Słowo Moralesa. Złamane co najmniej dwa razy


Barykady na ulicach, płonące budynki, paraliż komunikacyjny i tysiące ludzi protestujących przeciwko prezydentowi. Tak od ponad dwóch tygodni wygląda Boliwia, która do coraz wyraźniej zarysowujących się problemów gospodarczych teraz dołącza kryzys polityczny. Winna niezadowoleniu dużej części społeczeństwa jest głowa państwa. Evo Morales złamał bowiem - co najmniej dwukrotnie - dane obywatelom w ostatnich latach słowo.

Evo Morales rządzi Boliwią nieprzerwanie od 2006 roku i 2019 miał być jego ostatnim w fotelu prezydenta. Miał, ale w tej dekadzie doszło w jego kraju do kilku zwrotów w kwestiach formalno-ustrojowych związanych z wyborem głowy państwa.

Słowo Moralesa. Złamane co najmniej dwa razy

Zgodnie z art. 168 ustawy zasadniczej w Boliwii możliwe jest sprawowanie funkcji prezydenta przez dwie kadencje. W 2013 r. Sąd Najwyższy Boliwii uznał jednak, że Evo Morales i jego wiceprezydent Alvaro Garcia Linera mogą ubiegać się o trzecią kadencję, bo nowa konstytucja weszła w życie w 2009 roku, czyli już po tym, jak rozpoczęli swoją pierwszą kadencję.

Morales wystartował więc w 2014 r., przyrzekając jednak uroczyście, że będzie to jego ostatnia kadencja.

W 2016 r. zmienił zdanie. Uznał, że chce kontynuować rządy, ale zapewnił, że nie zrobi tego bez wystarczającego poparcia społecznego. Polecił więc zorganizowanie referendum, w którym obywatele mieli zdecydować o zmianie ordynacji, która pozwoliłaby mu na startowanie w wyborach prezydenckich już po raz czwarty z rzędu.

Nie dostał tego społecznego mandatu. Nieznaczną przewagą głosów (51,3 proc. na "nie"), Boliwijczycy nie zgodzili się w 2016 r. na proponowaną zmianę.

Evo Morales się z tym nie pogodził.

W 2017 roku ostateczną decyzję w tej sprawie podjął desygnowany do tego zadania Sąd Najwyższy, który - ku niezrozumieniu dużej części społeczeństwa - orzekł, że mimo jednoznacznego wyniku referendum, nie ma przeciwwskazań natury prawnej, które uniemożliwiają Moralesowi start w wyborach po raz czwarty.

W efekcie dwa razy danego słowa Evo Morales nie dotrzymał i 20 października nazwisko człowieka, który stoi na czele Boliwii od 13 lat, ponownie pojawiło się na kartach do głosowania.

Wątpliwości dotyczące wyniku wyborów

Do tej pory Morales za każdym razem wygrywał walkę o pałac prezydencki z wyraźną przewagą, sięgającą nawet 64 procent. Tym razem pojawiło się ryzyko przeprowadzenia drugiej tury wyborów.

Najwyższy Sąd Wyborczy poinformował dobę po głosowaniu - 21 października - że po tzw. szybkim przeliczeniu (quick count) 95 proc. głosów Morales miał 46,41 proc. poparcia, a jego główny rywal, kandydat centroprawicy, Carlos Mesa - 37,07 procent poparcia.

Zgodnie z boliwijskim prawem, aby uniknąć ryzykownej drugiej tury przewidzianej na grudzień, Morales musiałby mieć przewagę co najmniej 10 proc. głosów.

Te 10 proc. przekroczył, jednak o tym komisja poinformowała dopiero pięć dni po wyborach, wcześniej przez trzy dni - bez wskazania powodu - rezygnując z publikowania cząstkowych danych spływających do centrali z kolejnych okręgów.

Boliwijczycy na ulicach

Ta decyzja wyprowadziła Boliwijczyków na ulice już 22 października, ale 25 - po uznaniu przez sąd ważności wyborów i ostatecznego zwycięstwa Moralesa w pierwszej turze - protesty wyszły poza stolicę kraju La Paz i trwają do dziś w wielu innych miejscach.

Wezwał do nich przegrany wyborów, Carlos Mesa. On i jego zwolennicy nie uznali wyników. Oskarżyli publicznie Moralesa i jego obóz - Ruch na rzecz Socjalizmu - o manipulacje w głosowaniu, których potwierdzeniem ma być właśnie niewyjaśniona cisza w trakcie liczenia kart.

Evo Morales uznał z kolei, że te oskarżenia o fałszerstwa - nieudowodnione i wysuwane przez opozycję - stanowią "próbę dokonania zamachu stanu" w Boliwii.

W konsekwencji krajem wstrząsają uliczne protesty trwające już ponad dwa tygodnie. Hasła, pod którymi protestujący wychodzą na ulice, ulegają jednak zmianom, a stanowisko opozycji szybko się radykalizuje.

Podczas gdy początkowo domagano się ponownego przeliczenia głosów lub przeprowadzenia drugiej tury wyborów, w ostatnich dniach opozycja chciała już niezwłocznego ustąpienia rządu Moralesa i ogłoszenia nowych wyborów, w których trzykrotny prezydent miałby już nie startować.

Opozycja odrzuciła też propozycję przeprowadzenia audytu wyników wyborczych przez Organizację Państw Amerykańskich. Demonstracje opozycji i blokady ulic od wielu dni niemal całkowicie paraliżują ruch uliczny w kilku dużych miastach.

Kilkanaście powyborczych demonstracji pokazało, że sytuacja w Boliwii ewoluowała. Po pierwsze, okazało się, że Morales utracił poparcie klasy średniej. Po drugie, ruchy protestacyjne zaczęły się dystansować również od jego rywala Mesy.

W środę 6 listopada boliwijskie media przedstawiły bilans starć zwolenników i przeciwników Moralesa między sobą i z policją z tylko tego jednego dnia. Zginęła w nich jedna osoba, a blisko 100 zostało rannych. W sumie od października zginęło kilka osób, a setki zostało rannych.

Ostatnia ofiara - młody mężczyzna - zginęła w mieście Cochabamba, położonym w środkowej części Boliwii. Przywódca boliwijskiej opozycji Luis Fernando Camacho obwinił prezydenta za śmierć demonstranta.

Morales oświadczył, że "młody mężczyzna stał się ofiarą przemocy wywołanej przez polityczne grupy zachęcające do nienawiści rasowej wśród boliwijskich braci".

Gospodarka spowalnia

Niepokoje w Boliwii nie wynikają jednak prawdopodobnie tylko z bardzo napiętej sytuacji politycznej.

Wydaje się, że 11-milionowy kraj o ponad trzykrotnie większej powierzchni niż Polska popada w coraz poważniejszy kryzys. Jego gospodarka traci rozpęd. Przeciwnicy Moralesa wskazują też na narastającą korupcję.

Boliwia to najbardziej odizolowany i położony najwyżej kraj Ameryki Południowej. Jego populację w dwóch trzecich stanowi rdzenna ludność, z której wywodzi się też Morales.

Pochodzący z ludu Ajmarów polityk jest pierwszym rdzennym prezydentem tego państwa. Jego zwycięstwo w wyborach w 2006 roku było uznane za przełom.

Morales zapowiedział wtedy (dotrzymał słowa) zrealizowanie wielkich programów nacjonalizacji przemysłu. Zagraniczne firmy zostały zmuszone do sprzedaży udziałów w kopalniach surowców i w całości przejęło je państwo.

Boliwia ma drugie największe po Wenezueli rezerwy gazu ziemnego na kontynencie i duże rezerwy ropy. Morales obiecywał obywatelom stworzenie sprawiedliwego społecznie, bogatego kraju, który zniwelowałby ogromne różnice w poziomie życia najbogatszych i najbiedniejszych.

W pewnej mierze to się udało, dlatego - nawet w kontekście podejrzeń o fałszowanie wyborów - nie może dziwić wciąż wysokie poparcie dla Moralesa.

Jak wynika z danych Banku Światowego, w latach 2004-2014 (a więc m.in. 8 lat rządów Moralesa) odsetek obywateli żyjących na granicy ubóstwa zmalał z 59 do 39 procent, a od 2014 do 2018 roku o kolejne cztery - do 35 procent.

Ta tendencja jednak wyraźnie spowolniła, bo olbrzymie programy społeczne finansowane z kasy państwa pochłaniają więcej środków niż Boliwia jest w stanie wytworzyć.

Jak podaje Bank Światowy, dług publiczny kraju wzrósł od 2014 roku z 38 do 53 proc. PKB, rezerwy Banku Centralnego w La Paz spadły z poziomu 24 do 13 proc. wysokości PKB, a rezerwy gromadzone zagranicą z 15,1 mld dol. (46 proc. PKB) do 8 mld dol. (20 proc. PKB) w połowie tego roku.

Zdaniem Banku Światowego, puchnące wydatki publiczne stanowią największy problem dla rozwoju boliwijskiej gospodarki w kolejnych latach.

Niedomaga też współpraca państwa z sektorem prywatnym, a rolnictwo wciąż pozostaje w tyle za wieloma innymi krajami.

Od pięciu lat gospodarka kraju niezmiennie spowalnia i nic nie wskazuje na to, by ta prognoza się zmieniła.

Równocześnie organizacje międzynarodowe i pozarządowe wskazują, że za rządów Moralesa bardzo ograniczono wolność mediów. Władze używają prawnych, politycznych i gospodarczych metod nacisku, próbując kontrolować przepływ informacji lub powstrzymywać krytyczne wobec ekipy urzędującej w La Paz opinie i fakty - twierdzi Freedom House.

Autor: Adam Sobolewski / Źródło: BBC, Reuters, PAP, tvn24.pl

Raporty: