Premium

Przyszła nagle, rzucała o drzewa, odzierała z ubrań. "Krzyczałem, ale nikogo już nie było"

Zdjęcie: z archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Pojawiła się nagle. Nie było przed nią ucieczki. Pędziła 250 kilometrów na godzinę. Podcinała wielkie betonowe słupy telefoniczne, kładła drzewa, ludzi rozszarpywała i ściągała w dół. Biała śmierć.

Tekst pierwotnie ukazał się 17 marca 2018 roku

Lawina lawin, jak pisano o niej wówczas, trwała zaledwie 48 sekund. Była największą w historii Polski. Zeszła w Białym Jarze w Karkonoszach. 20 marca 1968 roku, około godziny 10.50. Zabiła 19 osób.

***

Ziemia zatrzęsła się w posadach. Huknęło.

"Siostra krzyczy - lawina!! A ja: do drzew, trzymajmy się!" - pisze jedna z ocalałych kobiet.

Z góry osunęły się tysiące ton śniegu. Lawina zasypała kilometr jaru, tworząc hałdy śniegu wysokie nawet na 24 metry.

Teren, po którym lawina się zsunęła, wyglądał jak tor bobslejowy – raportował jeden z ratowników Marian Tadeusz Bielecki. I wyliczał: w całości lawina miała 110 metrów długości, przeciętna szerokość 30-40 metrów, grubość od kilku metrów w górnej partii do około 20 metrów w wysokim zwężonym czole. Ponad 20 tysięcy ton śniegu stoczyło się 770 metrów w dół.

Nagłówki gazet po tragediiz archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Środek niebezpieczeństwa

Z pozoru nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii. Tego dnia w Karkonoszach świeciło słońce, nie było mrozu. Idealna pogoda do wyjścia na szlak. Wysoko w górach wiało. Na tyle mocno, że zamknięto wyciąg na Kopę. To zniechęciło niektórych od zdobywania szczytów. Ale znaleźli się tacy, którzy postanowili pójść pieszo. Na Kopę lub dalej - na Śnieżkę. Czy zdawali sobie sprawę, że nie tylko wiatr stanowi zagrożenie, ale i topniejący śnieg?

Ratownicy wiedzieli. Na Kopę prowadziła wówczas Śląska Droga. Trasa biegła dnem Białego Jaru, tuż przy Złotym Potoku. "O ile sposób wytyczenia tego szlaku nie budzi zastrzeżeń, jeśli chodzi o ruch latem, o tyle było wysoce niebezpieczną rzeczą tolerowanie tego zimą, gdyż wprowadza on nieświadomych ludzi - jako droga oficjalna dla turystów - w środek niebezpieczeństwa, jeśli istniało zagrożenie lawinami" - pisał Marian Tadeusz Bielecki w raporcie sporządzonym po lawinie na podstawie dokumentów urzędowych, zeznań uratowanych i uczestników akcji ratunkowej.

Z Białego Jaru wiele osób skracało sobie drogę "dzikim szlakiem" do schronisk Strzecha Akademicka i Samotnia. Tą drogą trzy dni wcześniej poszła grupa siedmiu osób, w tym trójka dzieci. Właśnie wtedy zeszła pierwsza lawina. Wszyscy znaleźli się pod zwałami śniegu, ale zdołali się wydostać sami. Nikomu nic się nie stało.

Przebieg dróg w Białym JarzeWaldemar Siemaszko / z archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

GOPR-owcy ostrzegali. "Będą schodzić lawiny" - alarmowali wszędzie i wszystkich. 18 marca ratownik górski Jerzy Janiszewski dzwonił do zastępcy dyrektora Funduszu Wczasów Pracowniczych, który posiadał kilkadziesiąt ośrodków wypoczynkowych w okolicy. Prosił, by podać ostrzeżenie do wszystkich domów wczasowych. Że to ich obowiązek. Trzykrotnie usłyszał odmowę. Był wściekły. Świadkom jego rozmowy kazał spisać oświadczenie. Jakby przeczuwał, że coś się stanie.

Oświadczenie, jakie kazał świadkom rozmowy spisać Janiszewskiz archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

O zagrożeniu mieli informować też pracownicy dolnej stacji kolejki linowej. 20 marca turystów ostrzegał osobiście Janiszewski, który stał przez 40 minut koło wyciągu i mówił, że jedna lawina już była, po co kusić los. Nie wszyscy, których spotkał – posłuchali się. Nie każdy się natknął na niego.

"Szlak czarno znakowany". I jeszcze obcasy oraz wódka

20 marca na Śląską Drogę wyruszyła między innymi grupa radzieckich nauczycieli spod Kujbyszewa pod opieką pilota wycieczki, 27-letniego Stefana Wawryniuka z Warszawy. 15 osób. "Kobiety były w jedwabnych pończochach, obuwie w większości na wysokich obcasach, w futrach, z torebkami ręcznymi, w chusteczkach na głowie, mężczyźni w paltach i półbutach" – pisał w raporcie Bielecki.

Na szlaku byli też turyści z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Ci, którzy przeżyli mówili potem, że Rosjanie kupowali po drodze wódkę lub wino i "ukradkiem raczyli się tym w czasie podejścia".

W góry ruszyli też Polacy. Wśród nich dwie siostry z Łodzi. Co z tej wyprawy zapamiętały, spisały w księdze pamiątkowej pensjonatu.

Fragment pamiętnika Marii Raniszewskiej

Jak wspominała, z czasem wiatr stawał się coraz silniejszy, a na zacienionej drodze prowadzącej wzdłuż stromego zbocza znajdował się lód. Coraz więcej turystów zaczęło się cofać.

Fragment pamiętnika Marii Raniszewskiej

I właśnie wtedy stało się najgorsze. "Siostra krzyczy - lawina!! A ja - do drzew - trzymajmy się!".

Teren, po którym lawina się zsunęła, wyglądał jak tor bobslejowy – raportował jeden z ratowników Marian Tadeusz BieleckiValerian Spusta / z archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

"Uderzało mną o drzewa. Czepiałem się ich, krzyczałem, ale nikogo już nie było"

Przeżyli tylko ci, którzy stali nieco z boku lawiny. Pięć osób. Ciskani o drzewa, próbowali łapać się gałęzi. Byli cali poturbowani, połamani. Ale żyli.

Pamiętnik mieszkanki Łodzi
Pamiętnik mieszkanki Łodzi16.03. | 20 marca na „Śląską Drogę” wyruszyła między innymi grupa radzieckich nauczycieli, turyści z Niemieckiej Republiki Demokratycznej i Polacy. Wśród nich dwie siostry z Łodzi. Co z tej wyprawy zapamiętały spisały w księdze pamiątkowej pensjonatu.

Wśród nich był Władimir Padiejew: - Nagle poczułem silne uderzenie w głowę i plecy. Poniosło mnie i wlokło chyba 100 czy 150 metrów, zdarło ze mnie czapkę, buty, uderzało mną o drzewa. Czepiałem się ich, krzyczałem, ale nikogo już nie było. Potem był tobogan (specjalne sanie stosowane w ratownictwie górskim), karetka i szpital. Nikogo z kolegów, z którymi szedłem, już nie zobaczyłem.

Jeden z Niemców przeżył, bo odłączył się od swojej grupy. Poszedł za potrzebą do lasu.

Siostry z Łodzi znalazły się kilkadziesiąt metrów od piekła. Widziały masy śniegu spadające z góry przez szlak do głębokiego na 20 metry wąwozu.

Fragment pamiętnika Marii Raniszewskiej

Jeden z Niemców, który schodził na dół, widząc, co się dzieje, przypiął narty, które miał ze sobą i ruszył do dolnej stacji wyciągu po pomoc. Po drodze mijał ludzi nieświadomych tego, co stało się kilkaset metrów wyżej. Około godziny 11 wpadł do biura wyciągu i poinformował o lawinie, która przysypała kilkanaście osób.

Po lawinie Biały Jar wyglądał zupełnie inaczejz archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Na ratunek

Ruszyła akcja ratownicza. Pierwsi doszli pracownicy wyciągu ze stacji na Małej Kopie. Potem GOPR-owcy ze Strzechy Akademickiej, Samotni oraz ze Śnieżki. Mimo wciąż silnego wiatru uruchomiono wyciąg, by nim szybciej ratownicy docierali do poszkodowanych. Szybko dołączyli Czesi z Horskiej Sluzby. Jest Bohumil Hofman, którego "nasi" dwa lata wcześniej wyciągnęli, gdy był zasypany lawiną w Dolinie Łomniczki. Podkreśla, że chce spłacić dług wdzięczności.

Czesi przywieźli dwa psy. To one, o godzinie 11:50 znajdują zwłoki mężczyzny, pierwszą ofiarę lawiny. Pół godziny później wyciągają drugiego.

Przygotowania do transportu zwłokValerian Spusta / z archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Rozmiar katastrofy przekracza wyobrażenia i możliwości ratowników. Każde ręce do pracy są potrzebne.

