"Rewolucja frytek" w Belgii


Niechlubny rekord mierzi Belgów. Tamtejsi politycy od 249 dni nie potrafią sformować rządu. W związku tym obywatele zorganizowali "rewolucję frytek".

Największa impreza, z udziałem kilku tysięcy ludzi, spodziewana jest w Gandawie, ale różne akcje - planowane z charakterystycznym dla Belgów dystansem do samych siebie i surrealistycznym poczuciem humoru - zorganizowano także w innych uniwersyteckich miastach: Brukseli, Antwerpii, Liege i Leuven (Lowanium).

Belgowie uważają frytki za swój wynalazek, symbol i część dziedzictwa kulturowego, więc - zawinięte w tradycyjne papierowe rożki - nie bez powodu były one w czwartek rozdawane na manifestacjach, festynach i koncertach zorganizowanych głównie przez studentów. Występujemy w imieniu Belgii i "belgijskości" - tłumaczyli organizatorzy.

Za jednym zamachem bowiem studenci protestują przeciwko politykom, którzy nie potrafią się porozumieć w sprawie powołania rządu, bo górę biorą partykularne interesy i animozje, jak i tendencjom separatystycznym i nacjonalistycznym obecnym zwłaszcza w zamożniejszej Flandrii na północy kraju. Tam właśnie słychać głosy wzywające do podziału kraju liczącego blisko 11 mln mieszkańców.

Wszyscy idą z rewolucją

Tym bardziej znamienne jest, że do "rewolucji frytek" przyłączyli się zarówno Flamandowie, jak i frankofoni z Brukseli i południa pod wspólnym hasłem: "Nie w naszym imieniu - młodzi".

- To tylko pierwszy krok. W studentach jest wystarczająco dużo motywacji do dalszego działania - powiedział przewodniczący francuskojęzycznej federacji studentów Michael Verbauwhede, podkreślając, że frankofoni i Flamandowie protestują wspólnie w jednej sprawie.

Protestował też przeciwko postulatom czołowej, nacjonalistycznej, flamandzkiej partii N-VA, bez której trudno obecnie wyobrazić sobie sformowanie w Belgii federalnego rządu. Właśnie to ugrupowanie odrzuca kolejne propozycje kompromisowego wyjścia z kryzysu, uznając, że proponowane rozwiązania nie wystarczają Flamandom, oczekującym w dłuższej perspektywie rozpadu Belgii na Flandrię i część francuskojęzyczną.

"Wreszcie mistrzami świata"

Czwartkowa prasa pobicie rekordu świata przez Belgię także przywitała z humorem. "Rekord pobity!" - tytułuje na pierwszej stronie dziennik "Le Soir". "Wreszcie mistrzami świata" - pisze "De Standaard". Ale dziennik "La Capitale" zauważa samokrytycznie, że chodzi o "rekord świata, który przynosi nam hańbę".

"Rewolucja frytek" nie jest pierwszym znakiem sprzeciwu Belgów wobec kryzysu trwającego od przyspieszonych wyborów parlamentarnych w czerwcu ubiegłego roku. W styczniu ulicami Brukseli przeszła 40-tysięczna manifestacja Belgów pod skierowanym do polityków hasłem "Wstyd!".

Prawdziwego rządu Belgia nie ma najdłużej w nowoczesnej historii Europy - pobiła już rekord z 1977 roku należący do sąsiedniej Holandii (208 dni). Brak postępu w negocjacjach i fiaska kolejnych mediatorów sprawiły, że zrealizował się czarne scenariusz i Belgia potrzebuje na zawiązanie koalicji więcej czasu niż Irak w 2009 roku. 249 dni trwały tam ustalenia o podziale władzy między Kurdami, szyitami i sunnitami; po kolejnych 40 dniach powstał rząd.

Próby przerwania impasu

Obecnie nad znalezieniem porozumienia na scenie politycznej pracuje wciąż urzędujący minister finansów, francuskojęzyczny liberał Didier Reynders, któremu w środę król Albert II przedłużył misję. Animozji między partiami nie przezwyciężyło kilku poprzednich królewskich negocjatorów. Na znane od dawna spory językowe, gospodarcze i kulturowe nałożył się po wyborach ostry podział polityczny: francuskojęzyczna Partia Socjalistyczna pod wodzą Elio Di Rupo dominuje w pejzażu politycznym na południu kraju i w Brukseli, ale to flamandzcy nacjonaliści z N-VA popularnego Barta De Wevera zostali największą siłą polityczną kraju, głosząc hasła dalszego uniezależnienia Flandrii.

Za sprawy bieżące wciąż odpowiada gabinet premiera Yvesa Leterme'a, który podał się dymisji przed ubiegłorocznymi wyborami.

Źródło: PAP