagrobnych - mówi prof. Twardecki - We współpracy z tamtejszym muzeum wydałem pierwszy tom katalogu tych inskrypcji. Drugi wciąż istnieje tylko w PDF-ie i zupełnie nie wiem, kiedy zostanie opublikowany, bo z obecnymi krymskimi instytucjami nie chcę mieć nic do czynienia. Mówi się, że nauka nie zna granic i jest ponad politykę. To nieprawda. Jest jeszcze etyka. Po Buczy, po innych zbrodniach, żadna współpraca z Rosjanami nie wchodzi w grę - mówi archeolog.  

Międzynarodowe wykopaliska w Olbii w 2021. Rok później w tym samym miejscu spadały rosyjskie rakiety
Międzynarodowe wykopaliska w Olbii w 2021. Rok później w tym samym miejscu spadały rosyjskie rakiety
Źródło: Blackseaproject

Ucierpiała także współpraca z Ukrainą, bo kraj ogarnięty wojną realizuje obecnie jedynie tak zwane badania ratunkowe. Jeszcze po roku 2014 niektóre uczelnie, m.in. Uniwersytet im. Adama Mickiewicza, ograniczyły projekty badawcze, argumentując to bezpieczeństwem ekspedycji. Wówczas środowisko przyjęło zakaz z rozbawieniem połączonym z irytacją. Walki toczone w Donbasie nie zagrażały przecież ekipom pracującym pod Winnicą czy Stanisławowem. No, ale naukowy wariant pandemicznego zakazu wejścia do lasu obowiązywał.  

- Około 2016-2017 sytuacja się ustabilizowała i wróciliśmy do Ukrainy. Potem była pandemia, która znów ograniczyła badania terenowe, a jak jest teraz - to wszyscy wiemy - mówi Marcin Ławniczak. - Przerwane zostały wartościowe polsko-ukraińskie projekty. Między innymi wykopaliska stanowisk kultury trypolskiej w pobliżu Kamieńca Podolskiego czy badania kurhanów z wczesnej epoki brązu na zachodzie Ukrainy i Podolu - wymienia archeolog.

Panorama kurhanów ryżanowskich w obwodzie czerkaskim
Panorama kurhanów ryżanowskich w obwodzie czerkaskim
Źródło: Polona.pl

Bracia archeolodzy

Wspólne badania owocowały znajomościami na szczeblu zawodowym, ale też towarzyskim. 24 lutego wielu polskich archeologów spędziło dziesiątki godzin najpierw z nosem w telefonie, a później za kierownicą samochodów. Z rumuńskich Jass i polskiej Medyki odbierali rodziny swoich kolegów i koleżanek po fachu. Część z tych osób ulokowano w pokojach gościnnych Muzeum Archeologicznego w Poznaniu. Placówka pomogła im także w znalezieniu pracy. Jedna z ukraińskich antropolożek zajęła się opracowywaniem kości z muzealnych zbiorów, inne kobiety zostały zatrudnione do prowadzenia animacji dla najmłodszych zwiedzających. Pracownicy Muzeum zrzucili się też na artykuły pierwszej potrzeby dla uchodźców. Ale to nie wszystko. 

- W marcu odezwał się Ołeksandr Szełechan, którego dobrze znaliśmy, bo w 2021 w Poznaniu wygłosił gościny wykład o Scytach - mówi Marcin Ławniczak. - Spytał, czy mógłbym załatwić radio. Potem odezwał się znajomy konserwator zabytków z Winnicy, także prosząc o krótkofalówki. Pojawiły się zapytania o hełmy, wkłady balistyczne, buty oraz inny wojskowy "szpej", do którego w pierwszych tygodniach terytorialsi mieli ograniczony dostęp - wylicza Ławniczak.

Tak narodziła się zbiórka Pomagamy Archeologom z Ukrainy (pomagam.pl/archeoaid), w którą zaangażowało się wielu polskich i europejskich archeologów. W ciągu kilku miesięcy 350 osób wpłaciło 64 tysiące złotych. Pieniądze zostały wydane na sprzęt wojskowy przekazany jednostkom, w których służą ukraińscy archeolodzy. Niby kropla w morzu potrzeb, ale kropla ratująca życie. 

Przekonał się o tym Mykoła Belenko, archeolog zajmujący się późnym paleolitem, czyli okresem, gdy łowcy z krzemiennymi oszczepami ganiali za mamutami. 24 lutego Belenko zorganizował wyjazd żony i synka za granicę, a potem zgłosił się do punktu poborowego. Został paramedykiem w jednym z liniowych oddziałów.  

- Walczyliśmy na terenie obwodu donieckiego. Po jednej z potyczek zwoziłem rannych do punktu ewakuacyjnego. Załadowaliśmy się do amerykańskiego transportera opancerzonego M-113 - wspomina Mykoła Belenko. - Było już ciemno, gdy transporter najechał na rosyjską minę. Odzyskałem przytomność dopiero wtedy, gdy usłyszałem głos kolegów: "Jeden żyje!". Poza mną eksplozję przeżyło jeszcze tylko dwóch żołnierzy. Gdy wyciągnięto mnie z wraku, miałem poparzone i połamane obie nogi, a na głowie resztki hełmu przesłanego przez polskich kolegów. Bardzo mi pomógł. Prawdopodobnie uratował mnie przed śmiercią - mówi archeolog i dodaje, że po rehabilitacji planuje wrócić do wojska. Dla niego to wybór zero-jedynkowy. 

- To proste. Zrozumiałam, że jeśli teraz nie wygramy, to mój syn też będzie musiał walczyć. Wolę, żebym to był ja niż on w przyszłości - wyjaśnia swoją motywacją Belenko. 

Archeolog Mykoła Belenko na froncie w Donbasie
Archeolog Mykoła Belenko na froncie w Donbasie
Źródło: M. Belenko.

Oczywiście dla walczącej Ukrainy kluczowa jest pomoc na poziomie państwowym. Nic nie zastąpi dostaw czołgów, dział samobieżnych, wyrzutni rakiet i amunicji. Ale oddolne akcje w skali mikro, takie jak ta organizowana przez polskich archeologów, niosą w sobie dodatkową wartość.

- W obliczu mordów, grabieży i zniszczeń dokonywanych przez Rosjan widzimy, kim są nasi prawdziwi przyjaciele. Te drobne wpłaty od indywidualnych osób nie tylko składają się w większą całość. Są także dowodem solidarności i prawdziwej przyjaźni. Mając takich przyjaciół w Polsce i innych krajach Zachodu, mimo wszystko patrzę w przyszłość z optymizmem - mówi Ołeksandr Szełechan. 

Swoje trzy grosze dorzucił też Marcin Krzepkowski, archeolog znany między innymi z odkryć późnośredniowiecznych zaginionych miast, takich jak Dzwonowo i Sławoborze. Od początku wojny wysyłał pomoc dla wojska za pośrednictwem dużych organizacji. Gdy jesienią Rosjanie zaczęli demolować ukraińską infrastrukturę krytyczną, Krzepkowski chwycił za telefon. Zadzwonił do swojego kolegi po fachu prof. Bohdana Strocenia, specjalisty od okresu wpływów rzymskich. Strocenia seniora oraz jego syna Maksa, także archeologa, poznał przed wojną na konferencji naukowej zorganizowanej w Tarnopolu. Padło jedno pytanie: "Czego trzeba?". W krótkim czasie przy wsparciu znajomych polski archeolog zorganizował agregat prądotwórczy, karton latarek, leki i dużo konserwowej żywności. Dostawcze auto, którym na co dzień jeździ na wykopaliska, zostało wyładowane po sam dach. Pomoc dotarła do Tarnopola i została rozdzielona przez profesora Strocenia. Większość trafiła do walczących na froncie archeologów. Tarnopolski urząd konserwatorski wystosował nawet emocjonalne podziękowania.  

"Ta pomoc jest bardzo cenna, bo pochodzi bezpośrednio od naszych braci archeologów. Archeolog to zawód w istocie bardzo pokojowy. Istotą naszej pracy jest bowiem szukanie śladów ludzkiego życia. Życie, a nie śmierć, którą sprowadza wojna, jest naszym celem" - napisano w oświadczeniu. Niestety, to idealistyczne uproszczenie. Archeolodzy dobrze wiedzą, że w swojej pracy czasami trafiają też na masowe groby, warstwy spalenizny i zagubioną broń. 

Czytaj także: