Ministerstwo Obrony Narodowej zamierza kupić w Stanach Zjednoczonych kolejne wyrzutnie HIMARS, których rakiety mogą niszczyć cele na ziemi odległe nawet o 300 kilometrów. W oficjalnym zapytaniu do sprzedawcy o ofertę mowa o liczbie HIMARS-ów znacznie przewyższającej to, co posiadają siły zbrojne USA. Były szef polskiej artylerii generał Jarosław Kraszewski uważa, że tak duże zamówienie pozwoli na adekwatną odpowiedź w razie ataku wroga, ale pyta też, czy Polskę stać na zakup i utrzymanie takiej ilości broni. I czy starczy ludzi i miejsca w koszarach.
Szef MON Mariusz Błaszczak ogłosił w czwartek, że podpisał tzw. Letter of Request, czyli list do rządu w Waszyngtonie z zapytaniem o warunki sprzedaży Polsce wyrzutni systemu M142 HIMARS (ang. High Mobility Artillery Rocket System). To produkowany przez koncern Lockheed Martin system wyrzutni na podwoziach kołowych, który pozwala razić cele na lądzie (i ewentualnie na morzu) na odległość - zależnie od typu rakiety - do około 80 lub do 300 kilometrów.
Żadna broń, która obecnie jest na uzbrojeniu polskich Wojsk Rakietowych i Artylerii, nie sięga tak daleko. Wyrzutnie WR-40 Langusta mogą niszczyć przeciwnika na dystansie 40 kilometrów, ale tylko przy wykorzystaniu specjalnych rakiet o przedłużonym zasięgu. Z HIMARS-ami mogą się mierzyć jedynie marynarze z Morskiej Jednostki Rakietowej, którzy na ciężarówkach Jelcza mają norweskie rakiety NSM o zasięgu do 200 kilometrów, przede wszystkim przeciwokrętowe, ale zdolne też do niszczenia celów na lądzie.
To nie pomyłka
Minister obrony zaskoczył wszystkich kolosalną skalą zapytania. Obwieścił bowiem zakup około 500 wyrzutni na potrzeby ponad 80 baterii. Niejeden obserwator w pierwszej chwili pomyślał, że to pomyłka, aż rzecznik prasowy Agencji Uzbrojenia podpułkownik Krzysztof Płatek musiał rozwiać wszelkie wątpliwości.
Ile to jest 500 wyrzutni HIMARS? Zacznijmy od tego, że - jak policzył i podzielił się tym na Twitterze redaktor Piotr Zbies z "Nowej Techniki Wojskowej" - Stany Zjednoczone mają obecnie około 350 takich wyrzutni, a koncern Lockheed Martin deklaruje, że jest w stanie produkować 72 rocznie.
Po drugie, zakup HIMARS-ów to według MON realizacja programu, któremu wojsko nadało kryptonim Homar. W planie modernizacji technicznej sił zbrojnych na lata 2013-22 resort przewidywał zakup w sumie 56 wyrzutni, a wartość programu szacowano na 8-10 miliardów złotych. W 2017 roku, po kolejnych analizach, ówczesny minister obrony Antoni Macierewicz mówił już o zakupie nawet 160 wyrzutni. Obecnie mowa o blisko 500.
Po trzecie, pierwotnie planowanych 56 wyrzutni miało stanowić uzbrojenie trzech dywizjonów, po jednym w każdej wtedy istniejącej dywizji Wojsk Lądowych (od 2018 roku powstaje czwarta). W każdym dywizjonie miały być po trzy baterie, czyli w sumie dziewięć. Dziś szef MON pisze o ponad 80 bateriach, a rzecznik Agencji Uzbrojenia precyzuje, że to ekwiwalent 27 dywizjonów.
Jak by więc nie liczyć, w stosunku do pierwotnych planów program Homar urósł 9-10 razy. Czy tak samo wzrośnie jego cena? Tego nie wiemy, bo zależy to od wielu czynników. Pewną wskazówką może być kontrakt podpisany w 2019 roku. Wtedy Ministerstwo Obrony Narodowej ostatecznie porzuciło pomysł, że program Homar będzie dziełem polskiej zbrojeniówki, która dobierze sobie zagranicznego partnera, i kupił amerykańskie HIMARS-y prosto "z półki", w takiej konfiguracji, w jakiej kupują Amerykanie dla US Army i Korpusu Piechoty Morskiej.
Kontrakt, z terminem dostawy do końca 2023 roku, obejmował jeden dywizjon, czyli 20 wyrzutni (18 dla jednostki bojowej i dwie do szkolenia), 270 pocisków GMLRS o zasięgu około 80 kilometrów z głowicami odłamkowo-burzącymi i do rażenia celów powierzchniowych, 30 pocisków taktycznych ATACMS o zasięgu do 300 kilometrów plus system kierowania ogniem, 120 rakiet szkolnych, pakiet systemów łączności, szkolnych, wsparcia eksploatacji, części zamiennych itd. Wszystko za 414 milionów dolarów plus podatek VAT.
Cudze chwalicie, swego nie znacie
Kontrowersje budził wtedy zakup amerykańskiego systemu kierowania ogniem, który nie jest tak zaawansowany jak system Topaz, który steruje całą polską artylerią. Dlaczego? Żołnierze sił lądowych USA po raz ostatni zostali zaatakowani przez lotnictwo przeciwnika podczas wojny koreańskiej, czyli w latach 50. XX wieku. Od tego czasu Stany Zjednoczone nie prowadziły wojen, w których nie miały panowania w powietrzu. Tymczasem Polska szykuje się do obrony przed Rosją, czyli przeciwnikiem, który przynajmniej na papierze dysponuje znaczną przewagą liczebną. Stąd wymaganie, by system dowodzenia artylerią wykonywał skomplikowane obliczenia konieczne do otwarcia ognia także w trakcie jazdy po drogach i bezdrożach, gdy trzeba unikać wykrycia przez przeciwnika. Dla Polaków to konieczność, dla Amerykanów - kosztowna fanaberia. Żeby strzelać, amerykańska artyleria potrzebuje rozłożyć namiot, podłączyć komputery itd. W Wojsku Polskim wystarczy zatrzymać się na drodze, ustawić działa lub wyrzutnie rakiet według wskazań komputera i już można prowadzić ogień, a potem odjechać, zanim przeciwnik odpowie własnym kontruderzeniem. Jedynym wyjątkiem będzie zakontraktowany w 2019 roku dywizjon HIMARS-ów. W dodatku jego zakupowi nie towarzyszył żaden offset.
Tym razem minister Błaszczak zapowiada integrację wyrzutni HIMARS z polskim systemem zarządzania walką. Wyraźnie pisze też o planowanym "wysokim poziomie polonizacji sprzętu", czyli zaangażowaniu rodzimego przemysłu. Agencja Uzbrojenia precyzuje, że chodzi właśnie o system Topaz (produkt prywatnej Grupy WB) i polskie pojazdy (prawie na pewno jelcze z fabryki należącej do państwowej Polskiej Grupy Zbrojeniowej). "Chcemy pozyskać technologię wybranego pocisku rakietowego" - dodaje ppłk Płatek, choć nie precyzuje, o który pocisk chodzi.
Gdyby w prosty sposób przemnożyć cenę jednego dywizjonu z kontraktu z 2019 roku przez liczbę dywizjonów, o które teraz pyta MON, otrzymujemy około 10 miliardów dolarów. To szacunki dalekie od doskonałości. Wiadomo, że zapowiadana polonizacja wpłynie na cenę. Nie wiadomo jednak, czy ją podwyższy, czy obniży. To samo tyczy się terminów dostaw. Z jednej strony zakup z fabryki w USA, która już produkuje uzbrojenie, oznacza szybszą dostawę. Z drugiej, czasochłonne rozkręcanie produkcji w Polsce zapewnia, że to zamówienia polskiej armii będą priorytetem.
Ludzie, koszary, termin dostawy
Zakup uzbrojenia to jednak tylko początek wydatków. Emerytowany generał brygady Jarosław Kraszewski, znany szerzej jako główny doradca wojskowy Andrzeja Dudy w pierwszych latach prezydentury, ale przede wszystkim artylerzysta i były szef Wojsk Rakietowych i Artylerii, w rozmowie z tvn24.pl głośno liczy: - Żeby ogarnąć 500 wyrzutni i skompletować 27 dywizjonów, trzeba utworzyć pięć brygad rakietowych. W każdej około dwóch tysięcy ludzi.
Pyta też, czy stać nas na zakup i gdzie znajdziemy koszary i garaże dla nowych wyrzutni. - Jako artylerzysta cieszę się z tej zapowiedzi, bo daje ona szansę na adekwatną odpowiedź w razie ataku wroga. Ale na razie nie wyobrażam sobie tego logistycznie - przyznaje.
Kraszewski zastanawia się też, jak długo potrwa realizacja zamówienia. - Biorąc pod uwagę skalę, może to być nawet 10 lat. To może być nawet dobre, bo do przyjęcia takich ilości uzbrojenia trzeba się przygotować infrastrukturalnie - szacuje.
Resort obrony na razie nie podał, ile rakiet do wyrzutni HIMARS zamierza kupić i jakie będą proporcje między tymi pociskami. Co ciekawe, przy strzelaniu tymi o 300-kilometrowym zasięgu, MGM-140 ATACMS, artylerzyści muszą brać poprawkę nie tylko na warunki meteorologiczne i różnicę wysokości nad poziomem morza, ale także na ruch obrotowy Ziemi. Na maksymalnych dystansach lot pocisku trwa na tyle długo, że cel zdąży "uciec" ze swej pierwotnej lokalizacji.
"Bóg wojny" na zakupach
Artyleria i wojska rakietowe historycznie nazywane są "bogiem wojny". Średnio dwóch na trzech żołnierzy tracących życie w konfliktach pada ofiarą artylerii. Dokładnych danych z pól bitewnych w Ukrainie na razie nie ma, ale na ważną rolę artylerii wskazują chociażby zachodnie dostawy armat dla Kijowa, z amerykańskimi haubicami M777 na czele.
Od lat konsekwentnie modernizowana jest także polska artyleria. Najnowszy zakup to uderzeniowe bezzałogowce, którym wojsko nadało kryptonim Gladius. Tak, to nie jest pomyłka. Choć tak zwana amunicja krążąca lub, jak kto woli, drony samobójcy kojarzą się z lotnictwem, to w rzeczywistości wykonują te same zadania co artyleria. Różnica jest tylko taka, że aby wystrzelić z armaty lub odpalić rakietę z wyrzutni, trzeba najpierw znać położenie celu. Wykorzystując amunicję krążącą, można najpierw wzbić się w powietrze, a dopiero potem szukać nieprzyjaciela.
Zgodnie z zapowiedziami MON gladiusy, produkt Grupy WB, trafią więc do pułków artylerii Wojska Polskiego, pierwsze dostawy mają być jeszcze w tym roku. W skład czterech bateryjnych modułów wchodzą zarówno rozpoznawcze drony FT-5, jak i uderzeniowe gladiusy, nazwane tak samo jak cały system. Dokładnych liczb MON nie podało. Całość zintegrowana jest oczywiście z systemem kierowania ogniem Topaz. MON informuje, że odległość, na której będzie można razić cele, sięga 100 kilometrów. Wartość podpisanego 6 maja kontraktu to dwa miliardy złotych.
List z zapytaniem o ofertę na HIMARS-y jest też drugim w ostatnich dniach dokumentem zwiastującym duże zakupy uzbrojenia w USA. We wtorek minister Błaszczak ogłosił, że wysłał zapytanie w sprawie warunków pozyskania sześciu baterii systemu obrony powietrznej, w tym przeciwrakietowej Patriot. To także kontynuacja zakupów - w 2018 roku Polska zamówiła dwie baterie z terminem dostawy do końca bieżącego roku. Kontrakt był wart 4,75 mld dolarów i do dzisiaj jest najdroższą zbrojeniową umową w historii Wojska Polskiego.
HIMARS. Początki
Historia M142 High Mobility Artillery Rocket System (HIMARS) sięga końcówki lat 90. XX wieku. W Stanach Zjednoczonych opracowano wtedy wyrzutnię rakiet, która może strzelać albo sześcioma pociskami rakietowymi kalibru 227 milimetrów, albo jednym MGM-140 ATACMS. Rakiety są kierowane, a wyrzutnia jest umieszczona na sześciokołowej ciężarówce. To odróżnia HIMARS-a od poprzednika, opracowanego w latach 80. – M270 MLRS, uzbrojonego w pociski niekierowane i umieszczonego na podwoziu gąsienicowym, ale zabierającego dwa razy więcej rakiet.
Przy konstruowaniu HIMARS-a położono duży nacisk na mobilność, czyli możliwość przemieszczania systemu szybko na duże odległości. Ciężarówka z wyrzutnią mieści się więc w ładowni samolotu transportowego C-130 Hercules i wielokrotnie była w ten sposób transportowana. Na Bliskim Wschodzie był ćwiczony na przykład taki scenariusz: wyrzutnia przylatuje w jakieś odległe miejsce, wyjeżdża z samolotu, oddaje salwę, wraca na pokład i odlatuje do bazy. Nie trzeba dodawać, że herculesy są także w polskich Siłach Powietrznych.
HIMARS-y brały już udział w konfliktach zbrojnych w Afganistanie, Syrii i Iraku. Przynajmniej raz zdarzyło się, że cele na lądzie ostrzelała wyrzutnia umieszczona na pokładzie okrętu desantowego.
Autorka/Autor: Rafał Lesiecki
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Cpl. AaronJames B.Vinculado / dvidshub.net