Dotarło do nas, że żyjemy w bańce. Każdy w swojej. To miasto, ten kraj. Nie jesteśmy jak Europejczycy, nie czujemy więzi ze swoimi sąsiadami - mówi Scott, którego spotykam na miejscu tragedii w Charlottesville. 12 sierpnia w starciach zginęła tam młoda kobieta, a 19 osób zostało rannych. Relacja dziennikarza TVN24 BiS Michała Sznajdera.
- Ktoś przyniósł jej zdjęcie w ramce – Scott kiwa głową z uznaniem. W taki dzień jak dzisiaj zdjęcie w ramce to rzeczywiście szczególnie dobry pomysł. Pada i jedyna fotografia 32-letniej Heather Heyer już jest mocno zniszczona. Wisi na barierce na skrzyżowaniu ulic Czwartej i Water w Charlottesville. Bardzo blisko miejsca, gdzie trzy tygodnie temu w kobietę wjechał samochód.
"Ktoś musi tym się zająć"
To nie był wypadek. Kierowcą był 20-latek pod wpływem ideologii neonazistowskiej, a Heather szła z grupą ludzi, którzy tego dnia przeciwstawili się ekstremistom.
Ci przyjechali do tego miasta w Virginii, żeby obronić przed likwidacją pomnik jednego z wojskowych, których podczas wojny secesyjnej reprezentował południe. Ich zdaniem to symbol amerykańskiego dziedzictwa, historii i tradycji. Zdaniem przeciwników - symbol niewolnictwa i wszystkiego, co najgorsze w amerykańskiej historii.
Do Charlottesville zjechali tego dnia różni ludzie. Doszło do starć. Śmierć poniosły w sumie trzy osoby: dwóch policjantów w wypadku śmigłowca, i właśnie młoda aktywistka, którą zabiło rozpędzone auto. Teraz, w pewien sposób, pamięć o niej pielęgnuje Scott. W sierpniu minęło 25 lat odkąd mieszka w Charlottesville. Od trzech tygodni jest przy tym skrzyżowaniu codziennie.
- Dlaczego tu przychodzisz? - pytam Scotta. Cisza. - No, ktoś musi tym się zająć – odpowiada po chwili i pokazuje foliówkę, do której wrzuci zwiędłe kwiaty oraz wypalone i zamoczone znicze.
Rzeczywiście. Na razie miejsce pozostawione jest bez tablicy pamiątkowej czy nawet opieki – przynajmniej oficjalnej opieki. Jedyny jej przejaw to stojący obok miejsca tragedii radiowóz. Na moje oko - bardzo blisko miejsca, z którego rozpędził się zabójca. Policyjny samochód stoi w poprzek dosyć stromej ulicy. O takich ulicach nie mówi się, że coś jest "przed" jakimś punktem i "za". Jest "nad" i "pod". "Pod" jest miejsce, gdzie ekstremista wjechał w grupę kontrmanifestantów i śmiertelnie potrącił Heather Heyer.
- Miasto też chyba za bardzo nie wie, co zrobić. Dlatego postawili tam radiowóz. Pod nim pewnie ruch będzie wyłączony, aż nie wymyślą, jak uhonorować pamięć o Heather. A nad nim niedawno zamontowali nowe parkometry, więc pewnie tam będzie wolno jeździć i parkować – głośno myśli Scott.
Rozmowa o radiowozie i parkometrze wydaje się trochę absurdalna, ale po chwili okazuje się, że nie do końca. Bo Scott ma pretensje do policji i władz, że tego dnia, gdy doszło do manifestacji i starć, służby zawiodły. Nie powinny były dopuścić do tego, co się stało.
"Żyjemy w bańce"
A stało się coś, o czym przez kilka dni mówiło się w wielu miejscach na świecie. Mówiliśmy o tym też w Polsce. Otóż w amerykańskim mieście, legalnie, korzystając z prawa do zgromadzeń i wypowiedzi, skrzyknęli się neonaziści, zwolennicy supremacji białych i sympatycy niesławnego Ku Klux Klanu. Były gesty, które znamy z filmów dokumentalnych o nazistach: swastyki i okrzyki, że "Żydzi nas nie zastąpią". Podobne słowa były kierowane do każdej chyba mniejszości.
Sprawa wywołała jeden z większych kryzysów prezydentury Donalda Trumpa, ze względu na - zdaniem wielu, w tym kolegów partyjnych - jego niewłaściwą reakcję. Najpierw kilka godzin milczał. Potem powiedział, że wina za to, co się stało, leży po "wielu stronach".
Następnie, po ogromnej krytyce z każdej strony politycznej sceny, bo zarzucano mu stawianie znaku równości między napastnikami a ofiarami, wyjaśnił, że oczywiście wyraźnie potępia neonazistów, rasistów i ekstremistów. W kolejnym wystąpieniu wrócił jednak do narracji, że winna jest zarówno alt-prawica (jak czasem mówi się na te środowiska), jak i alt-lewica. Wypomniał jej, że była uzbrojona w kije i że w przeciwieństwie do tych pierwszych nie miała zezwolenia na demonstrację.
Ale to wielka polityka, kilka godzin stąd.
Pytam Scotta, co właściwie stało się tego dnia. - Do miasta przyjechała grupa ludzi, którzy chcieli bronić pomnika. Byli przygotowani do walki. Chcieli walczyć - odpowiada.
- Ale co wynikło z tego, że to się stało? - pytam dalej. - Chyba dotarło do nas, że żyjemy w bańce. Każdy w swojej. To miasto, ten kraj. Nie jesteśmy jak Europejczycy, nie czujemy więzi ze swoimi sąsiadami. Więc myślimy, że żyjemy w swojej małej kapsule. Zawsze bałem się, że coś rozbije w pył to poczucie, brutalnie. I może, może ta tragedia pozwoli nam na to, żeby jakoś się do siebie zbliżyć. I może znowu będzie tak, że będziemy uczyć się o pomnikach i historii, a nie będziemy z ich powodu walczyć - powiedział.
Maskotki, kwiaty i zdjęcia
Mijają trzy tygodnie od śmierci Heather Heyer. Debata o pomnikach uspokoiła się. Kolejne marsze, które miały być podobne do tego z Charlottesville, nie odbyły się, lub zostały zdominowane przez ich przeciwników. Od lewa do prawa pojawiło się potępienie pod adresem groźnych ekstremistów. Patrząc na to, co dzieje się przy skrzyżowaniu ulicy Czwartej i ulicy Water, ludzie chyba po części przypisują tę zasługę młodej aktywistce. Jej tragiczna śmierć uświadomiła Amerykanom, jak głęboko są podzieleni i, co gorsza, jak bardzo sprawy wymknęły się spod kontroli.
Dlatego w Charlottesville ludzie malują kredą na ścianach pokojowe hasła i przynoszą znicze, maskotki, kwiaty (wiele z nich już wyschło, ale też pojawiają się nowe, fioletowe - bo to był jej ulubiony kolor), fotografie. W końcu ktoś przynosi też to zdjęcie w ramce. Idzie jesień, pada deszcz. Dzięki ramce zdjęcie dłużej wytrzyma. I dłużej będzie przypominać o tym, co dzieje się, kiedy ludzie w "tych drugich" widzą śmiertelnego wroga z innego plemienia.
Autor: Michał Sznajder / mm / rzw / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: | Michał Sznajder