Podjechać blisko: najlepiej tak, żeby "ślimaczący się" przed nami kierowca (mający na liczniku tylko 140 km/h) szybko zrozumiał, że ma natychmiast zjechać na prawy pas. Dla pewności można też zamrugać długimi światłami (potocznie nazywanymi poganiaczami) i użyć klaksonu… Jazda "na zderzaku" to smutna rzeczywistość na polskich autostradach i ekspresówkach. Od czerwca istnieje prawo, które ma z tym zjawiskiem walczyć. A policja właśnie do tej walki dostała "broń".
Irek mówi, że jest z tych, co "potrafią jeździć po autostradach". Wkurzają go - jak przyznaje - kierowcy ślimaczący się na lewym pasie. Wychodzi z założenia, że jak ktoś nie potrafi jechać szybko, na lewy pas nie powinien się wybierać, bo "potem robią się niebezpieczne sytuacje".
Z Irkiem rozmawiam w zatoczce obok punktu poboru opłat na autostradzie A2 w Gołuskach pod Poznaniem. Mój rozmówca dopiero co dostał mandat za jazdę "na zderzaku", czyli bez zachowania wymaganego prawem dystansu pomiędzy pojazdem jadącym przed nim.
Irek opowiada, że pierwszy raz widzi taką akcję policji. Kiedy tłumaczę mu, że od czerwca obowiązują przepisy wskazujące, ile ma wynosić odstęp między samochodami, kręci z niedowierzaniem głową.
- Nie może pan jechać bliżej innego auta niż połowa pana prędkości wyrażona w metrach. Jak pan jedzie 140 na godzinę, to odstęp musi być co najmniej 70 metrów. Jak 110 na godzinę, można jechać 55 metrów za innym samochodem. I tak dalej - opowiadam.
- No dobrze, dobrze. Człowiek uczy się całe życie - uśmiecha się kierowca. Dodaje jednak, że problemu z jazdą "na zderzaku" nie zauważył. A jeździ sporo.
- Może dlatego, że to pan jeździ na zderzaku innych? - pytam. W odpowiedzi słyszę śmiech wzruszającego ramionami mężczyzny.
Laserem w kierowców
Irek dostał mandat, bo kilka kilometrów od miejsca, w którym rozmawiamy, został namierzony przez sierżanta sztabowego Agnieszkę Woźniak z poznańskiej komendy miejskiej. Pani sierżant z dumą pokazuje urządzenie, które z wyglądu łudząco przypomina tak zwaną suszarkę, która służy policjantom do kontrolowania prędkości.
- Wygląda jak zwykła suszarka, ale to najnowszy laser TruCAM LTI 20/20, który mierzy odległość między pojazdami - opowiada policjantka.
Rozmawiamy na wiadukcie nad autostradą A2. Stąd funkcjonariuszka namierza kolejne "glonojady", jak potocznie nazywani są kierowcy jadący tuż za tylną szybą innego samochodu. Agnieszka Woźniak staje przy barierce i uruchamia urządzenie. Po chwili wykonuje niewielkie, ale bardzo szybkie ruchy ręką.
- Trzeba mieć refleks. Najpierw trzeba namierzyć pojazd jadący z przodu, a potem przekierować wiązkę lasera na pojazd jadący za nim - tłumaczy funkcjonariuszka.
Rozpoczęcie pomiaru jest jednocześnie momentem rozpoczęcia nagrywania. Urządzenie robi też zdjęcie w wysokiej rozdzielczości. Policja zapewnia, że jakość jest na tyle dobra, iż widać, czy kontrolowani kierowcy mieli zapięte pasy i czy nie trzymali telefonu komórkowego przy uchu. Niestety sami nie mogliśmy przekonać się, jak nagrany materiał wygląda na dużym ekranie.
- Film i zdjęcia się przydają, bo jeszcze nie wszyscy wiedzą, że mamy techniczne możliwości sprawdzania odległości między pojazdami. Dysponujemy solidnym dowodem, jeżeli ktoś będzie chciał zakwestionować sposób wykonania pomiaru - zaznacza policjantka.
Po zakończeniu pomiaru na ekranie urządzenia pojawiają się dane: prędkość obu pojazdów i odległość między nimi w momencie brania miary. Informacja o namierzonym kierowcy przekazywana jest potem przez radiostację do funkcjonariuszy czekających kilka kilometrów dalej - w miejscu, gdzie można bezpiecznie zatrzymać i radiowóz i namierzonych. W przypadku akcji poznańskich policjantów takim miejscem jest punkt poboru opłat w Gołuskach. Czyli tam, gdzie rozmawiałem z Irkiem.
Przepis (nie)egzekwowalny
Młodszy aspirant Marta Mróz z biura prasowego Komendy Miejskiej Policji w Poznaniu informuje, że kontrole odległości między samochodami były przeprowadzane kilkukrotnie od czerwca. Zawsze wykazywały, że problem jazdy "na zderzaku" występuje powszechnie.
- W ciągu kilku godzin służby na autostradzie lub drodze szybkiego ruchu ujawniamy kilkadziesiąt wykroczeń - opowiada policjantka.
Za jazdę "na zderzaku" można dostać od 50 do 500 złotych mandatu. Na razie za to wykroczenie nie grożą punkty karne. W czasie akcji, której przebieg śledziliśmy, kierowcy byli karani najczęściej mandatem w wysokości 50 złotych. Funkcjonariusze podkreślają, że unikają wysokich kar, bo przepis dopiero zaczyna istnieć w świadomości kierowców.
- O wysokości kary decyduje policjant na podstawie stopnia przewinienia kierowcy. Jeżeli namierzylibyśmy kogoś, kto z dużą prędkością jechałby tuż za zderzakiem innego auta, to kara byłaby wyższa - podkreśla młodszy aspirant Mróz.
Nowelizacja Kodeksu drogowego, na podstawie której karani są kierowcy, budzi do teraz bardzo duże kontrowersje wśród ekspertów i dziennikarzy motoryzacyjnych. Zwracają oni uwagę między innymi, że policja nie ma sprzętu, żeby weryfikować odległość między pojazdami. To z kolei oznaczać będzie, że tylko bardzo niewielka część kierujących de facto odpowie za nieprzepisową jazdę. Faktycznie - urządzeń jest bardzo mało. Ale krytyka nie dotyczy tylko braku sprzętu, ale też samej konstrukcji nowych przepisów.
- Ustawodawca wymaga, żeby kierowcy mieli supermoce rodem z komiksów Marvela. Absurd - ocenia mecenas Michał Klima, zajmujący się sporami sądowymi z zakresu ruchu drogowego.
Radykalne stanowisko eksperta wynika z tego, jak zdefiniowano minimalny odstęp od poprzedzającego pojazdu. Musi on wynosić - cytujemy zapis nowego prawa - "minimum połowę prędkości, z jaką jedzie wyrażony w metrach".
- Ustawodawca wyszedł z założenia, że kierowca potrafi w mgnieniu oka, na podstawie intuicji albo szóstego zmysłu, ocenić prędkość innych użytkowników ruchu i z dużą dokładnością, bez żadnego sprzętu, wymierzać odległości między pojazdami. Przecież to zapisy żywcem wzięte z absurdalnych komedii - przekonuje mecenas Michał Klima.
Zwraca uwagę, że nie wzięto pod uwagę tego, że kierowcy nie chcąc popełnić wykroczenia, mogą prewencyjnie utrzymywać zdecydowanie zbyt duże odległości między pojazdami, a to - jego zdaniem - może powodować paraliż mocniej obciążonych odcinków.
- Wystarczyło wprowadzić minimalny standard odległości między pojazdami, który każdy kierowca by znał i potrafił stosować - dodaje prawnik.
Będą żniwa?
Komisarz Robert Opas z Biura Ruchu Drogowego Komendy Głównej Policji odpowiada, że taka narracja w kontekście nowych przepisów jest niesprawiedliwa. Zaznacza, że w nowych zapisach nie chodzi o to, żeby z aptekarską dokładnością wyliczać, czy jedziemy za autem w odległości 63 czy 67 metrów.
- Do niedawna w przepisach obowiązywał nakaz utrzymywania "bezpiecznej odległości". To dawało pole do interpretacji. Nowe przepisy jednoznacznie wskazują, że nie wolno jechać "na zderzaku" szybko poruszającego się samochodu. Uproszczenie przepisów sprawia, że kary za takie manewry dużo prościej będzie wyegzekwować - przekonuje komisarz Opas.
Dodaje, że krytykowane prawo już przynosi efekty w całym kraju.
- Każda komenda wojewódzka ma na wyposażeniu urządzenie umożliwiające pomiar odległości pomiędzy autami. Akcje realizowane są regularnie - zaznacza komisarz.
Ile dokładnie wystawiono do tej pory mandatów na podstawie nowych przepisów? Obecnie - jak słyszymy w Komendzie Głównej Policji - takich statystyk nie ma. Kierowcy, którzy jechali komuś "na zderzaku", trafiają do tej samej grupy statystycznej, co inni kierujący, którzy nie zachowali bezpiecznej odległości i na przykład doprowadzili do stłuczki na śliskiej nawierzchni w centrum miasta.
- W grudniu wykroczenie opisane w obowiązujących od czerwca regulacjach prawnych znajdzie się w taryfikatorze. Od tego momentu będziemy mogli dokładnie odpowiedzieć, jak wielu kierowców dostaje mandaty na podstawie znowelizowanych przepisów - zapowiada Opas.
Zaznacza, że obowiązujące w Polsce od czerwca przepisy wskazujące minimalne odstępy pomiędzy samochodami na drogach szybkiego ruchu są regularnie wprowadzane w innych krajach UE.
- Według mojej wiedzy, tylko w Niemczech masowo wyposażono służby w urządzenia pozwalające na badanie, czy kierowcy respektują przepisy. W innych krajach, podobnie jak w Polsce, chodziło o ułatwienie udowodnienia winy komuś, kto w sposób ewidentny zagraża innym uczestnikom ruchu - podkreśla funkcjonariusz Biura Ruchu Drogowego Komendy Głównej Policji.
Mecenas Michał Klima z dużym dystansem podchodzi do policyjnych akcji z użyciem lasera TruCAM LTI 20/20.
- Wszystko pięknie jest, kiedy rozmawiamy o duchu prawa: o tym, że chodziło o ułatwienie karania tych, którzy podjeżdżają skandalicznie blisko innych. Problem w tym, że policja może teraz organizować sobie żniwa - mówi prawnik.
Podaje przykład dwóch wyprzedzających się na autostradzie ciężarówek i pojazdów ustawiających się w kolejce na lewym pasie, żeby przyspieszyć po tym, jak tir zakończy manewr
- Tiry mogą jechać do 80 kilometrów na godzinę, bo są wyposażone w tachografy i tempomaty. W takiej sytuacji każdy jadący za tirem pojazd powinien trzymać odległość co najmniej 40 metrów. W praktyce jednak wiemy, że te odległości za ciężarówkami są dużo mniejsze - zaznacza prawnik.
Przedstawiciele Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego przekazują, że - ich zdaniem - przepisy są potrzebne i nie będą służyły do nękania kierowców, bo jazda "na zderzaku" jest realnym problemem na polskich drogach szybkiego ruchu i trzeba wprowadzać nowe rozwiązania, żeby jakoś sobie z nim poradzić. Funkcjonariusze jednak, jak przekazano nam w komunikacie przesłanym do naszej redakcji, nie mają urządzeń pozwalających na organizowanie podobnych akcji, co policja. Na razie nie ma też planów, aby je zakupić.
Pracownicy biura prasowego odnoszą się też do zarzutu, że przepisy wymagają od kierowców niemożliwego, czyli wyliczania odległości co do metra.
- Punktem odniesienia dla kierującego, w zakresie odległości od poprzedzającego go pojazdu, mogą być słupki pikietażowe posadowione w pasie drogowym. Umieszczone one są w odległości 100 m od siebie - czytamy w komunikacie GITD.
Nie laser, a zwykła kamerka i "test" policji
Nie wszyscy ukarani na podstawie nowych przepisów zostali namierzeni przez laser badający odległość między samochodami. Jeden z kierowców jadących drogą ekspresową S1 w pobliżu gminy Wilkowice na Śląsku zjechał na lewy pas, żeby wyprzedzić wolniej jadące od niego pojazdy. Manewr wykonał w bezpieczny sposób. Dobrze to widać dzięki nagraniu z wideorejestratora, który nagrywał to, co działo się z tyłu jego auta. Na filmie widać, że do autora nagrania z dużą prędkością zbliża się inne auto: biały volkswagen.
Jak szybko jechał? Nie wiadomo. Wiadomo za to, że autor nagrania miał na liczniku około 118 km/h, bo taką wartość w rogu ekranu wyświetlił rejestrator. Jedzie więc po ekspresówce niemal tak szybko, jak to tylko możliwe. Co dzieje się dalej?
Kierowca volkswagena podjeżdża pod tylną klapę autora filmu; wyraźnie zniecierpliwiony czeka, kiedy będzie mógł kontynuować podróż z satysfakcjonującą go prędkością. Sytuacja staje się nerwowa, kiedy autor nagrania nie zwalnia mu pasa w pierwszym możliwym momencie, tylko kontynuuje wyprzedzanie (na filmie po kilku sekundach widać wyprzedzaną ciężarówkę). Kierowca volkswagena daje wyraz swojej dezaprobaty i podjeżdża jeszcze bliżej.
Pojazdy przez kilkanaście sekund jadą bardzo blisko siebie. W tym czasie autor nagrania wyprzedza kolejne pojazdy. W pewnym momencie spieszący się kierowca nie wytrzymuje i (chociaż wydaje się to już trudne) zmniejsza odległość jeszcze bardziej. Zjeżdża kołami na wyasfaltowany pas pomiędzy jezdnią a separatorami i najpewniej daje do zrozumienia, że planuje rozpocząć wyprzedzanie, choćby na asfalcie poza wyznaczonym obszarem drogi. Autor nagrania zjeżdża w tym samym momencie na pas prawy.
Całe zajście trwało kilkadziesiąt sekund. Podobną historię z pewnością ma za sobą wielu innych użytkowników dróg szybkiego ruchu. Tyle że ta historia skończyła się inaczej niż wiele innych.
Autor filmu po powrocie do domu - jak sam przyznaje, "trochę testowo" - zaalarmował policję. Był ciekawy, czy funkcjonariusze zastosują się do nowych regulacji. Przez całe wakacje była cisza. Ale na początku września kierowca znalazł w skrzynce pocztowej zawiadomienie, że mężczyzna z białego volkswagena dostał mandat. Nie napisano co prawda, w jakiej wysokości, ale maksymalna kwota to 500 złotych.
O decyzji policji w Bielsku-Białej zrobiło się głośno w internecie po tym, jak sprawę opisał portal BRD24, zajmujący się bezpieczeństwem ruchu drogowego.
Zabójczy efekt domina
W Polsce jest 1714 kilometrów autostrad. Doszło na nich do 291 wypadków (to 1,2 procent ogółu). Na drogach ekspresowych wypadków było 396 (czyli 1,7 procent ogółu).
- Te liczby, moim zdaniem, są bardzo zaniżone - komentuje inżynier Jerzy Cygoń, wieloletni biegły sądowy. Podkreśla, że jazda "na zderzaku" często inicjuje efekt domina, który potem może skończyć się tragedią.
- Spieszący się kierowca, podjeżdżając na niebezpieczną odległość i mrugając światłami, zmusza wolniej jadącego użytkownika drogi do podjęcia nerwowych manewrów. Te, w połączeniu z dużą autostradową prędkością, często kończą się utratą kontroli nad pojazdem: auto wpada w poślizg i się rozbija. W statystykach policyjnych całe zdarzenie jest potem kwitowane stwierdzeniem, że doszło do niedostosowania prędkości do warunków. Jeżeli nie ma świadków ani nagrań z kamery, sprawca całego zajścia pozostaje na zawsze bezkarny - tłumaczy biegły.
Dlatego też - jak zaznacza rozmówca tvn24.pl - podjeżdżanie do innego auta przy dużej prędkości musi być surowo karane.
- To jest jak bawienie się odbezpieczonym granatem. Kierowców, którzy mylą autostradę z torem wyścigowym, trzeba wyeliminować z dróg za wszelką cenę - postuluje biegły.
Autorka/Autor: Bartosz Żurawicz
Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź