- Przed atakiem na konsulat w Bengazi amerykańska dyplomacja i siły specjalne zostały zwiedzione. Amerykanie mieli fałszywe poczucie bezpieczeństwa - twierdzi "New York Times". Gdy doszło do ataku, był on zaskakująco sprawnie przeprowadzony. Umiejętności bojowe napastników miały zdziwić nawet byłych komandosów SEALs.
Dziennikarze "NYT" twierdzą, że ochrona konsulatu USA w Bengazi była nieadekwatna wobec potencjalnych zagrożeń. Miało to być spowodowane "fałszywym poczuciem bezpieczeństwa", powstałym głównie przez sprawną reakcję libijskich sił bezpieczeństwa po wybuchu małej bomby przed bramą placówki w czerwcu.
Uznano wówczas, że libijska ochrona konsulatu jest wystarczająca i wycofano kilkunastoosbowy oddział żołnierzy sił specjalnych USA, przysłanych wiosną do Bengazi z Trypolisu. Na miejscu zostało jedynie kilku byłych komandosów oddziałów SEAL, którzy jako pracownicy prywatnej firmy odpowiadali za ochronę dyplomatów. O tym, że system bezpieczeństwa placówki jest "żałosny", miał pisać na czacie swoim kolegom Sean Smith, specjalista IT pracujący dla Departamentu Stanu.
Atak znikąd
Fałszywe przekonanie o odpowiednim zabezpieczeniu placówki zemściło się na Amerykanach nocą 11 września. Około godziny 21.15 czasu lokalnego ambasador USA w Libii, Chris Stevens, skończył spotkanie ze swoim tureckim odpowiednikiem. Amerykanin pożegnał Turka, porozmawiał chwilę z libijskimi ochroniarzami stojącymi przy bramie, po czym udał się do jednego z budynków misji. Kwadrans później padły pierwszy strzały i rozpętało się piekło.
W momencie ataku ochronę konsulatu stanowiło siedmiu Libijczyków. Czterech nieuzbrojonych ochroniarzy zajmujących się kontrolą gości wchodzących na teren placówki i trzech uzbrojonych członków jednej z lokalnych bojówek, "Brygady 17 lutego". Rebelianci "zastępowali" żołnierzy i policjantów, których rząd centralny ma za mało.
Na terenie konsulatu znajdowało się taż najprawdopodobniej siedmiu Amerykanów. Ich dokładna liczba nie jest znana, taką wartość podają Libijczycy, z którymi rozmawiali dziennikarze "NYT". Trzech obcokrajowców miało być cywilami - to ambasador, technik Smith i jeszcze jedna osoba, której nazwiska do dzisiaj nie ustalono. Wiadomo tylko, że przyjechał kilka dni wcześniej z "delegacją" z Trypolisu. Czterej pozostali Amerykanie byli uzbrojeni. Dwaj z nich później zginęli i zidentyfikowano ich jako byłych komandosów SEAL, więc prawdopodobnie ich pozostali przy życiu koledzy też byli byłymi żołnierzami sił specjalnych.
Za słaba ochrona
Około godziny 21.30 te kilkanaście osób musiało przeciwstawić się gwałtownemu atakowi. Jak twierdzą ochroniarze, około 21:30 usłyszeli okrzyki "Bóg jest wielki" dobiegające zza muru konsulatu. Początkowo założyli, że wznosili je uczestnicy jakiejś procesji pogrzebowej. Po chwili usłyszeli jednak w radiu okrzyki amerykańskich ochroniarzy "To atak!".
Niemal w tym samym momencie w mur otaczający konsulat i na jego teren spadła seria granatów moździeżowych i pocisków z granatników przeciwpancernych. Zaczął się też ostrzał z karabinów maszynowych, pod którego osłoną wszystkie trzy wejścia prowadzące do konsulatu zostały zaatakowane przez znaczną ilość ciężko uzbrojonych bojówkarzy.
Mieszkający w pobliżu Libijczycy w rozmowie z dziennikarzami twierdzili, że z racji na ubiór, symbole i flagi, napastników trudno pomylić z kim innym. Miała to być dobrze znana w zachodniej Libii radykalna bojówka islamska Ansar al-Shariah.
Z góry upatrzone pozycje
Wszyscy libijscy ochroniarze wycofali się z obrzeży konsulatu do kilku przygotowanych stanowisk obronnych, zbudowanych głównie z worków z piaskiem. - Strzelali do nas ze wszystkich stron. Schowałem się za workami i zacząłem odmawiać swoją ostatnią modlitwę - powiedział "NYT" jeden z nieuzbrojonych ochroniarzy.
