Dane zbierane z serwerów firm internetowych dotyczą głównie obcokrajowców - powiedział szef wywiadu amerykańskiego James Clapper. Bronił tej praktyki jako legalnego narzędzia pozyskiwania cennych informacji, by chronić kraj przed zagrożeniami. "Washington Post" oraz brytyjski "Guardian" ujawniły dokumenty na temat programu, który umożliwiał sprawdzanie danych milionów Amerykanów korzystających z usług telekomunikacyjnych i internetowych. Google, Apple i inni giganci zaprzeczają, by dostarczali rządowi jakiekolwiek dane.
"Washington Post" ujawniły w czwartek wieczorem dokumenty na temat istniejącego od 2007 roku programu PRISM, w ramach którego amerykańska Narodowa Agencja Bezpieczeństwa (NSA) i FBI sprawdzają dane na serwerach czołowych firm internetowych. Opublikowane przez gazety dokumenty wymieniają dziewięć firm: Microsoft, Yahoo, Google, Facebook, Paltalk, AOL, Skype, YouTube i Apple. Agenci służb specjalnych mają dostęp do znajdujących się na serwerach tych firm plików audio i wideo, maili, czatów czy przesyłanych fotografii i dokumentów.
Program "nie może być użyty do monitorowania"
W wydanym w piątek nad ranem czasu polskiego oświadczeniu dyrektor wywiadu amerykańskiego James Clapper, zapewnił, że program PRISM jest zgodny z prawem. Podkreślił, że "program nie może być użyty do świadomego i umyślnego monitorowania obywateli USA lub innych osób zamieszkałych w USA". Program koncentruje się bowiem na obcokrajowcach stanowiących np. zagrożenie terrorystyczne, a zbieranie przy okazji danych o obywatelach USA jest - jak mówił Clapper - "minimalizowane".
"Informacje zbierane w ramach tego programu należą do najważniejszych i najcenniejszych danych wywiadowczych. Są wykorzystywane do ochrony naszego narodu przed różnymi zagrożeniami" - napisał w komunikacie.
Jak informuje "Washington Post", PRISM powstał na bazie zlikwidowanego tajnego programu monitorowania danych bez nakazów sądowych, jaki uruchomiono za prezydentury George'a W. Busha. Po ujawnieniu jego istnienia przez media i wyroku sądowym, władze musiały go zmienić i uzyskać aprobatę sądu.
Jeden Twitter się nie ugiął
Według "WP" partnerzy PRISM mieli zgodzić się na współpracę, a pierwszym, który udostępnił swoje serwery już w maju 2007 roku, miał być Microsoft. W 2008 roku Kongres USA miał udzielić zgody ministerstwu sprawiedliwości na użycie prawnych środków do zmuszenia niechętnych firm do współpracy. Apple, jak donosi dziennik, unikał współpracy przez pięć lat i rozpoczął ją najpóźniej z dziewięciu firm, bo dopiero w 2012 roku.
Na liście współpracujących z programem PRISM firm nie ma Twittera, który słynie z ochrony prywatności swych użytkowników. Jest na niej natomiast serwis Paltalk, który mimo niewielkiego zasięgu jest dla PRISM cennym partnerem, gdyż był bardzo popularny podczas arabskiej wiosny oraz trwającej nadal wojny domowej w Syrii.
Google, Apple "nic nie zapewniają rządowi"
Już w czwartek wieczorem firmy podejrzewane o współpracę ze służbami specjalnymi zapewniły, że nic nie wiedzą o istnieniu PRISM, a odpowiadają tylko na indywidualne wnioski wywiadu w sprawie udzielenia informacji o użytkownikach. "Nigdy nie słyszeliśmy o PRISM. Nie zapewniamy żadnej agencji rządowej bezpośredniego dostępu do naszych serwerów i każda agencja rządowa, która chce uzyskać dane klientów, musi mieć nakaz" - zapewnił na łamach "WP" rzecznik Apple. Zaprzeczył także Google i inne firmy.
Z dokumentów uzyskanych przez "WP" wynika, że NSA utrzymywała w tajemnicy tożsamość partnerów programu PRISM w obawie, że wycofają się ze współpracy. "98 proc. programu PRISM opiera się na firmach Yahoo, Google i Microsoft; musimy gwarantować, że nie zaszkodzimy naszym źródłom" - brzmi zapisek na jednym z dokumentów opublikowanych przez prasę.
Rewelacje o programie PRISM mogą wzmocnić oskarżenia pod adresem władz amerykańskich o nadmierne i systematyczne kontrolowanie obywateli. Zwłaszcza, że w środę wieczorem wyszło na jaw, że rząd USA od siedmiu lat ma dostęp do danych telefonicznych milionów Amerykanów.
Rozmów nikt nie podsłuchuje?
Brytyjski "Guardian" opublikował kopię poufnego nakazu sądowego, który umożliwia NSA zbieranie danych o rozmowach klientów firmy Verizon, jednego z największych operatorów telefonii komórkowej w USA. Zgodnie z nakazem Verizon ma codziennie przekazywać dane dotyczące wszystkich rozmów swych klientów - zarówno wykonywanych z zagranicy, jak i w kraju.
Źródła rządowe zapewniły jednak, że nie ma mowy o podsłuchiwaniu rozmów, a tylko o zbieraniu danych między jakimi numerami rozmowa się odbyła, kiedy, gdzie i jak długo trwała. W tym przypadku przedstawiciele władz też bronili programu, tłumacząc, że jest istotnym narzędziem dla zapewnienia krajowi ochrony przed zagrożeniami terrorystycznymi.
Administracja USA zdecydowała się na bezprecedensowy krok i zapowiedziała odtajnienie części programu o zbieraniu danych telefonicznych. Jak tłumaczył Clapper, ma to umożliwić Amerykanom lepiej zrozumieć, jakie są granice programu.
Szef wywiadu bardzo krytycznie odniósł się do sprawców obu przecieków prasowych o zbieraniu danych. W jego ocenie grozi to "nieodwracalnymi szkodami dla zdolności do rozpoznawania i odpowiadania na zagrożenia wobec kraju".
Zdaniem wielu komentatorów, w tym organizacji obrońców praw obywatelskich, ujawnione działania władz stanowią zagrożenie przede wszystkim dla prawa do prywatności. - To tak, jakby postawić pod każdym domem agenta FBI, by śledził, kto wchodzi i wychodzi - powiedział zastępca dyrektora organizacji American Civil Liberty Union o programie zbierania danych telefonicznych. - To nadużycie władzy, które wymaga poważnego wyjaśnienia - napisał w artykule redakcyjnym piątkowy "New York Times".
Autor: adso//bgr / Źródło: PAP