W Chinach w ciągu roku odbywa się bardzo dużo protestów i strajków. Ale tym razem zaskoczeniem jest, że mają one wspólny mianownik: sprzeciw wobec polityki "zero covid", pojawiły się też hasła wzywające do oddania władzy przez Partię Komunistyczną - mówi w rozmowie z portalem tvn24.pl dr Michał Bogusz z Ośrodka Studiów Wschodnich. Jednocześnie jednak według niego Pekin nie może teraz odejść od drakońskiej polityki walki z pandemią. - Chiny są trochę jak Ameryka przed Kolumbem: zupełnie nieodporne na choroby zakaźne z zagranicy - twierdzi.
W Chinach trwają protesty wywołane polityką "zero covid" władz w Pekinie. Demonstracje, przybierające miejscami gwałtowny przebieg, rozpoczęły się 25 listopada w Urumczi, a w kolejnych dniach rozszerzyły się na inne największe miasta Chin: Pekin, Szanghaj, Wuhan, Chengdu czy Kanton. Demonstracje odbywają się też na renomowanych uczelniach, w tym Uniwersytecie Tsinghua gdzie studiował Xi Jinping.
Protesty w Chinach
Bezpośrednią przyczyną wybuchu gniewu protestujących był pożar budynku w Urumczi, w którym zginęło co najmniej 10 osób, a 9 zostało rannych. Demonstranci uważają, że ofiary nie miały możliwości ucieczki, bo budynek był objęty ścisłym lockdownem wynikającym z bardzo restrykcyjnej polityki "zero covid". - Niemożliwe do potwierdzenia informacje krążące po chińskich mediach społecznościowych mówią, że ofiar było 44 - mówi w rozmowie z tvn24.pl dr Michał Bogusz, główny specjalista Programu chińskiego w Ośrodku Studiów Wschodnich.
- Ludzie zginęli, ponieważ znajdowali się w bloku objętym kwarantanną. Wyjścia były w nim zamknięte i znaleźli się oni w pułapce, z której nie mogli uciec. Do tego straż pożarna nie mogła dojechać do budynku ze względu na wszelkiego rodzaju parawany i płoty, które ograniczały dostępność do tego osiedla. To było bezpośrednim punktem zapalnym protestów - wyjaśnia.
Według dr Bogusza do protestów przyczyniło się też rozczarowanie Chińczyków opublikowaną 11 listopada decyzją, w której określono "20 środków" mających stanowić formę złagodzenia restrykcji pandemicznych. Nie doprowadziły one jednak do znaczącej zmiany w tej strategii. Według analityka OSW lokalne władze zostały postawione w sytuacji, w której oczekiwano od nich sprzecznych celów i przez to nastąpiło pewne napięcie w relacjach z władzami centralnymi.
- W dyrektywie z 11 listopada ogólnikowo nawołuje się do pewnego złagodzenia restrykcji, ale z drugiej strony wciąż lokalne władze są obarczone odpowiedzialnością za nowe zachorowania, poprawę sytuacji gospodarczej i zapobieganie protestom. Podejrzewam, że to przyczyna, dla której protesty nie zostały od razu stłumione - mówi dr Bogusz.
Polityka "zero covid"
Według analityka OSW skala trwających od piątku protestów pozostaje jednak ograniczona. - Gdyby policzyć wszystkie osoby, o których wiemy, że wzięły udział w protestach w trzynastu miastach Chin i na kilkunastu kampusach uniwersyteckich, to może być ich łącznie około 35-40 tysięcy na ponad miliard obywateli Chin. W Szanghaju w sobotę wieczorem protestowało około tysiąca osób, a jest to miasto liczące 26 milionów mieszkańców. Następnego dnia w maratonie wzięło udział 18 tysięcy biegaczy - zauważa.
Dr Bogusz zwraca również uwagę, że przeciwni wobec polityki "zero covid" są głównie mieszkańcy dużych miast i część migrujących robotników, podczas gdy miliony innych mieszkańców Chin popiera tę politykę. - Trzeba pamiętać, że polityka "zero covid" ma wciąż duże poparcie w Chinach, zwłaszcza w małych ośrodkach miejskich. Zadowoleni są ludzie w małych, średnich miastach i na wsi. Im polityka "zero covid" nie przeszkadza, bo oni i tak żyją w pewnej izolacji. To duże miasta i klasa miejska są niezadowolone - podkreśla.
Chiny jak Ameryka przed Kolumbem
Jednocześnie, nawet gdyby skala protestów była większa, to według dr Bogusza co najmniej do późnej wiosny nie ma szans na zmianę strategii wobec walki z koronawirusem. - Teraz w Chinach jest coraz więcej zakażeń. Władze nie mogą sobie tego odpuścić nie tylko z powodów politycznych, choć są one najważniejsze z punktu widzenia partii, która boi się, że jeśli ustąpi, to dojdzie do eskalacji żądań, ale też z powodów czysto praktycznych - wskazuje.
Według eksperta Chińczycy nie nabyli odporności zbiorowej w sposób naturalny, bo nie wystąpiły tam duże fale zachorowań na COVID-19, nie uzyskali również tej odporności poprzez szczepienia. - Choć zaszczepiono ponad 90 procent populacji, to szczepienia te były wykonywane preparatami krajowymi o niskiej skuteczności na pierwsze warianty koronawirusa, a na nowe warianty krajowe szczepionki są kompletnie nieskuteczne. Chiny są trochę jak Ameryka przed Kolumbem: zupełnie nieodporne na wszelkiego rodzaju choroby zakaźne, które można przywieźć z zagranicy - twierdzi dr Bogusz.
Według chińskich władz liczba ofiar pandemii, zwłaszcza przy dużej zaraźliwości nowych wariantów, może sięgnąć nawet miliona. Bloomberg szacuje, że jeśli wszystkie restrykcje w Chinach zostałyby zniesione, COVID-19 rozprzestrzeniłby się błyskawicznie, a ponad 5,8 mln ludzi trafiłoby na oddziały intensywnej terapii.
Protesty w Chinach zagrożą władzom?
Jakie będą w tej sytuacji konsekwencje protestów trwających w chińskich miastach? Zdaniem dr Michała Bogusza, niewielkie. Podkreśla on, że na chwilę obecną protesty są zbyt małe, aby mogły zagrozić władzy Xi Jinpinga, choć trzeba odnotować fakt, że protestujący odnaleźli wspólny mianownik, jakim jest sprzeciw wobec polityki "zero covid".
- W Chinach w ciągu roku odbywa się bardzo dużo protestów i strajków, ponad sto tysięcy. Ale tym razem zaskoczeniem jest, że miały one miejsce w dużych metropoliach, że mają wspólny mianownik, którym jest sprzeciw wobec polityki "zero covid", i że na niektórych z nich pojawiły się hasła polityczne, wzywające do ustąpienia Xi Jinpinga i oddania władzy przez Partię Komunistyczną - zauważa. - Częściej jednak niż do ustąpienia władzy przez Xi domagano się pewnej liberalizacji reżimu, ograniczenia cenzury i zwiększenia wolności mediów i wolności słowa. To jest zaskoczeniem dla władzy - podkreśla ekspert.
Według "New York Times" to właśnie wspólne źródła gniewu u protestujących mogłyby wzbudzić największe obawy w partii rządzącej, jeśli doprowadziłyby do współpracy między różnymi grupami. Tak było w 1989 roku, gdy studentów, robotników i drobnych handlarzy połączyły żądania demokratycznych zmian w kraju i ostatecznie wyprowadziły tłumy na plac Tiananmen w Pekinie. Tym razem punktem wspólnym są niemal trzyletnie doświadczenia walką z koronawirusem - kwarantanną, lockdownem czy zablokowanymi wyjściami ewakuacyjnymi.
- Ważne jest, że pojawiają się hasła polityczne, których do tej pory Chińczycy raczej unikali w tego typu protestach. Ale skala demonstracji na dzień dzisiejszy jest zbyt mała, żeby mogła doprowadzić do jakichkolwiek przetasowań w obrębie istniejącego systemu, nie mówiąc już o obalaniu systemu - zaznacza dr Bogusz. - Biorąc pod uwagę to, jak te protesty dziś wyglądają, nie zagrożą one ani systemowi, ani władzy Xi Jinpinga. Mało prawdopodobne jest też, żeby protesty się rozprzestrzeniły. Aparat przymusu na dzień dzisiejszy wszystko kontroluje - podkreśla. - Jeśli teraz Pekin zażąda szybkiej reakcji, myślę, że w ciągu tygodnia protesty wygasną albo dojdzie do ich stłumienia - ocenia ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich.
ZOBACZ TEŻ: Dziennikarz BBC zatrzymany i pobity przez chińską policję. Relacjonował protesty w Szanghaju
Źródło: tvn24.pl, Bloomberg, New York Times
Źródło zdjęcia głównego: Kevin Frayer/Getty Images