Po godzinie 15 na lawinisku pracowało już 80 osób. W tym ochotnicy, jak Andrzej Brzeziński. Miał wtedy 19 lat. Nie był jeszcze ratownikiem górskim, ale chciał nim zostać. - Kręciłem się już wtedy koło GOPR-u. Żeby się tam dostać, trzeba było być mistrzem świata. Dziś jest dużo łatwiej - tłumaczy.

Ekipa ratownicza podczas naradyz archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Gdy dowiedział się o lawinie, natychmiast ruszył z Karpacza w góry. Ratownicy znali go z widzenia, jeździł wyczynowo na nartach. – Szybko zdobyłem ich zaufanie. Powiedzieli: chłopie, fajnie, że przyszedłeś, to pomożesz. I pomagałem. Zlecali mi różne zadania, po zmroku nosiłem pochodnie, dostarczałem im na miejsce to, co było im potrzebne do działań. Wtedy nie było takich świateł, jak dziś. Warunki były bardzo prymitywne - opowiada.

Chwila odpoczynkuz archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Strzelali do gór

Do pomocy wezwano wojsko. - Wielu z tych chłopców po raz pierwszy widziało góry. Ale to dzięki nim można było wykonać tą gigantyczną pracę - mówi mi o żołnierzach z Obrony Terytorialnej Kraju z Bolesławca Marian Sajnog, który kierował działaniami części z nich.

I dodaje: - Nie mieliśmy wtedy pojęcia o lawinach i jak się w takich lawinach pracuje. Nie mieliśmy ani wiedzy, ani sprzętu.

Zdecydowano, że należy przekopać łopatami poprzeczne, głębokie na dwa metry doły, w odległości dwa, trzy metry od siebie. Z nich sprawdzano, czy po bokach, pod zaspą, kogoś nie ma.

- To była bardzo niebezpieczna metoda, ludzie nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo, ale chyba wtedy jedyna. W tych rowach pracowało kilkaset osób. Gdyby zeszła lawina wtórna, wszyscy mogliby zginąć - tłumaczy Sajnog.

Żołnierze przekopywali łopatami poprzeczne, głębokie na dwa metry doły, w odległości 2-3 metry od siebieValerian Spusta / z archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Dlatego wyznaczono posterunki obserwacyjne, z których wypatrywano, czy nie ma ryzyka, że zejdzie kolejna lawina. I to właśnie z nich dostrzeżono potencjalne niebezpieczeństwo - drugi nawis śnieżny. Zdecydowano, że trzeba go zestrzelić.

W ruch poszły moździerze. Ale ze strzelania nic nie wyszło.

- Szlak był potem zamknięty przez niewybuchy. Trzy moździerze, z których strzelano, utopiły się w śniegu - mówi Sajnog. Ale w to, że pociski miały znaleźć się po czechosłowackiej stronie, nie chce mu się wierzyć.

Lawina odzierała ludzi z ubrań i życia

Dopiero podczas kopania śnieżnych korytarzy udało się znaleźć kolejne ofiary. Trzecią znaleziono dopiero o godzinie 17:40.

Pierwszego dnia wykopano w sumie 10 ciał.

W kolejnych trzech dniach – 7 następnych.

- Z kolegą dokopaliśmy się do pilota wycieczki. Potem wyciągałem kolejne zwłoki. Technika była taka, że żołnierze dokopywali się do pierwszych śladów krwi. Zgłaszali, że znaleźli, a my ich potem wyciągaliśmy. Ale nim to się stało, milicja sporządzała protokół, zdejmowała precjoza, obrączki - opisuje Sajnog.

Gdy dokopano się do ofiary, do swoich czynności przystępowała milicjaz archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Większość ofiar zginęła od razu. Lawina wprost miażdżyła im głowy. W raporcie odnotowywano, że mieli połamane kości czaszki, uszkodzenia mózgu lub tkanki mózgowej. Przy ośmiu ofiarach jako przyczynę śmierci wskazano uduszenie.

"Siła lawiny była tak wielka, że niektóre zwłoki były odarte z odzieży, wiele było zmiażdżonych o straszliwie pokaleczonych" - czytamy w raporcie Bieleckiego.

Ciała zmarłych transportowano saniamiz archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

W masach śniegu ratownicy wyjmowali też ich rzeczy osobiste: aparaty fotograficzne, buty, czapki, rękawiczki, połamane narty i kijki, butelkę po wódce.

W kwietniu wykopano ostatnią ofiarę

Akcja ratunkowa zakończyła się 23 marca o godzinie 18. W tym czasie na lawinisku pracowało ponad tysiąc osób. Wykopano siedemset korytarzy poszukiwawczych.

Sondowanie z wykopanych korytarzyWaldemar Siemaszko / z archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR
Śnieżne korytarze miały ponad 2 metry wysokościWaldemar Siemaszko / z archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Wiadomo było, że w zaspach znajdują się jeszcze dwie osoby. - Były w czole lawiny, które miało 15 metrów wysokości. Nie było jak się do niego dokopać. Zdecydowano, że poczekamy, aż śnieg zejdzie i wtedy je wydobędziemy - tłumaczy Sajnog.

Pierwszą osobę znaleziono 1 kwietnia. – Kolega był na dyżurze i odebrał telefon, że ze śniegu wystaje ręka. Początkowo potraktowaliśmy to jako marny żart primaaprilisowy. Osoba, która to zgłaszała była jednak uparta, więc ekipa udała się we wskazane miejsce i faktycznie odnalazła tam zwłoki - mówi Sajnog.

Ostatnią ofiarę wykopano 5 kwietnia.

Tragiczny bilans zamknął się na 19 ofiarach: 10 kobietach i 9 mężczyznach. 13 ofiar było obywatelami ZSRR, cztery - NRD, dwoje - Polski.

Mapy zejścia lawiny i miejsc, w których znajdowano ofiary pierwszego dnia akcjiWaldemar Siemaszko / z archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Teorie spiskowe

Lawina w Białym Jarze szybko stała się sprawą polityczną - w końcu wśród ofiar byli przede wszystkim obywatele bratnich ZSRR i NRD, a czas zejścia lawiny zbiegł się z marcowymi strajkami studenckimi. Ale wersję zakładającą sabotaż szybko odrzucono.

Pojawiły się z kolei spekulacje, że w okolicach Białego Jaru ukryte mogły być skarby z II wojny światowej. "Na Biały Jar u podnóża Śnieżki w Karkonoszach wskazuje się jako na miejsce ukrycia przynajmniej części tak zwanego złota Wrocławia" - zauważa Leszek Adamczewski w książce "Złowieszcze góry".

Jak pisał w 1988 r. major Służby Bezpieczeństwa Stanisław Siorek w "Raporcie dotyczącym ukrycia skarbu na zboczu Śnieżki przez tego samego oficera SS, który ukrył Bursztynową Komnatę", dzień przed lawiną w jednej z kawiarni widziany był obywatel NRD. Miał studiować mapę, na której miała znajdować się pieczątka z takim samym nazwiskiem, jakie nosił oficer SS, który miał brać udział w ukryciu Bursztynowej Komnaty. Co ciekawe, identyczne nazwisko znalazło się wśród ofiar. Zdaniem Siorka miał to być syn SS-mana. Jego zdaniem nie był on w górach sam. Podkreślał, że nazwisko innej ofiary różni się zaledwie jedną literka od nazwiska znanego radzieckiego poszukiwacza bursztynowego dzieła sztuki "skradzionego z Carskiego Sioła".

Zdaniem Włodzimierza Antkowiaka, autora książki "Nieodkryte skarby", mężczyzna, który miał widzieć mapę, mógł być agentem polskiego kontrwywiadu.

Stąd spadła lawinaz archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

"Nie jest tajemnicą, że między wywiadami krajów do niedawna socjalistycznych, mimo zdeklarowanej i realizowanej w mniejszym czy większym stopniu współpracy istniała też oczywista rywalizacja (…) W świetle powyższych faktów przypadkowa obecność polskiego oficera w karpackim schronisku, w momencie kiedy spotykają się tam obydwie młodzieżowe grupy - enerdowska i radziecka - wydaje się zdecydowanie wątpliwa. (…) Czy oficer ten był jedynym polskim oficerem w schronisku? Gdzie był (czy byli) w momencie kiedy obie grupy szły dnem Białego Jaru?" – pisał.

"Istnieje prawdopodobieństwo że raport był próbą prowokacji która miała na celu zwrócenie uwagi na problematykę dolnośląskich skarbów" - piszą jednak Jacek M. Kowalski i J. Robert Kudelski w książce "Złoto generałów".

I właśnie do tej wersji przychylają się Brzeziński i Sajnog. - To bzdety. Totalne bzdety – mówi mi Brzeziński.

Sajnog: - Po upadku komunizmu zaczęto pisać takie bzdury. Że specnaz, że służby specjalne, że specjalnie spuszczono tę lawinę. To koszmarne konfabulacje. Ci ludzie po prostu mieli pecha.

Lawina z 1968 r. na archiwalnych zdjęciach
Lawina z 1968 r. na archiwalnych zdjęciach16.03. | Lawina lawin, jak pisano o niej wówczas, trwała zaledwie 48 sekund. Była największą w historii Polski. Zeszła w Białym Jarze w Karkonoszach. 20 marca 1968 roku, około godziny 10.50. Zabiła 19 osób.z archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Po lawinie

W miejscu tragedii postawiono pomnik zbudowany ze skalnych bloków. W 1974 r. rozbiła go kolejna lawina.

Pomnik stał tylko kilka latz archiwum Grupy Karkonoskiej GOPR

Rok po lawinie w Białym Jarze, Wojewódzka Rada Narodowa wprowadziła zarządzenie, na mocy którego każda wycieczka udająca się zimą w góry musiała być prowadzona przez uprawionego przewodnika. W każdym ośrodku do godziny 9 rano kierownictwo miało obowiązek wywiesić komunikat z prognozą pogody i aktualną sytuacją lawinową.

Zamknięto szlak biegnący dołem Białego Jaru, ruch skierowano na trasę położoną wyżej. Bezwzględnie zamknięto też dziki szlak w kierunku Strzechy Akademickiej.

W górnej partii Białego Jaru wybudowano przeciwlawinowy mur zaporowy.

Obecnie szlak przez Drogę Śląską dostępny jest dla turystów od maja do września. Zimą jest zamknięty ze względu na zagrożenie lawinowe.

- Po tej akcji wielu kolegów zrezygnowało z pracy w GOPR-ze - mówi Marian Sajnog. On sam w 1972 roku został naczelnikiem Grupy Sudeckiej GOPR. Jest redaktorem naczelnym magazynu "Ratownictwo Górskie".

Andrzej Brzeziński po latach dostał się do GOPR-u. Dziś jest ekspertem ds. lawin. Tej z 1968 r. nigdy nie zapomni. - Widziałem wiele lawin. W wielu uczestniczyłem jako ratownik, prowadziłem akcje ratunkowe, widziałem przysypanych ludzi, ale nigdy nie widziałem tak ogromnej. Do dziś mam ją przed oczyma - przyznaje.

22 marca 2008 r., niemal równo po 40 latach w Białym Jarze znów zeszła lawina. Zabiła snowboardzistę.

Akcja ratunkowa po lawinie w 2008 r.
Akcja ratunkowa po lawinie w 2008 r.16.03. | 22 marca 2008 r., niemal równo po 40 latach od największej lawiny w historii Polski, w Białym Jarze znów zeszła lawina. Zabiła snowboardzistę.Archiwum TVN 24

Biały Jar wciąż pokazuje, że jest niebezpieczny. - To jest paskudne miejsce, jeśli chodzi o zagrożenie lawinowe - przyznaje Brzeziński.

Tyle, że ratownictwo górskie dziś jest na zupełnie innym poziomie niż przed 50 laty. - Nie było takich narzędzi, jakie dziś posiadamy: profesjonalnych sond, innych urządzeń, które pomagają zlokalizować ludzi przysypanych przez lawiny, systemu Recco. Nie było nawet psów - wylicza Brzeziński.

A Sajnog przypomina, że w 1968 r. problemem były nawet buty. - Były skórzane, przemakały. Pastowaliśmy je, smarowaliśmy różnymi impregnatami, ale to nic nie dawało. Śnieg był mokry, temperatury na lekkim plusie, więc wszystko się topiło. Były całe mokre i nawet nie dawało się ich wysuszyć. Przez trzy dni pracowaliśmy w mokrych i ciężkich butach - mówi.

I przypomina, że wtedy każdy z ratowników poruszał się po górach pieszo. Dziś wszyscy mają skutery albo quady. - To jak jazda taczką a jazda mercedesem - podsumowuje.

Tekst nie powstałby bez pomocy ratowników: Andrzeja Brzezińskiego, Mariana Sajnoga, Sławomira Czubaka oraz Arkadiusza Lipina, inspektora ds. promocji regionu karkonoskiego Związku Gmin Karkonoskich.

Dziś ratownikom górskim pomagają aplikacje, które można pobrać na telefon
Dziś ratownikom górskim pomagają aplikacje, które można pobrać na telefon16.03. | Ratownicy GOPR apelują do turystów, aby wybierając się w góry instalowali na swoich urządzeniach mobilnych aplikację Ratunek, dzięki której łatwo wezwać pomoc i zlokalizować osobę jej wzywającej. TVN 24

Czytaj dalej po zalogowaniu

premium

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam