Gdy kasjerki otworzyły sejf, kazali im się położyć na ziemi. - No to strzelaj - powiedział jeden z nich. Więc strzelił. Każdej w tył głowy, po kolei. Dobił je, uderzając kolbą pistoletu, bo wciąż się ruszały, a jemu skończyła się amunicja.
Nie było w polskiej historii bardziej bestialskiego napadu rabunkowego. Nigdy wcześniej i nigdy później nikt nie zabił aż czterech osób, tylko dlatego że chciał ukraść pieniądze. O tym, że czworo pracowników Kredyt Banku zginie, sprawcy wiedzieli już miesiąc wcześniej. To wtedy w głowie jednego z nich zrodził się ten plan.
Niespełna 105 tysięcy złotych i telefony komórkowe kasjerek. Tyle zabrali ze skarbca w piwnicy budynku przy Żelaznej w Warszawie. Wydali je na alkohol, złote łańcuchy, dyskoteki. Gdy cztery miesiące później zatrzymała ich policja, w słoiku ukrytym w trocinach była jeszcze równowartość 30 tysięcy złotych w obcych walutach. Reszta się rozeszła.
- Stopień winy, jaki obciąża oskarżonych w tej sprawie, jest niezmierzalny - powie później sędzia Paweł Rysiński.
Napad
Do banku przyjechali we trzech. Była sobota, 3 marca 2001 roku.
Zaparkowali kilkadziesiąt metrów od wejścia, w bocznej uliczce. Marek Rafalik został na czatach. Krzysztof Matusik i Grzegorz Szelest zapukali do drzwi. Dochodziła ósma. Filia nr 6 Kredyt Banku przy Żelaznej rozpoczynała przyjmowanie klientów o 9.
Matusik pracował tu jako ochroniarz od czterech miesięcy. W tę sobotę miał mieć dyżur, ale dzień wcześniej zadzwonił do innego ochroniarza i poprosił o zamianę. - Kolega ma przysięgę wojskową - wytłumaczył. Celowo wybrał tego najstarszego, zakładał, że z nim pójdzie najłatwiej. To Matusik wymyślił ten plan.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam