Radziecki atomowy okręt podwodny K-27 spędza sen z powiek rosyjskim i norweskim ekologom. Zatopiony w 1981 roku w zatoce na Nowej Ziemi okręt ma być "tykającą atomową bombą zegarową". W jego wnętrzu znajduje się bowiem uszkodzony reaktor, którego awaria kosztowała życie dziewięciu marynarzy.
Na miejsce spoczynku K-27 udała się pod koniec września norwesko-rosyjska ekspedycja badawcza. Naukowcy dokładnie badali promieniowanie w zatoce, na dnie której, na głębokości 50 metrów, spoczywa wrak okrętu podwodnego. Wyprawa na odludną Nową Ziemię, która podczas Zimnej Wojny była jednym z atomowych poligonów ZSRR i została obrzucona dziesiątkami bomb jądrowych, została zainicjowana po niepokojących informacjach od rosyjskich naukowców.
Wizyta na cmentarzysku - Nasi rosyjscy koledzy poinformowali nas, że teoretycznie istnieje możliwość, iż w wyjątkowej sytuacji, w uszkodzonym reaktorze K-27 może dojść do niekontrolowanej reakcji łańcuchowej. Skutkowałoby to wzrostem temperatury i uwolnieniem do wody znacznych ilości promieniowania - powiedział kierownik norweskiej części wyprawy, Per Strand, szef rządowej Agencji ds. bezpieczeństwa radiologicznego. Norwegowie, którzy od dwóch dekad intensywnie pracują nad opanowaniem dramatycznych warunków, w jakich są składowane poradzieckie reaktory jądrowe i różne odpady promieniotwórcze, od dawna byli zaniepokojeni stanem K-27. Byli więc na tyle zdeterminowani, że udało im się doprowadzić do wyprawy na Nową Ziemię. W Zatoce Stepowogo, po raz pierwszy od 18 lat, przez ponad tydzień systematycznie mierzono promieniowanie wokół K-27 i około dwóch tysięcy różnego rodzaju pojemników z odpadami radioaktywnymi zalegającymi na dnie. Za pomocą robota zrobiono też zdjęcia kadłuba okrętu podwodnego. Co dalej z pamiątką po ZSRR? Wstępne wyniki badań są uspokajające. Poziom promieniowania nie przekracza norm w sposób znaczący. Okolica jest wyraźnie skażona, ale nie stanowi to wielkiego zagrożenia. Pomimo tego, władze Norwegii i Rosji rozważają przeprowadzenie operacji podniesienia wraku K-27 i pozbycia się materiałów radioaktywnych w sposób bezpieczny. Byłoby to jednak bardzo kosztowne. Wyniki badań ekspedycji mają więc dać odpowiedź, na ile jest to nagląca potrzeba. Jak twierdzi specjalista norweskiej organizacji Bellona Igor Kudrik, fakt skoncentrowania się członków misji badawczych na zatopionym okręcie świadczy o tym, że nawet Rosjanie są zaniepokojeni potencjalną niekontrolowaną reakcją łańcuchową. - Po zdemontowaniu na brzegu kilku reaktorów podobnych do tych z K-27, Rosjanie zdobyli wiedzę, która kazała im podnieść alarm - twierdzi Kudrik, specjalizujący się w zagrożeniu ekologicznym związanym z pozostałościami po radzieckiej flocie. - Jeśli zostawimy K-27 tak jak jest, wcześniej czy później pojawią się wycieki promieniowania - powiedział telewizji "Russia Today" Thomas Nilsen, specjalista od bezpieczeństwa nuklearnego, który zajmuje się odpadami radioaktywnymi wyrzuconymi do morza przez wojsko ZSRR. - Ten okręt zatopiono trzy dekady temu i już wtedy był cały pordzewiały - dodaje i określa zatopioną jednostkę jako "tykającą atomową bombę zegarową".
Radziecka innowacja Reaktor K-27 jest specyficzną "pamiątką" po ZSRR. Okręt był jednostką eksperymentalną zbudowaną na przełomie lat 50-tych i 60-tych. W K-27 zamontowano dwa nietypowe reaktory chłodzone przez płynny metal (mieszanina ołowiu i bizmutu), które są mniejsze i bardziej wydajne od swoich tradycyjnych odpowiedników chłodzonych wodą, ale też znacznie trudniejsze w eksploatacji i przez to niebezpieczne. Układ napędowy K-27 przysparzał problemów od początku eksploatacji w 1963 roku. Do tragedii doszło po pięciu latach różnych prób i eksperymentów. Podczas rejsu na Morzu Barentsa w jednym z reaktorów doszło do krytycznej awarii. Z powodu złej konstrukcji cześć prętów paliwowych była źle chłodzona i uległa stopieniu pod wpływem wysokiej temperatury. Spowodowało to uwolnienie znacznego promieniowania, na które została wystawiona cała załoga. Źle wyszkoleni marynarze nie rozumieli powagi sytuacji i próbowali przeprowadzić naprawy, mimo, że nie mieli na to najmniejszych szans. Zanim zdano sobie sprawę z bezsensowności tych działań, dziewięć osób otrzymało śmiertelne dawki promieniowania. Wszystkie zmarły kilka dni później w szpitalach w wyniku ciężkiej choroby popromiennej.
Mało eleganckie rozwiązanie
Przez kolejną dekadę nie do końca wiedziano co zrobić z K-27. Po awarii płynny metal w awaryjnie wyłączonych reaktorach zastygł i jedyne co można było zrobić, to je całe wyciąć z kadłuba. Jednak z powodu silnego promieniowania było to trudne do wykonania. Ostatecznie przedziały reaktorów wypełniono specjalną mieszanką na bazie asfaltu, która po zastygnięciu pochłania radiację. Cały okręt przeholowano następnie do zatoki na Nowej Ziemi i zatopiono. Uczyniono to na zaskakująco małej głębokości 50 metrów, pomimo tego, że porozumienia międzynarodowe nakazują zatapiać odpady radioaktywne na głębokości co najmniej 3000 metrów. Okręt nie jest jedyną pamiątką po ZSRR, która spędza sen z powiek Norwegom i Rosjanom. Według odtajnionych przez Kreml dokumentów, w Morzu Karskim zatopiono łącznie 19 statków wypakowanych odpadami radioaktywnymi, 14 reaktorów (w tym pięć z paliwem), 735 różnych części radioaktywnych urządzeń i około 17 tysięcy pojedynczych beczek z odpadami radioaktywnymi. Na dodatek w bazach Floty Północnej na Półwyspie Kola zalegają, często w prymitywnych warunkach, dziesiątki reaktorów i tony materiałów radioaktywnych.
Autor: mk\mtom / Źródło: bellona.org, rt.com, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: bellona.org