Uzbrojeni Libijczycy zajęli pozycję w małym budynku przystosowanym do obrony, jednak po chwili przez jedno z okien do środka miał wpaść granat przeciwpancernych. - Na ich szczęście nie eksplodował i wszyscy szybko wyskoczyli na zewnątrz - stwierdził ochroniarz. Po utracie tej pozycji mieli wspiąć się na dach wilii ambasadora i stamtąd zaczęli ostrzeliwać napastników. Wezwali też przez radio innych członków swojej brygady, ale na czas z pomocą przyszło tylko kilku, którzy nie mieli szans przedrzeć się przez napastników.
W tym czasie dwóch amerykańskich najemników wspięło się na dach innego budynku i również zaczęło odpierać atak. Trzeci, który początkowo był z ambasadorem i technikiem IT, przebiegł pod ostrzałem przed podwórze i dołączył do kolegów. Jednak po chwili budynek, w którym schronili się amerykańscy dyplomaci, stanął w płomieniach. Najemnik znów przebiegł przez podwórze i próbował znaleźć w gęstym dymie ambasadora. Natrafił jednak tylko na ciało Seana Smitha, który zmarł w wyniku zaczadzenia.
Po około godzinie walki najemnicy próbowali opanować sytuację i zająć główny budynek konsulatu, aby móc ponownie poszukać ambasadora. Nie udało im się jednak i zapadłą decyzja o ewakuacji wszystkich żywych osób do pobliskiej tajnej kryjówki. Jak twierdzi rozmawiający z "NYT" mieszkający obok konsulatu Libijczyk, około 23:30 przez bramę placówki wyjechał opancerzony samochód ambasadora. W jego kierunku miały polecieć granaty przeciwpancerne, ale nie trafiły i wybiły dziury w murze konsulatu.
Nadszarpnięta odsiecz
Około półtorej godziny po północy na lotnisku w Bengazi wylądowało ośmiu komandosów, którzy zostali przysłani z Trypolisu. Dołączył do nich tłum rebeliantów, którzy zebrali się w reakcji na atak i chcieli pomóc Amerykanom. Odsiecz ruszyła z lotniska w kierunku tajnej kryjówki i wtedy nastąpił atak, który najbardziej zaskoczył Amerykanów.
Kilku amerykańskich najemników i komandosów zebrało się w jednym z budynków na terenie kryjówki, w który kilka minut później w małych odsępach czasu trafiły dwa granaty moździeżowe. Najprawdopodobniej wystrzelili je islamiści, którzy musieli śledzić uciekający z konsulatu samochód. Rozmówcy "NYT" zaznaczają, że aby precyzyjnie trafić dwoma z trzech wystrzelonych granatów w budynek zasłonięty wysokim murem, trzeba umieć bardzo dobrze posługiwać się moździeżem. Atak nie mógł więc być dziełem przypadkowej zbieraniny fanatyków.
Dwa granaty zabiły na miejscu dwóch najemników i ciężko raniły jednego z komandosów przybyłych z odsieczą. Był to ostatni akord ataku. Chwilę później Amerykanie ruszyli do konsulatu i bez oporu opanowali go. Na miejscu nie znaleziono ciała ambasadora, które wcześniej zostało zaniesione do szpitala przez cywilów, którzy po wycofaniu się islamistów weszli na teren placówki.
"Zdalne" śledztwo
Dziennikarze "NYT" na podstawie rozmów z informatorami twierdzą, że atak musiał być znacznie wcześniej zaplanowany i przeprowadzono go z wielką precyzją. Początkowo podawane informacje o szturmie na placówkę przez tłum, podburzony antysilamskim filmem "Niewinność muzułmanów" są całkowicie fałszywe.
Przyznają to również w ostatnich dniach przedstawiciele władz USA. Barack Obama i sekretarz obrony Leon Panetta obaj przyznali, że atak przeprowadzili "terroryści". Śledztwo w tej sprawie prowadzi FBI, ale jak twierdzi "NYT" jest ono bardzo utrudnione. Tak jak wcześniej panowało przeświadczenie o panującym bezpieczeństwie, tak teraz ma panować paranoja strachu. Amerykanie niemal nie wychodzą z ambasady w Trypolisie i prowadzą dochodzenie "zdalnie", co odbija się na jego jakości.
Autor: mk\mtom / Źródło: "New York Times"