Przyjdzie dzień, że w Warszawie będzie Budapeszt - zapowiadał Jarosław Kaczyński w 2011 roku po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów. Jak mówi nam Agnes Urban, medioznawczyni z Uniwersytetu Korwina w Budapeszcie i Instytutu Monitorowania Mediów Mertek, prezes Prawa i Sprawiedliwości ma ułatwione zadanie w dążeniu do tego celu: - Kroczy ścieżkami wydeptanymi przez rząd Viktora Orbana.
Na początku grudnia PKN Orlen kupił grupę Polska Press. Daniel Obajtek, prezes paliwowego giganta, poinformował, że dzięki transakcji zyska "dostęp do 17,4 mln użytkowników portali wchodzących w skład Grupy". Za przejęcie ponad stu tytułów prawicowy tygodnik "Sieci" przyznał mu tytuł Człowieka Wolności - "odzyskał dla naszego kraju dużą grupę medialną, która posiada większość dzienników regionalnych", czytamy w uzasadnieniu wyróżnienia.
Zdaniem niezależnych dziennikarzy, lokalna prasa w rękach człowieka związanego z PiS to koniec niezależności i wolności. Kolejny etap w drodze do Budapesztu w Warszawie. O tym, ile nam jeszcze zostało, zanim spełni się węgierskie marzenie Jarosława Kaczyńskiego, Jacek Tacik rozmawia z Agnes Urban.
Jacek Tacik: Gdzie my jesteśmy?
Agnes Urban: Kto?
Polska.
Jeszcze trochę za nami, ale kroczycie ścieżkami wydeptanymi przez rząd Viktora Orbana.
Koncern paliwowy Orlen, należący do skarbu państwa, przejął od niemieckiego inwestora grupę Polska Press, wydawcę największych dzienników i tygodników regionalnych w Polsce.
Ile?
Dwadzieścia dzienników, ponad sto tygodników lokalnych, bezpłatną gazetę miejską oraz portale Nasze Miasto.
Może to marne pocieszenie, ale polski rynek - z perspektywy zagranicznych inwestorów - jest dużo bardziej obiecujący i atrakcyjny niż węgierski. A to ze względu na jego rozmiary. Im więcej potencjalnych odbiorców, tym więcej pieniędzy. I z tego powodu dużo trudniej zmusić zagraniczny kapitał do kapitulacji i sprzedaży swoich tytułów.
Teraz się udało.
Sam powiedziałeś, że to prasa lokalna, a ta nie ma się dobrze niemal w żadnym europejskim kraju.
Rząd obiecuje repolonizację mediów.
Przypominam sobie wywiad z Orbanem, w którym przekonywał, że w pewnych strategicznych sektorach udział węgierskiego kapitału musi znacząco wzrosnąć: obok sektora finansowego wskazał media.
I jak to się skończyło?
Jeszcze nie było końca.
To jak to się zaczęło?
Od nowej ustawy medialnej, którą parlament przyjął od razu po dojściu do władzy Orbana w 2010 roku. Znosiła ona regulację dotyczącą koncentracji mediów. Innymi słowy, dawała zielone światło podmiotom gospodarczym na zakup tylu tytułów, ile mogły i chciały kupić. To był de facto początek końca niezależnych mediów na Węgrzech.
Jak to tłumaczył Orbán?
Nie musiał tego robić. W tamtym okresie był bardzo popularny. Nie zdradzał też żadnych oznak chęci uciszenia niezależnych mediów. A poprzednia ustawa medialna z 1996 roku była przestarzała; nie nadążała za rzeczywistością, rozwojem internetu i ekspansją mediów społecznościowych.
To, że Orban zaproponował nową ustawę, nikogo nie dziwiło. Może niewielka część ekspertów była lekko zaniepokojona, ale nikt się nimi nie przejmował. Dopiero gdy nowe regulacje weszły w życie, zagraniczne media zaczęły pisać o kagańcu nałożonym na węgierskie media.
Zgoda na koncentrację mediów - sama w sobie - nie jest jeszcze zamachem na media.
U nas otworzyła do niego drogę. To był 2010 rok. Świat próbował pozbierać się po kryzysie gospodarczym. Rynek mediów był w fatalnym stanie. Rząd i lobbyści z nim związani wywierali presję na zagranicznych właścicieli gazet i stacji radiowych. Chcieli, żeby wycofali się z węgierskiego rynku. Ci najbardziej krnąbrni - zgodnie z prawem - mogli dostać grzywnę za brak dziennikarskiej rzetelności i obiektywizmu. Nie muszę chyba dodawać, kto tę rzetelność i obiektywizm oceniał.
Kto był na celowniku?
Przede wszystkim niemiecki koncern Axel Springer. Mieli bardzo bogate medialne portfolio.
Orban straszył Niemcami?
Nie, a przynajmniej nie od razu. Zresztą zamiast gróźb rzucanych na wiatr wolał konkretne działania. W 2014 roku, po wygraniu kolejnych wyborów, wprowadził podatek reklamowy: im więcej zarobisz na sprzedaży reklam, tym wyższy zapłacisz podatek.
Prosty przekaz dla właścicieli mediów: "Mamy nieograniczone możliwości prawne, żeby was gnębić, a w efekcie zniszczyć wasze biznesy".
Działało?
Tak, chociaż ten konkretny podatek - pod presją Komisji Europejskiej - został de facto zniesiony.
Między 2010 rokiem (nowa ustawa medialna) a 2014 rokiem (podatek reklamowy) nic się nie wydarzyło?
Padły media publiczne: telewizja i radio. Dziennikarze, którzy pracowali w nich w okresie "przed Orbanem", zostali z dnia na dzień wyrzuceni na bruk. To była totalna czystka. Jeśli jakieś głębokie zmiany zachodziły we wcześniejszych latach, to zazwyczaj na szczeblach menedżerskich.
Orban potrzebował jednak zupełnie nowej redakcji, która byłaby gotowa na stworzenie machiny propagandowej. Jej pracownicy zaczęli powtarzać polityczne przekazy dnia partii premiera, którego nie krytykowano, a tylko chwalono za kolejne sukcesy gospodarcze i geopolityczne.
Żeby utrudnić życie opozycji, nie zapraszano jej więcej do programów publicystycznych.
Jak wygląda ta "machina propagandowa"?
Parodia rzeczywistości, która - szczególnie na prowincji - pada na podatny grunt. Do historii przeszedł wywiad z pół-Szwedką, pół-Węgierką, która opowiadała o hordach dzikich uchodźców, którzy zmienili Sztokholm w jedno z najbardziej niebezpiecznych miast świata. Z jej relacji wynikało, że przerażeni ludzie boją się wychodzić z domów, policja nie jest w stanie zapanować nad obcymi, a rząd bezradnie rozkłada ręce i chowa głowę w piasek.
Viktor Orban - poprzez kontrast - był pokazywany jako ten przywódca, który nie dopuścił do uchodźczego kataklizmu na Węgrzech. Potrafił sprzeciwić się Brukseli i nie przyjął "terrorystów".
Rozmowa o Sztokholmie była pokazywana w telewizji publicznej o każdej pełnej godzinie. Komentowali ją publicyści i politycy. Szybko jednak się okazało, że kobieta, która dzieliła się "najświeższymi doniesieniami", od trzech lat nie mieszkała już w Szwecji, a co za tym idzie - nie miała żadnych wiarygodnych informacji na temat sytuacji w niej panującej.
Inny przykład: dopiero po stu dniach od wygranych wyborów na mera Budapesztu Gergely Karacsony, z małej zielono-liberalnej partii opozycyjnej Dialog dla Węgier, został zaproszony do studia telewizji państwowej. Jej dziennikarze nie mieli już wyjścia - byli krytykowani przez wszystkie niezależne media za ignorowanie polityków spoza rządzącego układu.
Pytania, które usłyszał Karacsony, były poniżej jakiejkolwiek krytyki. Prowadzący program dopytywał w jaki sposób mer dotarł do telewizji, dlaczego samochodem, skoro jest z partii zielonych, czy - mimo głoszonych postulatów - nie dba o środowisko.
Tu trzeba dodać, że budynek telewizji publicznej znajduje się na obrzeżach Budapesztu, a zaproszenie przyszło zimą. Małe szanse, żeby Karacsony - ubrany w garnitur - przyjechał na rowerze.
Gergely Karacsony - abstrahując od pytań, które mu zadano - osiągnął cel: pojawił się w telewizji państwowej.
Tak, presja niezależnych mediów okazała się tu kluczowa. Orban to rozumiał. Dlatego postanowił się ich szybko pozbyć. Po 2014 roku zaczął się exodus zagranicznych inwestorów. Szwedzki wydawca pozbył się udziałów w jedynym darmowym dzienniku na Węgrzech. Przejął go prorządowy biznesmen. Z dnia na dzień gazeta przestała pisać o korupcji i zaniedbaniach rządu. Chwaliła "mądre decyzje Orbana". Wajcha została przełożona na tematy tabloidowe: skandale, morderstwa i plotki z życia węgierskich gwiazd.
Kto był kolejny?
Fiński wydawca Sanoma. Sprzedał swoje węgierskie portfolio - przede wszystkim popularne magazyny.
Kto dalej?
Axel Springer po fuzji ze szwajcarskim wydawcą Ringier AG - stając się największym wydawcą w naszym regionie Europy - musiał, zgodnie z regulacjami, pozbyć się części swojego węgierskiego portfolio.
Kto został?
Po dojściu Orbana do władzy w 2010 roku zagraniczni inwestorzy postanowili nie drażnić lwa. Może naiwnie myśleli, że brak konfliktu z premierem zagwarantuje im spokój.
Programy informacyjne w dwóch największych prywatnych telewizjach - jedną z nich jest RTL Klub, należąca do niemieckiego RTL Group - praktycznie nie dotykały polityki. Szły w kierunku tabloidu: wypadki, katastrofy i seksskandale.
Mimo węgierskiego "Pax Romana" Orbán był bezlitosny. Podatek reklamowy uderzył w RTL.
Zarząd grupy od razu zmienił taktykę: zaczął bezlitośnie obnażać korupcyjne praktyki rządu, krytykował jego działania w kraju i na arenie unijnej. Tylko… było to już za późno, bo chwilę po kolejnych wygranych przez Orbana i jego partię Fidesz wyborach, w 2014 roku.
Brak wyobraźni?
A może próba zaklinania rzeczywistości? Orban przecież nie musiał skręcać w stronę autorytaryzmu.
Ten, kto miał oczy szeroko otwarte, ten wiedział. W 2011 roku zmienił się właściciel portalu Index - tego samego, który w te wakacje na dobre trafił w ręce prorządowego biznesmena. Jego redaktor naczelny odszedł i założył portal 444.
Zapewniał później w wywiadach, że wiele osób chciało zainwestować w jego nowy projekt, ale zawsze przed podpisaniem umowy telefony zaczynały milczeć. Ludzie z kręgu Orbana mieli naciskać na inwestorów, żeby wycofywali się ze wspierania krytycznych wobec premiera mediów.
Są jeszcze takie?
RTL pozostaje niezależna. Jej piętnastominutowy serwis informacyjny - emitowany każdego dnia - pokazuje…
…tylko raz dziennie?
Tak, ale to więcej niż nic. RTL dociera tam, gdzie nie docierają portale internetowe - na prowincję.
Jaki silny jest niezależny internet?
Dwa największe portale: Origo i Index zostały już kupione przez ludzi związanych z Orbanem. Origo w zasadzie niczym nie różni się od mediów państwowych: chamska, nachalna propaganda.
To dzięki niej Orban wygrywa kolejne wybory?
Myślę, że tak. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jakie możliwości daje im na przykład Unia Europejska, że bez niej nasz kraj byłby dzisiaj w zupełnie innym miejscu i na pewno nie w takim, w jakim byśmy chcieli.
Nowe drogi, hale sportowe, budynki idą na konto Orbana. Nikt nie mówi o funduszach unijnych.
Bo Unia to wróg?
Nie, to bardziej skomplikowane. Węgrzy są jednym z najbardziej prounijnych narodów zjednoczonej Europy. I Orban to rozumie, dlatego nigdy nie atakuje wprost Unii Europejskiej.
Jeśli z kimś walczy, to z przerośniętą biurokratyczną Brukselą, która nie rozumie potrzeb Europy Środkowej.
I jestem w stanie uwierzyć, że część Węgrów - przede wszystkim wyborców Orbana - uważa, że Unia to jedno, a Bruksela to coś zupełnie innego.
Spór o weto i praworządność były sporem…
…z Brukselą. Prorządowe media odtrąbiły ogromny sukces. Viktor Orban uratował naszą niepodległość.
Trudno być dziennikarzem na Węgrzech?
Wielu odeszło z zawodu.
Mój kolega, do niedawna dziennikarz Indexu, powiedział mi, że to robota dla pasjonatów.
Bo tak jest. Jeśli myślisz o poważnym dziennikarstwie, to na pewno nie w prorządowych mediach, w których oczywiście są ogromne pieniądze. W tych niezależnych, które dają wolność i realizują misję, jest ich znacznie mniej. I jest im trudniej utrzymać się na powierzchni.
Jeden z dziennikarzy - zwolniony z konserwatywnego dziennika - założył cotygodniową gazetę. Żadna drukarnia na Węgrzech nie zgodziła się na jej druk. Z pomocą przyszła Słowacja!
Za dwa lata wybory.
Jestem optymistką. Wybory lokalne pokazały, że - mimo braku dostępu do mediów - opozycja potrafi wygrać z Fideszem.
I co, jeśli wygra?
Narodowe porządki po dekadzie Orbana. Pierwsze pytanie, jakie będziemy musieli sobie postawić, będzie dotyczyć mediów publicznych: czy one nadal są nam potrzebne?
Autorka/Autor: Jacek Tacik
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock