Przy minus 34 stopniach na rzęsach osiada szron, bateria w aparacie rozładowuje się natychmiast, a zdjęcie rękawiczki grozi odmrożeniem palców. W ten najzimniejszy w roku czas w szwedzkim Jokkmokk na kole polarnym odbywa się największe święto w tej części świata. Właśnie tam sprawdziłam, jak smakuje mięso z renifera i jak żyją Samowie – rdzenna ludność północnej Europy.
Najpierw dwie godziny samolotem do Sztokholmu. Potem sześć godzin pociągiem do Östersund. Wreszcie 10 - autobusem do Jokkmokk, położonego tuż za kołem polarnym. Gdy mijamy tablicę z informacją o jego przekroczeniu, drogę przebiega nam stadko reniferów. Tę podróż się czuje. Nie tylko jeśli chodzi o czas, ale i temperaturę. Gdy odlatuję z Warszawy, pada deszcz. Za Bałtykiem jest minus cztery stopnie. 1200 km dalej – minus 34. Gdy maszeruję z plecakiem przez Jokkmokk, mróz zapiera mi dech w piersi i czuję, jakby skóra na policzkach zaraz miała mi pęknąć.
Dlaczego Jokkmokk? To tu, od ponad 400 lat odbywa największy w regionie jarmark, który jest jednocześnie wielkim świętem Samów – rdzennych mieszkańców północnej Europy. Przez trzy dni pięciotysięczna miejscowość żyje jarmarkiem. Jokkmokk odwiedza zaś 30 tysięcy ludzi z całego świata.
Najwięcej jest oczywiście Samów, którzy przyjeżdżają z całej Laponii. To terytorium – obejmujące północną Szwecję i Norwegię, części Finlandii i Półwysep Kolski w Rosji - nazywają Sápmi.
Kebab z renifera i czapka z wilka
Jokkmokk to jedno z kilku centrów samskiej kultury i języka. Samski należy do rodziny języków ugrofińskich i dzieli się na trzy główne podgrupy, wśród których wyróżnia się jeszcze dziewięć dialektów. Niektóre są dziś na granicy wymarcia; posługuje się nimi od kilku do kilkuset osób. W Jokkmokk, gdzie mówi się w lule sami, wszystkie napisy są dwujęzyczne. Jest tu muzeum poświęcone dawnym zwyczajom Samów, Centrum Kształcenia dla młodzieży, szkoły, gdzie dzieci uczą się samskiego.
Wiele osób nosi tradycyjne stroje: każdy jest inny i świadczy o statusie oraz pochodzeniu. Oprócz tego, że są piękne, to jeszcze ciepłe: zrobione ze skór renifera spodnie i buty pozwalają wytrzymać temperatury do minus 40 stopni.
Ja mam na sobie termiczną bieliznę, trzy pary skarpet, narciarskie spodnie, sweter, polar i puchową kurtkę, ale nie jestem w stanie przebywać na zewnątrz dłużej niż dwie godziny. Marzną mi stopy, podczas gdy Samowie dumnie przechadzają się w swoich renich butach z zawiniętymi noskami.
Sam jarmark to mieszanina tradycji i globalizacji. Można kupić renie i wilcze skóry, futrzane czapki, tradycyjne noże i biżuterię, wełnę, rękawice czy salami z łosia. Ale nie brakuje też t-shirtów i skarpetek z Chin, stoisk z żelkami, cukierkami, garnkami i kaloszami. Można zjeść kebab z renifera, pączka albo hot-doga.
Ci nieco szczęśliwsi sprzedawcy nie muszą stać pod gołym niebem: mają swoje stoiska w budynkach szkół, domu parafialnym i domu kultury. Oferują sztukę użytkową: wyroby ze srebra, ubrania, szkło. Ceny są niebotyczne. Za tradycyjne samskie poncho wysokiej jakości trzeba zapłacić prawie trzy tysiące koron, czyli ok. 1,4 tys. złotych. Za czapkę z futra białego renifera – 1,2 tys. koron, czyli prawie 600 zł.
- Musi być drogie, jeśli ma być dobre – mówi mi Johan E. Utsi, wieloletni dziennikarz i aktywista, który jest moim przewodnikiem po świecie Samów.
Johan to lokalna gwiazda, zna tutaj wszystkich. Poznaję kolejnych utalentowanych artystów, dyrektora muzeum i połowę jego rodziny. Wszyscy dziwią się, że przyjechałam tu z Polski i że interesuję się życiem Samów. Żartują, że powinnam znaleźć tutaj męża. Odpowiadam, że poślubię tylko kogoś, kto ma duże stado reniferów.
Każdego dnia jarmarku jest mnóstwo do zobaczenia. Wykłady, prelekcje, wystawy, pokazy mody, koncerty, filmy i odczyty. Można posłuchać tradycyjnego śpiewu nazywanego jojk. Na zamarzniętym jeziorze odbywa się wyścig reniferów, można przejechać się psim zaprzęgiem.
Gdy już nie mogę wytrzymać mrozu, chowam się w którejś z kawiarni oferujących wafle i gorącą czekoladę. Przy minus 30 stopniach trudno zmieniać ustawienia aparatu albo odebrać telefon. Samochody są tu wyposażone w grzałkę, którą w czasie postoju podłącza się do prądu. Silnik zachowuje ciepło, a i w środku robi się przyjemnie. ''Ale zimno'' to ulubiony wstęp do rozmowy. I tak mam szczęście. Rok wcześniej temperatura sięgała minus 44 stopni. Ale mimo lekkiej hipotermii mam poczucie, że warto to przyjechać. Entuzjazm ludzi to niezła nagroda za zmarznięte palce i policzki.
Współcześni Samowie
Samów jest około 70-80 tysięcy. W Szwecji - 20 tysięcy. To niewiele. Ale zgodnie podkreślają, że łącznie na świecie żyje 300 milionów ludzi należących do tubylczych ludów i że sami są częścią tej społeczności.
Pierwsi osadnicy na Półwyspie Skandynawskim pojawili się wraz z końcem epoki lodowcowej, około 10 tysięcy lat temu. O przodkach dzisiejszych Samów wspomina rzymski historyk Tacyt i bizantyjski Prokopiusz. Przez stulecia Samowie zajmowali się łowiectwem i zbieractwem, polując na dziko żyjące renifery. W XVII wieku królestwa Szwecji i Norwegii zaczęły nakładać na nich podatki, płacone głównie w mięsie, futrach i skórach. Samowie zaczęli więc ''zawodowo'' zajmować się hodowlą reniferów i przez kolejne wieki przemierzali Laponię ze stadami. Ostatni robili to jeszcze w latach 60. XX wieku.
Dziś nie mieszkają w namiotach, ale w domach, pracują w mediach, bankach czy szkolnictwie, mają samochody i żyją jak wszyscy. Wielu zajmuje się tradycyjnym rękodziełem (duodji), część nadal ma stada reniferów, hodowanych na mięso i skóry, ale nieliczni są w stanie z tego żyć. Szwedzkie władze szacują, że z 20-tysięcznej miejscowej społeczności samskiej hodowlą zajmuje się niecałe 5 tysięcy osób.
Samowie przez lata doznali od państw, w których żyli, wielu krzywd i wciąż nie potrafią pogodzić się z prowadzoną wobec nich polityką. - To prawda, jesteśmy zgorzkniali – mówi mi Johan. - Ale mimo tego, że od kilkuset lat okrada się nas z ziemi i praw, nadal żyjemy.
Rdzenna rasa. Gorsza rasa?
Szwecja w XVII w. rozpoczęła ''kolonizację'' Laponii, osiedlając tam rolników z innych części kraju. Nieurodzajna ziemia powodowała jednak, że nowi mieszkańcy musieli polować i łowić ryby, anektując tereny tradycyjnie zajmowane przez Samów. W Finlandii rolnicy wypalali pastwiska pod uprawę, niszcząc w ten sposób tereny wypasu reniferów. Gdy w 1634 roku pod górą Nasa (obecnie Norwegia) odkryto rudę srebra, zmuszono Samów do transportowania jej za pomocą renich zaprzęgów do portów wybrzeża Zatoki Botnickiej. Zwierzęta padały z wycieńczenia podczas 400-kilometrowej drogi. W tym samym czasie, od połowy XVII w., na terytoria Samów zaczęto wysyłać misjonarzy, a chrześcijaństwo stopniowo wyparło dawne wierzenia. Święte dla Samów przedmioty czy miejsca były niszczone. Wytyczenie administracyjnych granic w XVIII i XIX w. utrudniło migracje reniferów. W latach 1920-39 przesiedlono wiele rodzin na południe, by zaludnić niezamieszkane regiony.
Gdy teorie czystości rasy zaczęły zdobywać popularność na początku XX wieku, uznano Samów za ludzi ''gorszych gatunkowo'', a w 1941 szwedzka Rada Rolnictwa zabroniła im uprawiania ziemi z powodu ''biologii rasy''. W efekcie mnóstwo rodzin żyło w skrajnej biedzie, bo nie było w stanie utrzymać się z hodowli reniferów. Ci, którzy nie mieli stad, stracili prawa do ziemi, polowań i łowienia ryb.
Wielu młodych Samów wyjechało wówczas do dużych miast, które dawały anonimowość, stało się to jednak za cenę utraty kultury i języka. Samskie dzieci umieszczano w szkołach z internatem i próbowano ''ucywilizować'', m.in. zakazując używania rodzimego języka. - I tak dalej, i tak dalej – wymienia Johan Utsi. - Najgorsze, że wszyscy uważają, że złe czasy są już za nami. A nadal jest wiele problemów do rozwiązania – dodaje. Przede wszystkim chodzi o duże projekty przemysłowe, które powstają na terenie pastwisk reniferów i samskich wspólnot, a które według samskiej mniejszości, nie są z nią dostatecznie konsultowane.
W 1977 roku szwedzki parlament oficjalnie uznał Samów za rdzennych mieszkańców Laponii. W 1986 roku Samowie z czterech krajów przyjęli wspólną flagę, zaczęły powstawać autonomiczne parlamenty – w 1973 w Finlandii, w 1989 roku w Norwegii, w 1993 w Szwecji. W 1998 roku szwedzki rząd przeprosił Samów za krzywdy, których doznali ze strony władz państwowych. Od kilkunastu lat wyraźnie widać odrodzenie samskiej kultury, a państwo próbuje zintegrować społeczeństwo i, przynajmniej w teorii, brać pod uwagę potrzeby mniejszości. Od 2000 roku Samowie mają prawo posługiwać się swoim językiem w urzędach niektórych gmin, a dzieci mogą uczyć się go w szkole. Są samskie rozgłośnie radiowe i telewizyjne, przyznaje się nagrody literackie i muzyczne. Ale obie strony zgodnie podkreślają, że jeszcze wiele jest do zrobienia. Jutro druga część reportażu z Jokkmokk, a w niej o wyścigach reniferów i tym, jak smakuje reni język oraz dlaczego wybuch reaktora w Czarnobylu był dla Samów katastrofą.
Autor: Joanna Kocik (J.Kocik@tvn.pl) //kdj / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Joanna Kocik