Piotr Mikołajczyk jest niepełnosprawny intelektualnie i odsiaduje wyrok 25 lat więzienia za podwójne, brutalne zabójstwo. Mężczyzna przyznał się do winy i na tej podstawie zapadł wyrok, chociaż w czasie procesu nikt nie obciążył Mikołajczyka, a na miejscu zbrodni nie znaleziono żadnych jego śladów. Czy mężczyzna padł ofiarą tragicznej sądowej pomyłki? "Superwizjer" dotarł do ludzi, którzy pracowali przy tej sprawie.
W listopadzie 2010 roku, niemal w samo południe, w niewielkiej podkaliskiej wsi Tłokinia Wielka doszło do brutalnego, podwójnego morderstwa. 78-letniej Bronisławie Jakóbczak i jej 44-letniej córce Monice Kowalczyk sprawca zadał w sumie 21 ciosów siekierą w głowy. Ciała obu kobiet, po powrocie ze szkoły, znalazła córka 44-latki.
- Przyjechał jeden policjant, który nie zabezpieczył miejsca taśmą. Weszło wiele postronnych osób i zadeptało ślady, których było tam mnóstwo. Dopiero później zaczął padać deszcz, sprowadzili psa. Całe mieszkanie ociekało krwią - wspomina Barbara Ubysz, córka i siostra zamordowanych. - Po prostu patologia. W policji, w prokuraturze, w sądzie. Nie zrobili nic, kpina - mówi. W domu policjanci znaleźli zakrwawiony kaptur z kurtki Moniki, zabezpieczyli odcisk palca z krwią na framudze drzwi, a także fragment odcisku buta i ślady DNA. Późniejsze badania potwierdziły, że ślady DNA należały do mężczyzny. Po wielomiesięcznym śledztwie policja i prokuratura stwierdziły, że mordercą był Piotr Mikołajczyk. Teza aktu oskarżenia mówiła, że Piotr i Monika utrzymywali kontakty intymne, na co miała nie godzić się jej matka - Bronisława. W dniu zabójstwa Piotr miał przyjść do Moniki, ale nie było jej w domu. Zastał jej matkę. Jak twierdzi policja i prokuratura, wywiązała się awantura, w wyniku której mężczyzna miał zabić najpierw 78-latkę, a później jej córkę, która wróciła do domu zaraz po śmierci matki.
Na podstawie zgromadzonego materiału sąd skazał Piotra na 25 lat więzienia.
W jego winę nie wierzy nawet córka i siostra zmarłych kobiet - Barbara Ubysz. Jak opowiada, według śledczych Monika Kowalczyk miała wrócić do domu, zobaczyć zakrwawioną matkę, przejść nad jej ciałem i odłożyć na stół reklamówki, a dopiero potem wrócić do leżącej na podłodze kobiety i sprawdzić, co jej jest. Napastnik miał stać obok. - Gdy moja siostra wchodzi, a mama leży i blokuje wejście, to moja siostra pierwsze, co robi, to się wraca i robi hałas, a nie sobie przechodzi spokojnie przez moją mamę, gdy moja mama leży w kałuży krwi - uważa Ubysz.
Nie tylko wersja przyjętego przez śledczych przebiegu morderstwa budzi wątpliwości. Po badaniach okazało się, że żaden z zabezpieczonych śladów: odcisk palca, buta czy DNA, nie pasował do Piotra Mikołajczyka. Na miejscu zbrodni nie było żadnego jego śladu. Śledczy twardo jednak obstawali przy swojej wersji. Koronnym dowodem miało być podwójne przyznanie się Mikołajczyka - najpierw na policji, a potem w prokuraturze.
"Tak naprawdę jest przetrzymywany i wykonuje niewolniczą pracę"
Piotr Mikołajczykma stwierdzone przez lekarzy upośledzenie umysłowe w stopniu lekkim. Jego iloraz inteligencji jest o 40 punktów niższy od przyjętego dla inteligencji przeciętnej. Z trudem ukończył gimnazjum, powtarzał trzy klasy podstawówki. Jego rozwój zatrzymał się na etapie 12-latka. Jest lękliwy, często płacze, ma problemy z czytaniem i logicznym myśleniem.
