- Młodzi ludzie potrzebują też kogoś, kto pogada z nimi na korytarzu, wypije kawę. Kogoś, kto też ponarzeka na szkolną rzeczywistość, tak jak oni narzekają. Po prostu potrzebują rozmowy. I ona stała się najważniejszym elementem mojego nauczycielskiego warsztatu - mówi Dariusz Martynowicz, polonista z Pcimia, uczący w Myślenicach, Nauczyciel Roku 2021.
12 października na Zamku Królewskim w Warszawie, odbierając nagrodę dla najlepszego nauczyciela Dariusz Martynowicz, mówił: - Najważniejsi są dla mnie moi uczniowie i uczennice. Zawsze wierzyłem w szkołę opartą na relacjach, w szkołę opartą na kompetencjach XXI wieku, która rozwija relacje społeczne i kreatywność. Dla mnie, jako polonisty, polska kultura jest istotna, ale nie godzę się na fałszywe opozycje, które nam się podsuwa: albo polska kultura, albo poszanowanie dziwnych zachodnich zasad.
Tuż po odebraniu nagrody, opowiedział nam m.in., dlaczego chętnie spotkałby się z ministrem edukacji Przemysławem Czarnkiem i czego uczy licealistów i licealistki, omawiając z nimi książki Olgi Tokarczuk.
Justyna Suchecka: Jak to się stało, że zostałeś nauczycielem?
Dariusz Martynowicz: To było moje marzenie.
Wszystko zaczęło się od polonistki w IV liceum w Krakowie. Była inspirującą osobą. Wymagająca, zdystansowana, ironiczna, ale przy tym potrafiła być niesamowicie ciepła. Wchodziła do klasy z książką Bułhakowa i dla mnie zaczynał się inny świat.
Wtedy zacząłem dużo myśleć o tym, że to musi być świetna praca. Ile w niej można ważnych pytań zadać młodym ludziom. Lekcja niby trwa tylko 45 minut, ale czasem nauczyciel może powiedzieć coś, co pracuje w człowieku całe lata. Może nawet całe życie. Czy to nie pociągające?
I jaką lekcję ty zapamiętałeś?
Przede wszystkim to, co nauczycielka mówiła o szacunku. I to, że ważne jest, aby być odważnym. Wierzyłem jej, bo pokazywała nam właśnie takich odważnych bohaterów literackich. Ludzi, którzy ponosili porażki i wyciągali z nich jakieś lekcje. To było dla mnie wspaniałe, że można w życiowy sposób mówić o książkach. Że można, czytając "Przedwiośnie" Żeromskiego, zadawać sobie ważne pytania w życiu każdego mężczyzny; omawiając "Granicę" Zofii Nałkowskiej, poznawać i określać swoje etyczne i ludzkie granice, a przy okazji "Ferdydurke" Gombrowicza myśleć o tym, jak chcemy się wyrażać i co ma wpływ na to, kim i jacy jesteśmy.
Od dziecka lubiłeś czytać?
Nie, zdecydowanie nie. Miłość do książek zbudowała we mnie właśnie ta nauczycielka. Wiem, że to się nie zdarza tak często. Zwykle mówimy raczej o tym, jak szkoła zabija miłość do czytania. A ja dałem się w książkach rozkochać.
Każda lekcja polskiego to było przeżycie. Po naszej nauczycielce było widać, że ona też całą sobą przeżywa to, o czym mówi. I gdy opowiada o smutku czy trudnych wyborach życiowych, to człowiek patrzył na nią i po prostu był pewien, że ona wie, o czym mówi. Że to nie jest dla niej kolejna lekcja do odbębnienia.
Czytałem wtedy sporo Jerzego Pilcha, Bułhakowa, pokochałem Dostojewskiego, pierwszy raz zetknąłem się z prozą Olgi Tokarczuk. I bardzo dużo było poezji: Herbert, ksiądz Twardowski, Świetlicki, Bursa.
Czy twój ojciec pali fajkę? Tak mój ojciec pali fajkę Yes, my father smokes the pipe powtórz to zdanie otworzy ci ono o- knonaświat Gdy będziesz siedział na Broadwayu w barze piękniejszym niż oczy szatana spytają cię niezawodnie czy twój ojciec pali fajkę wtedy odpowiesz z uśmiechem Yes, my father smokes the pipe Widzisz jak to będzie cudowneAndrzej Bursa, "Języki obce"
I wtedy pomyślałeś: spakuję te wszystkie książki oraz doświadczenia, będę taki jak ona?
Właściwie to tak. Choć oczywiście wiedziałem już wtedy, że nie wszyscy nauczyciele są tacy świetni. Spotkałem też tych beznadziejnych. I kiedy wchodziłem w liceum na różne lekcje, często myślałem: o, taki chciałbym być, to mi się podoba. Albo wręcz przeciwnie: tego bym nigdy uczniom nie zrobił.
Co było na tej drugiej liście?
Nigdy nie gnębiłbym uczniów i nie straszył ich. Bardzo mi się to nie podobało. A też oczywiście miałem takich nauczycieli, którzy swój autorytet budowali na strachu. I wiem, że w szkołach dalej zdarzają się tacy nauczyciele, którzy mają przekonanie, że przez zamęczanie kogoś sprawdzianami, kartkówkami, wieczną kontrolą, można zbudować posłuch. Jestem przekonany, że to nie jest tak. Nauczyciel, który wnosi na lekcje elementy partnerstwa, nie musi mieć wcale mniejszego autorytetu niż ten straszący, nadmiernie wymagający. Ten, który nie rozumie, że czasem młodzi ludzie nie mają też siły.
Bardzo mi się podobali ci nauczyciele, z którymi można było się uczciwie dogadać. My mówiliśmy: "pani profesor, mamy tak dużo sprawdzianów, że już nie damy rady, niech nam pani to przełoży". I gdy ona przekładała sprawdzian, na dodatkowym terminie stawiali się totalnie wszyscy. Bez kombinowania, uczciwie. Na zasadzie: "gram fair".
W 2005 roku stanąłeś przy tablicy przed swoją pierwszą klasą. I jak to idealistyczne wyobrażenie przetrwało zderzenie ze szkolną rzeczywistością?
Muszę się przyznać: przyszedłem do liceum tak podekscytowany tym faktem, że nie bardzo teraz wiem, o czym wtedy do uczniów mówiłem.
Byłem niewiele starszy od nich, miałem 24 lata. I od razu zacząłem uczyć w najlepszym według rankingów liceum w Krakowie. To było V LO.
Szybko zdałem sobie sprawę, że nawet w takiej szkole nie chodzi tylko o edukacyjne osiągnięcia i wyniki na maturze. Przekonałem się, że młodzi ludzie potrzebują też kogoś, kto pogada z nimi na korytarzu, wypije kawę. Kogoś, kto też ponarzeka na szkolną rzeczywistość - tak jak oni narzekają. Po prostu, że potrzebują rozmowy. I ona stała się najważniejszym elementem mojego nauczycielskiego warsztatu.
Trudno mi uwierzyć, że praca nauczyciela szła ci zawsze tak gładko.
Zawsze męczyła mnie biurokracja, nie zawsze widziałem sens zadań, które przede mną stawiano… Ale jeśli chodzi o samą pracę z młodzieżą, to naprawdę nie umiem na nią narzekać.
Na początku swojej drogi byłem polonistą, który uczył same klasy matematyczno-fizyczne i algorytmiczne. Stereotypowo mogły tego polskiego nie znosić, ignorować mnie i to, co się dzieje na lekcji. Część z nich była już olimpijczykami z fizyki i wydawać się mogło, że mnie po prostu oleją.
I oczywiście nie wszystko z tego, co robiliśmy, im się podobało. Ale szanowałem ich zainteresowania, miałem jasne zasady i to działało. Wiedzieli, czemu służą moje działania i czego od nich oczekuję.
Czego?
Że będą czytali książki i będą aktywni na lekcji. Ostatecznie, nawet chłopcy z tych mat-fizów rysowali na moich lekcjach sketchnotki, czyli takie jakby mapy myśli związane z lekturami. To były plakaty wizualne - z cytatami, grafikami, symbolami.
Czasem mi pisali później, że bardzo ich to wkurzało w czasach szkolnych, ale po latach docenili tę metodę. Była w końcu takim miniprojektem. Dostawali czystą kartkę papieru, musieli sami dokonać selekcji informacji, ustalić, co i dlaczego jest ważne. Z czasem poczuli, że to rozwijające w różnych dziedzinach.
Jak jeszcze próbowałeś ich rozwijać?
Uważam, że nie ma dobrej edukacji bez podróżowania czy po prostu wychodzenia z klasy. Jeszcze w Krakowie wymyśliłem taki projekt, który nazwałem "Kocioł bałkański - trudna historia". Przez kilka lat zabierałem uczniów na 10-12 dni na Bałkany.
I był na to czas? Nikt nie mówił, że im przepadnie ta fizyka i co to w ogóle za pomysł?
Miałem dyrektora, który bardzo mocno wspierał te projekty. Widział, że uczniowie wracają z tych wyjazdów zachwyceni. Oni na tych wyprawach nie tylko uczyli się być razem, jak to na wycieczkach, ale odbierali też lekcje z szacunku do innych kultur. Serbia, Sarajewo, Macedonia, Kosowo, Albania - to odległe od nas kulturowo światy. I myślę, że było widać, jak, poznając niełatwą historię tej części świata i narodów, nabywają wiedzy, ale i wrażliwości.
Ja też się od nich dużo uczyłem. Myślałem na początku, że praca z taką ambitną młodzieżą ze świetnymi wynikami w nauce to będzie bułka z masłem. A jednak tak łatwo nie było, gdy uczniowie potrafili przyjść i powiedzieć mi w twarz: "profesorze, ta lekcja panu nie wyszła".
A co im na to odpowiadałeś?
Że tak czasem jest w życiu, a szkoła jest jego odbiciem. Nie zawsze wszystko wychodzi idealnie tak, jakbyśmy chcieli. Ale z takiej nieudanej lekcji możemy się wiele nauczyć.
Też czasem mam gorsze dni, ale również - powiedzmy to sobie szczerze - są tematy, których nie lubię. Są trudne albo nudne.
Ile wiedziałeś o ich życiu poza szkołą?
Kiedy zostałem pierwszy raz wychowawcą, miałem 24 lata. Byłem takim nieopierzonym szczypiorkiem-Darkiem. Uczyłem się dopiero tej roli. I do dziś we mnie siedzi to, że ci młodzi ludzie, nawet jak mają świetne wyniki w szkole, fajnych rodziców, też przeżywają potworne, trudne dla nich rzeczy. Przytrafiają się im ciężkie chwile związane z tym, co jest dla nich całym światem - przyjaźniami, pierwszymi miłościami, kryzysem tożsamościowym, odkrywaniem swojej orientacji seksualnej. Przecież pytania, kim jestem i jaki jestem, które sobie wtedy zadawali, należą do najtrudniejszych.
Myślę, że wiedziałem o nich sporo i często nosiłem to na swoich barkach. Miewałem w swoich klasach transpłciowych uczniów i to dla mnie, jako wychowawcy, było mocne przeżycie. Ten temat nadal jest mocno tabuizowany, a dzieci nie zawsze mają wsparcie rodziców. I widziałem, jak te dzieci płaczą, rozsypują się.
Odbierając nagrodę, powiedziałeś, że przepraszasz uczniów, których zgubiłeś lub nie zauważyłeś. Więc nawet dobry wychowawca nie wszystko widzi?
Niestety, we współczesnej publicznej szkole, zwłaszcza w dużym mieście, bardzo łatwo jest zgubić ucznia. Wyobraź sobie, że miałem kiedyś wychowawstwo 41-osobowej klasie. Jestem niestety przekonany, że były takie dzieciaki, które czuły się mną zawiedzione. Sam bym był, gdyby się okazało, że ktoś po roku wspólnej pracy nadal myli nawet moje imię.
A to się zdarzało, bo w jednym roku musiałem się nauczyć czasem stu nowych imion. I szczerzę nie dziwię się tym, którzy mieli do mnie żal.
Dziś w szkole w Myślenicach mam klasę 33-osobową i to też jest bardzo dużo, a to i tak już osiem osób mniej niż wtedy w Krakowie.
Dlatego boli mnie to, że gdy rząd zabiera się za reformy, najmniej myśli o dobru uczniów. Tymczasem skoro w ministerstwie uważają, że nauczycieli jest za dużo, to może najwyższa pora, by zająć się zmniejszaniem liczebności klas? Nie trzeba będzie zwalniać nauczycieli, a dzieci i młodzież na pewno skorzystają na mniejszych, choćby 20-25-osobowych klasach.
Minister edukacji Przemysław Czarnek i jego zastępcy mówią aktualnie raczej: musimy wydłużyć czas pracy, bo młodzi nauczyciele chcą więcej pracować. Masz 38 lat, jesteś najmłodszym polonistą w swojej szkole. Chcesz pracować więcej?
Myślę, że pan minister nie zna realiów naszej pracy. I powiedzmy sobie uczciwie: osobiście nie musi ich znać, ale powinien otaczać się ludźmi, którzy je znają. Od tego ma doradców.
Ale odpowiadając wprost: to nie jest tak, że ja nie chcę pracować więcej. Ja po prostu nie będę w stanie tego robić.
Propozycje ministra Czarnka dotyczące wydłużenia czasu pracy najmocniej uderzą w nauczycieli wczesnoszkolnych, którzy nie będą mieli pełnego etatu i właśnie w polonistów w liceach.
Realnie większość z nas, żeby mieć pełen etat, uczy dziś pięć klas. Po podniesieniu pensum będzie uczyć aż sześć. Niech w każdej takiej klasie będzie 35 osób. Trzeba sprawdzać ich wypracowania, poprawiać sprawdziany. Jedno wypracowanie to średnio 15 minut.
A jeszcze do tego wszystkiego, według planów ministra, ma dojść osiem godzin, podczas których nauczyciel ma być w szkole do dyspozycji uczniów i rodziców. Czyli 25 godzin lekcyjnych plus te osiem w szkole, to już 33 godziny. A kiedy przygotowywać lekcje, poprawiać te wypracowania? Już teraz moje dzieci w soboty najczęściej pytają mnie: "tato, kiedy kończysz sprawdzać?".
Po niemal 15 latach pracy nadal musisz się przygotowywać do każdej lekcji?
Oczywiście! To jeden z najważniejszych elementów mojej pracy. Nie jest żadną sztuką, gdy się ma na przykład dwie trzecie klasy, zrobić taką samą lekcję o "Przedwiośniu" Żeromskiego. W indywidualizowaniu edukacji chodzi o to, żeby przygotować ten temat lekcji pod kątem różnych potrzeb i problemów danej klasy. W jednej klasie istnieje problem z brakiem umiejętności czytania ze zrozumieniem, w innej uczniowie mają problem z gramatyką czy językiem, w jeszcze innej z wypowiedziami ustnymi. I ja tak się zazwyczaj przygotowuję. Nigdy nie zrobiłem dwóch takich samych lekcji o Żeromskim.
A co powiesz tym, którzy mówią, że w zamian za te trudy masz trzy miesiące wakacji?
Że ich nie mam. Na przykład w zeszłym roku wakacje zacząłem dopiero 17 lipca, bo brałem udział w procesie rekrutacyjnym do naszego liceum. Byłem w komisji rekrutacyjnej. Mieliśmy rady podsumowujące, wypełnialiśmy arkusze ocen. Poznawaliśmy dokumenty związane z nowymi uczniami. Odbyły się pierwsze zebrania z rodzicami. Tak. W połowie lipca. Nie jestem wyjątkowy. W innych szkołach jest podobnie. A realnie już w połowie sierpnia większość nauczycieli wraca do obowiązków - przeprowadzają egzaminy poprawkowe i komisyjne, poprawkowe matury, biorą udział w radach pedagogicznych, szkolą się, szykują do nowego roku. Do tego koszty psychiczne naszej pracy są wysokie. Pracujemy pod presją wymagań uczniów i rodziców.
Takich samych dziś w Myślenicach jak wcześniej w Krakowie?
Tak, choć w Myślenicach rzadziej spotykam rodziców, którzy przychodzą i patrzą na mnie z góry.
Miałem na swojej drodze duże szczęście do rodziców. Spotykałem głównie tych wspierających, zaangażowanych. Chociaż tak jak uczniowie często najbardziej pamiętają swoich złych nauczycieli, tak mi też w pamięci zostali rodzice, którzy przyczepili się, że omawiam z uczniami "Prawiek i inne czasy" Olgi Tokarczuk.
Doskonale pamiętam ten czas, gdy musiałem - zamiast myśleć o uczniach i edukowaniu - odpowiadać na oficjalne pisma i pisać notatki służbowe, tłumaczyć się z tego, że nie jestem wielbłądem. Byłem w szoku, bo omawiam tę książkę z licealistami od 2007 roku i przez kilka lat nikt nie miał z tym problemu.
A dlaczego właściwie kazałeś uczniom czytać "Prawiek i inne czasy" Tokarczuk?
Odpowiedź jest prosta. To bardzo ważna proza, do tego krótka, co dla uczniów jest ważne. I właśnie ta krótka książka doskonale przygotowuje uczniów do dorosłości. Pokazuje małe radości, smutki, cierpienie, ból, straty, porażki, niespełnienia. I to, jak nadać życiu sens. Uczniowie uwielbiają o niej rozmawiać. A to tłumaczenie się przed rodzicami nie zniechęciło mnie do jej omawiania.
Jako polonista nie mam problemu z tym, żeby czytać na przykład fragmenty dzieł Jana Pawła II. Nie neguję obecności w szkole klasyki, Mickiewicza, Żeromskiego.
Natomiast młodzi ludzie chcą rozmawiać o książkach, które dotykają ich współczesnej rzeczywistości. A takich lektur w kanonie właściwie nie ma.
Nowa podstawa programowa i reforma wprowadzająca 4-letnie liceum jest powrotem do spisu lektur, które ja czytałem. Ba, moi rodzice je czytali.
Młodzież ma znów czytać "Kazanie sejmowe" Piotra Skargi i zupełnie ich nie rozumie. Ze względu na język trudno im je przeczytać i to potrafi bardzo zniechęcić do dalszego czytania innych tytułów. A mi, mówiąc szczerze, też jest trudno wyjaśnić, po co my to właściwie czytamy. Przyznaję im szczerze, że są takie dzieła, co do których mam szacunek, ale to nie oznacza, że wszystkie te lektury lubię.
Ta szczerość popłaca. Na przykład lekcje o trzeciej części "Dziadów" zaczynam od poinformowania uczniów, że bez tej książki trudniej będzie im zrozumieć, co się stało w Polsce po katastrofie smoleńskiej i dlaczego funkcjonujemy jako naród podzielony. I oni dzięki temu czytają chętniej i potem żywo dyskutujemy o tym, że jesteśmy "dziećmi romantyzmu" i o konsekwencjach tej podświadomej tożsamości kulturowej.
W niektórych szkołach mógłbyś nie poprowadzić takiej lekcji, bo usłyszałbyś, że mówienie o Smoleńsku to mieszanie się szkoły do polityki.
Realizuję z uczniami podstawę programową i nikt mi nie może zarzucić, że tak nie jest. Jako nauczyciel języka polskiego nie mam poczucia, że powinienem się czegoś bać. Wykonuję dobrą robotę, prowadzę sensowne lekcje, przygotowuję do matury. Natomiast wiem, że nauczycieli próbuje się w wielu miejscach zastraszyć, a nowe pomysły ministerstwa w tym tak zwane lex Czarnek, czyli wzmocnienie roli kuratorów, ten strach potęgują.
Ale nie masz poczucia, że wszystko potrafimy w Polsce obrócić w temat polityczny? Przecież sam musiałeś tłumaczyć się z czytania Olgi Toakrczuk.
Dlatego podczas gali mówiłem, że bardzo ważne dla mnie jest, żebyśmy jako nauczyciele byli razem i głośno manifestowali swoje przekonania. Nie manifestowali przeciwko komuś konkretnemu, bo nie o to chodzi, żeby być na przykład przeciwko ministrowi Czarnkowi. Tylko protestowali przeciwko rozwiązaniom, które mogą być złe dla nas i naszych uczniów.
Mnie się na przykład nie podobała ostatnia nagonka na propozycje ministra dotyczące dofinansowania wycieczek patriotycznych. Owszem, organizacyjnie to wyszło kiepsko, na przykład moja szkoła składa się z liceum i technikum, a dostaliśmy w sumie po 15 tysięcy złotych na 1000 uczniów. Jednak sam pomysł był fajny. Sam często na wycieczkach odwiedzałem miejsca pamięci, muzea. Nie rozumiem agresji w stosunku do tego pomysłu.
Żyjemy w świecie, w którym podzieliliśmy się na dwa obozy. Jeden uznaje za zły każdy pomysł ministra Czarnka. Drugi na przykład podważa zasadność wszystkiego, co zachęca do tolerancji.
Dlatego nie zgadzam się na lansowanie fałszywych opozycji. To dla mnie bardzo ważne. Kultywowanie polskiej pamięci, literatury, historii nie wyklucza szacunku do innej literatury, historii innych narodów, innych perspektyw. I znów przychodzi mi do głowy Tokarczuk, która mówi o tym, jak ważne jest spotkanie z człowiekiem innym niż my. Można i warto się różnić, rozmawiać, dyskutować. A szkoła może stawiać pytania, pomagać rodzicom w wychowywaniu dzieci, ale na pewno nie będzie lansować jedynego możliwego wzoru dobrego obywatela.
Czego życzysz nauczycielom w Dniu Edukacji Narodowej?
Spokoju i tego, żeby mogli na pierwszym miejscu stawiać potrzeby swoich uczniów. Żeby potrafili ich słuchać, odpuścić, kiedy trzeba. I żeby byli uważni, bo mamy trudny postpandemiczny czas. I niech pamiętają, że naprawdę najważniejsze jest to, co zrobią z dziećmi i młodzieżą w swojej klasie, a nie ekscytowanie się kolejnymi kontrowersyjnymi wypowiedziami polityków w przestrzeni publicznej.
Dałbyś się teraz zaprosić ministrowi Czarnkowi, żeby opowiedzieć, co sądzisz o jego reformach?
Oczywiście. I porozmawiałbym z nim w duchu szacunku. Powiedziałbym o tym, co dla mnie ważne w edukacji. Bo uważam, że najważniejsze rzeczy między ludźmi dzieją się w czasie rozmowy.
A sobie czego życzysz?
Chciałbym, żebyśmy doczekali takich czasów, gdy na galę Nauczyciela Roku znów będzie przychodził minister edukacji. To dla mnie kuriozalne, że od kilku lat go tam nie ma.
Mówię to, bo życzę sobie, żebyśmy, nawet jeśli się różnimy, potrafili sobie okazać szacunek. Nie powinno się wywoływać w szkole napięć i strachu. Nie chciałbym też, byśmy byli dzieleni na ludzi, którzy są świetnymi nauczycielami, bo akurat wyznają te same wartości co minister, i resztę. Potrzebujemy dialogu jak chyba nigdy wcześniej.
#bezprzerwy
W tvn24.pl przyglądamy się pomysłom ministra Przemysława Czarnka i jego doradców w trwającym roku szkolnym. Urzędniczy język ustaw i rozporządzeń przekładamy dla Was na język szkolnej praktyki. Z ekspertami oceniamy, czy to, co się za tymi pomysłami i postulowanymi rozwiązaniami kryje, będzie korzystne dla uczniów i nauczycieli. Sprawdzamy, czy autonomia szkół jest zagrożona. I czy rodzice rzeczywiście będą mieli wpływ na edukację i wychowanie swoich dzieci. Wszystko to - artykuły, wywiady, materiały wideo, interaktywne infografiki, omówienia badań - znajdziecie w naszym serwisie pod hasłem #bezprzerwy.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24