Podczas blokowania dróg we Francji w proteście przeciwko wzrostowi akcyzy na paliwo zginęła w sobotę kobieta, a 227 osób zostało rannych, w tym trzy poważnie - podało francuskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Policja zatrzymała 117 osób.
Protestujący domagają się, aby rząd zrezygnował z planu podniesienia akcyzy na benzynę o 15 proc., a na paliwo dieslowskie o 23 proc.
Kierowca "spanikowała", protestująca zginęła
Uczestniczka protestu zginęła 70 km od Lyonu na południowym wschodzie Francji. Została potrącona przez samochód.
Jak podał minister spraw wewnętrznych Christophe Castaner, kierująca autem kobieta wioząca dziecko do lekarza wpadła w panikę, kiedy uczestnicy blokady w Pont-de-Beauvoisin, zaczęli uderzać w maskę pojazdu. - Ludzie uderzali w samochód, kobieta spanikowała i przyspieszyła - powiedział minister. Wtedy przejechała jedną z protestujących.
"To nie żadne łobuzy, to Francja"
Protesty odbywały się w około dwóch tysiącach miejsc, według ministerstwa uczestniczyło w nich 282 tys. osób. Według uczestników blokad - "co najmniej cztery razy tyle".
W Paryżu grupki demonstrujących usiłowały zablokować główne trasy na obrzeżach stolicy i - bez powodzenia - reprezentacyjne Pola Elizejskie. W wielu miejscach zastawiali dojazdy do supermarketów.
Manifestanci wznosili okrzyki "Macron dymisja!", "Macron przestań nas drenować". Na kamizelkach widać było napisy "auto to moje narzędzie pracy" czy "wściekły Gal", w nawiązaniu do słów prezydenta, który w sierpniu nazwał Francuzów "opornymi na wszelkie zmiany Galami". "Za dużo podatków, za dużo bezdomnych, za dużo samobójstw. Oburzajcie się!" - takie hasło widniało na jednym z transparentów.
Około godz. 16.30 cofające się przed tłumem siły porządkowe użyły gazu łzawiącego na Przedmieściu Saint Honore, zmuszając liczne osoby do ucieczki. Ci, którzy napływali innymi ulicami, doszli na kilkadziesiąt metrów od Pałacu Elizejskiego.
W przeciwieństwie do większości manifestacji francuskich, obok tłumu nie widać było zamaskowanych chuliganów z tzw. "czarnego bloku". - To nie żadne łobuzy, to Francja wyszła na ulicę - powiedział 30-letni Julien, informatyk z podparyskiego departamentu Sekwany i Marny. - Nie mam innego wyjścia, do pracy muszę jeździć samochodem – tłumaczył.
"Protest żółtych kamizelek"
Kierowcy francuscy - jak opowiadają protestujący - czują się "zaszczuci przez władze", które "mają ich za dojne krowy". Przypominają masowe ustawiania radarów notujących "nawet kilometr przekroczenia prędkości, za którym idzie mandat", podrożenie "szarej karty", czyli dowodu rejestracyjnego pojazdu i podwyżkę cen paliw, do której dołożył się nowy podatek "ekologiczny", który stał się zapalnikiem protestu.
Poza wielkimi miastami transport publiczny we Francji jest bardzo słabo rozwinięty i posiadanie samochodu jest tam konieczne. Przede wszystkim, żeby dojechać do pracy, często oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów, żeby zawieźć dzieci do szkoły i zrobić zakupy.
Mieszkańcy wsi i małych miast francuskich nazywanych "Francją peryferyjną" od lat widzą, jak zamyka się tam służby publiczne - urzędy, poczty, szpitale i szkoły, co powoduje kurczenie się miejsc pracy i zamykanie placówek handlowych.
To przeciw temu protestowała w sobotę Francja, w równym stopniu, co przeciw podatkom na benzynę – twierdzą komentatorzy. Zapowiadają też, że niezależnie od sporów wokół liczby uczestników, rząd nie będzie mógł uznać, że "nic się nie stało".
Autor: ft//rzw / Źródło: PAP