Kolega klubowy Marcina Gortata John Wall zasłużył na miano największego twardziela fazy play-off NBA. Koszykarz Washington Wizards zagrał w piątym meczu z Atlantą Hawks, mimo złamanego w kilku miejscach nadgarstka.
W normalnych okolicznościach zawodnik z taką kontuzją powinien przez przynajmniej siedem tygodni mieć rękę w gipsie. Tymczasem rozgrywający Czarodziejów po 10 dniach przerwy zagrał w meczu. Wystąpił na własną prośbę. Wcześniej oczywiście narzekał na poważny ból ręki.
- Nie mogę dobrze złapać piłki, ani kozłować, bo tak mnie boli. W NBA nie da się dryblować jedną ręką – narzekał kilka dni temu.
Rzucał się na parkiet
Środowe spotkanie z Atlantą było kluczowe dla całej serii play-off. Wall zdawał sobie sprawę, że z nim w składzie zespół ma znacznie większe szanse na wygraną. Mimo ryzyka pogłębienia kontuzji, założył specjalny ochraniacz i wyszedł na parkiet.
Walczył dosłownie do upadłego. Napędzał ataki Czarodziejów, asystował m.in. Gortatowi i blokował rzuty rywali. Rzucił się nawet na parkiet po bezpańską piłkę, opierając się o chorą rękę.
Po meczu zapewniał, że ręka go nie bolała. Był to jednak zapewne efekt blokady przeciwbólowej, jaką zaaplikowali mu lekarze klubowi. Na pewno kiedy leki przestaną działać, ból złamanego nadgarstka będzie nieznośny. W tym przypadku Wall jednak nie analizował, jak przykre mogą być dla niego konsekwencje przedwczesnego powrotu do gry. Może nie było to zbyt mądre, ale sportowa ambicja zwyciężyła.
Szkoda tylko, że poświęcenie Walla nie przyniosło „Czarodziejom” końcowego sukcesu. Ulegli Atlancie 81:82, po rzucie w ostatniej sekundzie Ala Horforda i przegrywają w serii 2:3. Kolejne spotkanie obu drużyn już w piątkowy wieczór.
Autor: dasz/TG / Źródło: sport.tvn24.pl