Żył z dorywczej pracy. W trakcie jednej z nich - w maju 2010 roku - poznał Zdzisława G. Tak trafił do Tłokini, gdzie miał pomagać G. i jego bratu w gospodarstwie. - On tak naprawdę jest przetrzymywany i wykonuje niewolniczą pracę. Mówimy o 2010 roku, a ten chłopak za 200 złotych miesięcznie pracuje w gospodarstwie, mieszka w stodole albo na pace samochodu Żuk, jest zamykany na noc - tak opisuje warunki pracy Mikołajczyka prof. Ewa Gruza z katedry Kryminalistyki Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. - Jaki to typ osobowości, który daje sobą tak manipulować? - pyta.
Na trop Mikołajczyka policja wpadła niemal przez przypadek. Po dziewięciu miesiącach od zabójstwa, nagle w notatkach pojawiła się informacja, że związek ze zbrodnią może mieć mężczyzna, który pracował na sąsiedniej posesji i zaraz po zabójstwie zniknął. Choć właściciel posesji wyjaśniał, że to on wywiózł Mikołajczyka, bo pracował u niego na czarno, a we wsi było mnóstwo policji, funkcjonariusze zdecydowali się przesłuchać chłopaka na kaliskiej komendzie.
Jak zeznali policjanci, najpierw przeprowadzili z nim godzinną, nigdzie nieprotokołowaną rozmowę. Nigdy nie udało się ustalić, co się w trakcie tej rozmowy wydarzyło. Pewien obraz mogą dać jednak same zeznania policjantów.
"Poinformowałem go (...), że mamy informację, że to on jest sprawcą czynu. W pierwszym momencie Piotr Mikołajczyk zaprzeczył, jednakże po przedstawieniu mu prawdopodobnego przebiegu zdarzenia, potwierdził on swój w nim udział, potwierdził znajomość i romans z Moniką Kowalczyk oraz konflikt na tym tle z jej matką, Bronisławą Jakóbczak" - brzmi fragment zeznań Adama K. - naczelnika wydziału kryminalnego, który wziął udział w przesłuchaniu.
Dziś mężczyzna wypiera się, by przedstawiał Mikołajczykowi jakąkolwiek wersję przebiegu zdarzenia. - Co ja miałem mu pokazywać? Niech się pan puknie w głowę - mówi w rozmowie ze "Superwizjerem".
"To absolutnie nie jest normalna procedura"
Proces Mikołajczyka niemal w całości obserwowała Helsińska Fundacja Praw Człowieka. - To absolutnie nie jest normalna procedura. Tutaj funkcjonariusze popełnili na tyle szkolny błąd, że później, w trakcie przesłuchania, przyznali się do tego. Pytanie: które z informacji, jakie wynikają niby z protokołu, że to Piotr mówi, pochodzą od niego, które od funkcjonariuszy policji - zastanawia się Marcin Wolny, członek fundacji. Sam Mikołajczyk od początku opisywał, na ile umiał, manipulacje w trakcie przesłuchania. Biegłe, które badały mężczyznę dwa tygodnie po aresztowaniu, zanotowały: "(...) twierdził, że tego nie zrobił. Pytany, dlaczego przyznał się do stawianych mu zarzutów, gdy był przesłuchiwany w prokuraturze, podał, że tak mu doradzili policjanci - tłumacząc, że jeśli się przyzna, będzie miał mniejszy wyrok. Ujawnił mało refleksyjną postawę wobec powagi stawianych mu zarzutów (...)".
- Po dziewięciu miesiącach złapali Piotrka, z którym mogli zrobić wszystko, co im się żywnie podobało. Jeżeliby mu podsunęli jeszcze kilka morderstw, w podobnym być może czasie, w podobnym miejscu, albo nawet z drugiego miejsca Polski, podpisałby - mówi kuzynka Piotra, Marta Kaźmierczak-Mielczarek. W czasie procesu Piotr zeznał, że policjanci się nad nim znęcali, trzymając pod zimną wodą, i zmusili do samooskarżenia.
Ekspert: zeznania zostały poprawione
W dniu zatrzymania Mikołajczyk był przesłuchiwany trzykrotnie: po raz pierwszy na policji nieoficjalnie, raz oficjalnie przez policjantów, następnie przez prokuratora. Za każdym kolejnym razem jego zeznania coraz bardziej pasowały do tego, co policja już wiedziała.
Na wszystkie wątpliwości zwróciła uwagę prof. Ewa Gruza, która razem ze swoimi studentami sporządziła skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. - Jest przerwa w przesłuchaniu, jest ponowne przesłuchanie i zaczyna wszystko pasować. Czyli to, gdzie były sprzeczności i pewien dysonans pomiędzy treścią wypowiedzi, a materiałem dowodowym - raptem dwie godziny później już tych okoliczności nie ma - mówi Gruza. - Jak się porównuje te dwa zeznania, to ja jako osoba, która od lat zajmuje się między innymi oceną wiarygodności zeznań i wyjaśnień, ewidentnie widzę, że to, co w pierwszym zeznaniu nie pasowało, w drugim zeznaniu już pasuje, czyli zostało poprawione - podkreśla profesor.
Brak śladów, dowodów, świadków
Wątpliwości jest dużo więcej. Piotr miał powiedzieć, że u Moniki pierwszy raz był wieczorem tydzień przed zabójstwem, że uprawiał z nią seks w kuchni, a Bronisława miała ich głośno wyzywać. Za ścianą miała być 12-letnia córka Moniki - Kasia. Dziewczynka jednoznacznie zeznała, że nigdy Piotra nie widziała, ani nie słyszała, żeby mama miała się z babcią kłócić o jakiegoś mężczyznę. Nie znalazł się ani jeden świadek, który potwierdziłby, że Piotr i ofiary w ogóle się znali.
Reporter "Superwizjera" towarzyszył Marcie Kaźmierczak-Mielczarek, kuzynce Mikołajczyka, podczas wizyty u niego w więzieniu. - Raz widziałem, jak przechodziłem. Matki nie znałem wcale - odpowiada Mikołajczyk, pytany, czy znał zamordowane kobiety. - To historia wymyślona przez policję. Piotra Mikołajczyka w domu nie było, nie ma tam jego śladów. Dopóki go policja nie zatrzymała, dziewięć miesięcy po zabójstwie, nie wiedzieliśmy, że taka osoba istnieje - twierdzi Barbara Ubysz, córka i siostra zamordowanych.
Sędziowie nie mieli jednak wątpliwości. W pierwszej instancji Sąd Okręgowy w Kaliszu skazał Mikołajczyka na dożywocie. Po apelacji wyrok zmieniono na 25 lat. Następna apelacja podtrzymała wyrok, a Sąd Najwyższy odrzucił kasację. Jak poradzono sobie z wątpliwościami? Uznano, że śladów nie ma, bo Mikołajczyk wiedział jak ich nie zostawić. Nie ma narzędzia zbrodni, bo jezioro, do którego miało zostać wyrzucone, jest zbyt duże, żeby je przeszukać, a Mikołajczyk nie chce bądź nie umie wskazać dokładnego miejsca, gdzie siekierę - rzekomo - wyrzucił.
Odcisk palca uznano za ślad nieważny, bo policjanci źle pobrali odciski palców od zmarłych i nie da się wykluczyć, czy nie należały do nich. Męskie DNA niepasujące do Mikołajczyka? Pewnie zostawił je ktoś z prosektorium albo pogotowia. Zbyt skomplikowane i barwne zdania w zeznaniach? Zredagował je protokolant. A poza tym Mikołajczyk wiedział, co podpisuje. - Przyznanie się to bardzo duży, główny i podstawowy dowód, ale nie jedyny - mówi Ewa Głowacka-Andler, rzecznik prasowy Sadu Okręgowego w Kaliszu. Dodajece, że przyznanie się jest jedynym bezpośrednim dowodem.
Rzeczniczka wymienia, że pośrednimi dowodami były "zeznania świadków". Zauważa, że co prawda nikt nie zeznał, że Mikołajczyk kiedykolwiek był w domu, w którym doszło do zabójstwa, ale "mówili, że znał młodszą z kobiet". - Oskarżony kłamał przed sądem, to była jego linia obrony - dodaje. Sędziowie uznali, że powtarzane na różnym etapie przez Mikołajczyka słowa o wymuszaniu zeznań są linią obrony i nie zasługują na uwagę.
Potwierdziły to biegłe, które twierdzą, że nie da się zmusić kogoś do przyznania się do czegoś, czego nie zrobił. Według nich, policjanci nie mogli manipulować Piotrem, bo chociaż jest on bardzo podatny na sugestie, to funkcjonariusze nie byli dla niego atrakcyjną grupą odniesienia. - To szczególny sposób myślenia: że człowiek, który generalnie jest bardzo podatny na sugestie, czyli zgadza się z tym, co mówi otoczenie, ma tylko jedną grupę zawodową, która na niego nie oddziałuje i są to policjanci, którzy go zastraszają i mówią "mamy na ciebie dowody" - komentuje opinie biegłych prof. Gruza.
Dziennikarzom "Superwizjera" udało się dotrzeć do jednej z osób, która była ławnikiem w trakcie powtórzonego procesu. Chociaż wyrok oficjalnie zapadł jednomyślnie, okazuje się, że nie dla wszystkich wina Mikołajczyka była oczywista.
- Wszystko pamiętam, bo miałem osobiście pewne wątpliwości, ale nie przedstawiłem ich wyraźnie. Doszedłem do wniosku, że temu człowiekowi w więzieniu będzie lepiej niż na wolności. Jak patrzyłem na niego, to on podczas tego aresztu już doszedł do siebie, wyglądał jak człowiek - mówi ławnik.
W tle konflikt majątkowy rodziny
Okazuje się, że w rodzinie zabitych kobiet od lat był bardzo ostry konflikt na tle majątkowym, a policja podejrzewała na początku kogoś zupełnie innego. Marcin J. jest wnukiem Bronisławy. Mieszka razem z rodzicami na posesji obok. Był też jedną z osób, które szybko pojawiły się na miejscu zbrodni. Po tym, gdy karetka zabrała jeszcze dającą oznaki życia Bronisławę, pojechał za nią do szpitala. Mimo że - jak mówił - od wielu lat nie utrzymywał stosunków z zamordowanymi kobietami.
Marcin J. i jego siostra Milena zeznali, że w dniu zabójstwa od rana wycinali krzaki przed swoim domem i mimo że byli blisko miejsca morderstwa, nikogo nie widzieli ani niczego nie słyszeli. Policjantom wydało się to na tyle nieprawdopodobne, że Marcinowi założyli podsłuch. W jednej z podsłuchanych rozmów z matką, mężczyzna stwierdził: "Mamuś, nic na mnie nie mają".
Według zeznań, z domu zamordowanych kobiet zginęło od kilku do kilkunastu tysięcy złotych oraz testament Bronisławy. Z protokołu oględzin wynika, ze dom nie był splądrowany. Nie było też w nim śladów przeszukania. Czy policja kiedykolwiek próbowała dowieść gdzie są pieniądze lub kto mógł je zabrać? Okazuje się, że te dwie sprawy nie zostały powiązane ze sobą. Jeszcze bardziej zagadkowe okazały się badania wariografem. Przeprowadzający badanie zauważyli, że Marcin J. celowo próbował wprowadzić śledczych w błąd, oszukując podczas testów, a jego wcześniejsze zeznania mogą być nieszczere. "Reakcje badanego nie pozwalają na wykluczenie go z kręgu osób bezpośrednio związanych z tym zdarzeniem, w sensie aktywnego w nim uczestnictwa", napisali w protokole. Badania wariografem siostry Marcina J. również sugerowały, że mogła posiadać wiedzę na temat morderstw, mimo że temu zaprzeczała. Dziennikarz "Superwizjera" podjął próbę rozmowy z Marcinem J. na temat badań wariografem i śledztwa. Ten nie chciał jednak rozmawiać.
"Mógł się tak zachowywać"
Brak jakichkolwiek śladów na miejscu zbrodni, brak świadków w sprawie, brak narzędzia zbrodni. Nic nie uchroniło Piotra Mikołajczyka przed oskarżeniem, a później skazaniem.
- Za każdym razem coś, co nie pasuje do Piotra, jest tłumaczone w ten sposób, że mógł się tak poruszać, że mógł się tak zachować, że mógł nie zostawić śladów - wylicza prof. Gruza. - Mamy do czynienia z pierwszą zbrodnią podwójnego zabójstwa, gdzie sprawca był tak fantastycznie zorganizowany i przygotowany, profesjonalny, że nie pozostawił swoich śladów na miejscu zdarzenia, żadnych. I tą osobą jest Piotr Mikołajczyk - ocenia prof. Gruza.
- Ja też się mogę teraz przyznać: dokonałam morderstwa, w dniu 3 listopada 2010 roku. Opisać jak? Powiedzieć, gdzie były ciała? Skaże mnie pan na dożywocie? - pyta kuzynka Piotra.
Autor: akw,tmw//kg / Źródło: Superwizjer TVN
Źródło zdjęcia głównego: tvn24