W podzielonej geograficznie na bogaty wschód i biedny zachód Boliwii wrze. Uprzemysłowione prowincje kraju sprzeciwiają się nacjonalizacji przemysłu naftowego zaproponowanej przez prezydenta Evo Moralesa i grożą obywatelskim nieposłuszeństwem. Jednak biedny zachód kraju ma dość także swojej sytuacji. Ludzie wychodzą na ulice.
Wschodnie prowincje kraju w ostatnim czasie coraz głośniej żądają autonomii. Tym silniej, że kolejne zmiany w prawie socjalnym coraz bardziej w nich uderzają. Wcześniej prezydent zadecydował o nieprzeznaczaniu części podatku z ropy na edukację i przeznaczeniu tych pieniędzy dla ludzi starszych. To podzieliło kraj - demonstrowali zarówno niezadowoleni studenci, jak i wielbiący prezydenta biedni.
Moralesowi udało się skutecznie przekonać ludność biednego zachodu, że za ich niedolę winni są oligarchowie ze wschodu. - Nasz brat Evo jest naszym prezydentem. Jest z naszej krwi i jest u władzy. Kilku oligarchów mówi źle o nim i o nas, dlatego walczymy. Wyłapiemy oligarchów jednego po drugim i powywieszamy - zapewnia zwolennik Moralesa Fermin Quenta, który rozmawiał z dziennikarzami agencji Reuters podczas jednej z demonstracji.
Wielu komentatorów uważa, że najprostszym rozwiązaniem dla skupionej w Santa Cruz opozycji jest odłączenie się od Boliwii. - My walczymy o demokrację, wolność wypowiedzi i protestu. Ale przede wszystkim walczymy o zachowanie naszych konstytucyjnych praw - zapewnia Samuel Ruiz ze Związku Młodzieży Santa Cruz.
Na razie nie widać ani końca ulicznych protestów, ani rozwiązania wewnętrznego konfliktu Boliwii.
Źródło: Reuters, TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Reuters/EPA