Na polskich uczelniach trwa wyścig o punkty i o pieniądze, które owe punkty zapewniają. Zdaniem niektórych reguły wyścigu zmienił w trakcie gry minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek.
W polskiej nauce rodzi się bunt przeciwko działaniom ministra Przemysława Czarnka. To już nie są pojedyncze głosy, to sprzeciw wyrażony oficjalnie przez najważniejsze polskie instytucje naukowe.
Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich, Rada Główna Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Senat Uniwersytetu Jagiellońskiego, Senat Uniwersytetu Wrocławskiego, kilkanaście komitetów Polskiej Akademii Nauk reprezentujących różne dziedziny nauk humanistycznych - członkowie tych wszystkich gremiów publicznie sprzeciwiają się działaniom ministra.
Naukowcy piszą o łamaniu przez Przemysława Czarnka prawa i przyjętych dobrych obyczajów, a także wzywają do wycofania się z podjętych decyzji. Poza tym "apelują", "wyrażają zaniepokojenie" lub "sprzeciw", piszą też o "względach ideologicznych", jakimi ich zdaniem kieruje się minister przy "dowartościowywaniu niektórych środowisk".
Wykaz niezgody
Przeciwko czemu ten protest? Chodzi o wykaz czasopism, tak zwanych "punktowanych", czyli tych, które uznane są za naukowe. Każdemu z nich przypisuje się liczbę punktów. Te punkty zapisuje się potem na konto autora, który opublikował w nim swoją pracę oraz na konto uczelni, którą autor reprezentuje.
Naukowcy muszą "zbierać" punkty. Do czego ich potrzebują? Do ewaluacji. To kluczowe słowo. Oznacza ocenę przeprowadzaną raz na cztery lub pięć lat przez ministerialne organy. Oceniani są sami naukowcy oraz uczelnie. Naukowiec musi wykazać się odpowiednią liczbą punktów za swoje publikacje. Podobnie uczelnia - w tym przypadku na jej konto zalicza się punkty zatrudnionych w niej badaczy.
Co grozi naukowcowi za brak lub niedostateczną liczbę punktów? Upraszczając: w skrajnym przypadku może oznaczać nawet zwolnienie z pracy. W praktyce to się dotychczas nie zdarzało, ale po zeszłorocznej reformie szkolnictwa wyższego nie można wykluczyć takich sytuacji. Mała liczba punktów na pewno może stanowić przeszkodę w karierze naukowej badacza. Dla uczelni zaś słaby wynik ewaluacji może mieć zasadnicze znaczenie, bo może oznaczać na przykład odebranie praw do nadawania tytułów naukowych, a to jest dla każdej uczelni "być albo nie być".
Jest jeszcze jeden aspekt, żeby nie powiedzieć - przyczyna - choroby zwanej niekiedy punktozą, na którą cierpi polskie szkolnictwo wyższe: pieniądze. Uczelnia, która zdobędzie większą liczbę punktów, dostanie więcej pieniędzy na pracowników, badania, sprzęt, konferencje czy wyjazdy.
Punktoza
Wróćmy jednak do samego wykazu, przeciwko któremu tak zdecydowanie protestuje środowisko naukowe.
Ukazał się w dniu 9 lutego, a został zaktualizowany 18 lutego 2021 roku, już po pierwszych protestach. Obecnie na stronach ministerstwa zamieszczony jest obowiązujący wykaz "scalony" - to tabela, która ma 3118 stron, a znajduje się w niej 31 438 czasopism. Po lewej widzimy tytuły czasopism, po prawej - przyznane punkty. Najmniejsza możliwa liczba punktów to 20, potem są kolejne "progi punktowe": 40, 70, 100, 140 i 200. W praktyce "nowicjusze" na liście otrzymują 20 punktów. Przyzwoite polskie czasopisma naukowe zwykle dostają 20 lub 40 punktów, znacznie rzadziej 70. Na notę wynoszącą punktów 100 i więcej zasługują niektóre czasopisma notowane w międzynarodowych bazach, znanych nie tylko w Polsce, o światowym zasięgu i renomie.
Tak było do 9 lutego tego roku.
Każdy naukowiec w Polsce, zgodnie z przepisami wprowadzonymi przez Jarosława Gowina w zeszłym roku, powinien mieć na swoim koncie co najmniej cztery publikacje wydane w ciągu ostatnich pięciu lat. Nietrudno obliczyć, że spełniając te warunki, w najgorszym przypadku będzie miał na swoim koncie 80 punktów. To raczej mało. Badacz, który "zarobi" swoimi publikacjami mniej, może spodziewać się problemów, bo przecież dziekanom i rektorom będzie zależało na jak największej liczbie punktów.
Nikt nie wie, ile punktów zapewni bezpieczne przetrwanie uczelni, jaki wynik pozwoli na spokojny sen badaczowi. To wszystko okaże się w przyszłym roku, gdy nastąpi ewaluacja. Jedno jest pewne: na polskich uczelniach trwa wyścig o punkty.
Pominięta procedura
Tymczasem przyjrzyjmy się, jak - zgodnie z obowiązującymi przepisami - powinna przebiegać procedura ustalania wykazu czasopism. Kluczową rolę odgrywa tutaj Komisja Ewaluacji Nauki. To ciało powoływane przez ministra. Jej członkowie są jednak chronieni przepisami. Nie jest łatwo ich odwołać, dlatego cieszą się opinią niezależnych.
I nagle, dokładnie 9 lutego, pojawia się nowa lista - czyli "wykaz czasopism", z nową punktacją. W kolejnych dniach poszczególne komitety Polskiej Akademii Nauk zaczynają publikować swoje protesty. Niezrażony tym faktem minister Przemysław Czarnek 18 lutego uzupełnia wykaz o kolejne, nowe tytuły czasopism, z nową punktacją. Komisja Ewaluacji Nauki ogłasza, że nie ma z ministerialnymi zmianami w wykazie nic wspólnego. Rezygnację ze stanowiska składa wiceminister Anna Budzanowska. Jak twierdzi jeden z profesorów - członków KEN, uczyniła to w proteście przeciwko przyjęciu listy czasopism. Rzeczniczka resortu edukacji i nauki zapewnia jednak, że dymisja podsekretarz stanu nie ma z tą listą nic wspólnego.
Argument, który w tym momencie jest podnoszony przez naukowców wyrażających sprzeciw wobec zmian na liście czasopism, brzmi następująco: pomijając w procedurze Komisję Ewaluacji Nauki, minister złamał prawo.
Nie wszyscy jednak są tego zdania.
Dr Filip Ludwin jest prawnikiem, dyrektorem działu wydawniczego w Instytucie na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris, a także redaktorem naczelnym "Kultury prawnej" - czasopisma wydawanego przez tę instytucję. "Kultura prawna" nie aplikowała o wpisanie do ministerialnego wykazu. W siostrzanym wykazie - wydawnictw naukowych - jest za to Ordo Iuris. Stało się tak po początkowo negatywnej decyzji wydanej za kadencji Jarosława Gowina oraz po wniesieniu wniosku o ponowne rozpatrzenie sprawy, który został pozytywnie rozpatrzony, gdy szefem resortu był Wojciech Murdzek (zajmował to stanowisko przez kilka miesięcy po odejściu Gowina, zanim połączono resorty edukacji i nauki i przed nominacją ministra Czarnka).
W związku z tym, że "Kultury prawnej" nie ma w wykazie czasopism, dr Filip Ludwin definiuje pozycję Instytutu Ordo Iuris wobec sporu o wykaz czasopism jako "zewnętrzną". Nie podziela zdania protestujących ludzi nauki.
- W ustawie ewidentnie jest napisane, że Komisja Ewaluacji Nauki "przygotowuje" projekt wykazu, a sam wykaz "sporządza" minister. A zatem minister ma możliwość ingerowania w ten projekt, wnoszenia poprawek i tak dalej... Komisja pełni rolę doradczą, ale ostateczna decyzja spoczywa na ministrze. Gdyby ustawodawca chciał, żeby KEN sporządzała listę czasopism, to w ustawie byłoby to napisane wprost - twierdzi dr Ludwin, podkreślając tym samym, że w jego opinii do złamania prawa w tym przypadku nie doszło.
Dowartościowani
Ale, jak zaznaczają protestujący, nie tylko o samą procedurę tu chodzi. Również o zawartość wykazu, czyli tabeli, która - jak już wspomnieliśmy - zawiera ponad 3 tysiące stron i ponad 30 tysięcy tytułów czasopism naukowych.
Przypomnijmy: poziom krajowy na tej liście to było 20-70 punktów. Wyżej punktowane czasopisma to tytuły "branżowe", znane i uznane na świecie. Co znajdujemy na znowelizowanym przez ministra Czarnka wykazie?
Oto kilka przykładów: - "Białostockie Studia Prawnicze" wydawane przez Wydział Prawa Uniwersytetu w Białymstoku - 100 punktów (wcześniej 20 punktów); - "Studia Iuridica" wydawane przez Uniwersytet Warszawski - 100 punktów (wcześniej 20 punktów); - "Vox Patrum" wydawane przez Katolicki Uniwersytet Lubelski - 100 punktów (wcześniej 20 punktów); - "Biuletyn Stowarzyszenia Absolwentów Wydziału Prawa KUL" - 70 punktów (wcześniej 20 punktów); - "Kwartalnik Naukowy Fides et Ratio" wydawany przez Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej, czyli uczelnię założona przez ojca Tadeusza Rydzyka - 70 punktów (wcześniej 20 punktów).
Na tej samej liście znajdują się czasopisma z tradycjami liczącymi wiele dekad, renomowane, indeksowane w zagranicznych bazach, gdzie publikują najwybitniejsi polscy naukowcy, autorytety w swoich dziedzinach. Te nie skorzystały na zmianie ministra Czarnka. Mimo swojej renomy dalej mają po 20 lub 40 punktów.
Kto skorzystał na nowelizacji wykazu? Nie jest tajemnicą, że z poszczególnymi czasopismami są związane konkretne grupy naukowców, skupionych wokół danych uczelni, wydziałów, często są to środowiska o konkretnych światopoglądach. Jak twierdzą protestujący, na opublikowaniu nowej wersji wykazu czasopism skorzystali - generalnie rzecz biorąc, teologowie, specjaliści od prawa kanonicznego - teraz mają bardzo szerokie możliwości publikowania, czyli zdobywania punktów. Skorzystali także prawnicy z konkretnych ośrodków akademickich, przede wszystkim z Lublina, ale też z Białegostoku czy Warszawy. Skorzystały uczelnie związane z Kościołem, takie jak Ignatianum (szkoła wyższa w Krakowie prowadzona przez jezuitów), Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego, czy Wyższa Szkoła Kultury Społecznej i Medialnej (uczelnia założona przez ojca Tadeusza Rydzyka).
Prestiż i pieniądze
- To są decyzje, które ośmieszają naukę polską i jej szkodzą. To jest tak, że nagle jedno środowisko - katolickie, zyskuje przywileje niezwiązane z jakością prac naukowych - komentuje prof. Jan Woleński, filozof z Uniwersytetu Jagiellońskiego. - To na pewno dojdzie do wiadomości kolegów z zagranicy, będą mieli powody sądzić, że ewaluacja w Polsce jest niepoważna.
Prof. Grzegorz Wierczyński, prawnik wykładający na Uniwersytecie Gdańskim, uważa, że minister nie okazał szacunku rzetelnym i zasłużonym dla polskiej nauki tytułom.
- Ministerstwo napluło w twarz redakcjom z wielu czasopism w tym kraju. Redaktorzy czasopism naukowych z prawdziwego zdarzenia od lat pracują nad tym, żeby nasze publikacje odpowiadały standardom zagranicznym, żebyśmy byli widoczni na arenie międzynarodowej. Dzięki nim nauka w naszym kraju jeszcze jakoś funkcjonuje - zaznacza prof. Wierczyński. - A teraz cała ta ich praca została zdeprecjonowana. Ich czasopisma po wielu latach pracy mają 20, 40 czy w najlepszym wypadku 70 punktów, a takie na przykład czasopismo z Lublina z 20 nagle "skacze" do 100.
Z kolei prof. Elżbieta Gołata, statystyk, demograf z Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu zwraca uwagę na sytuację młodego naukowca u progu kariery zawodowej. - Jeśli ktoś robi doktorat, po co ma się starać i wysyłać artykuły do renomowanych czasopism, gdzie są wysokie wymagania, a które nie zostały docenione przez sporządzających listę i gdzie można uzyskać 20 punktów, skoro może publikować w "nowych" czasopismach, gdzie wymagania są niższe i otrzymać punktów 100. W tej sytuacji doktorant stwierdzi, że nie ma powodu, żeby podejmować się realizacji ambitnych wyzwań i spełniać standardy nauki światowej - mówi prof. Gołata. I dodaje: - Lista czasopism jest sporządzona niezgodnie z przepisami, więc w tym momencie ewaluacja, której jesteśmy poddawani jako uczelnie i indywidualni pracownicy nauki, w mojej opinii może zostać podważona na podstawie argumentacji, że cały proces został przeprowadzony z naruszeniem prawa.
Prof. Gołata mówiąc o "naruszeniu prawa" ma na myśli przede wszystkim to, że wprowadzając zmiany na liście czasopism na kilkanaście miesięcy przed zakończeniem okresu ewaluacji (który trwa od 2017 roku), zmienia się reguły gry w trakcie jej trwania.
Z kolei prof. Ewa Rewers, kulturolożka z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, zwraca uwagę na finansowy aspekt działań ministra.
- Chodzi tu także o to, ile pieniędzy dostaniemy po ewaluacji. Pieniądze w nauce to podstawa. Może istnieją takie przekonania, że uczony siedzi z kartką i wymyśla, ale dzisiaj czegoś takiego nie ma. Uprawianie nauki to są kosztowne procedury. Tu chodzi o konkretne interesy związane z utrzymaniem danego wydziału, uczelni, z utrzymaniem zespołów badawczych, zatrudnianiem nowych, z wyjazdami konferencyjnymi, zakupem sprzętu i tak dalej. Konkursy grantowe tego nie zapewniają - podkreśla prof. Rewers. - Oddzieliłabym prestiż od pieniędzy. Prestiż to uznanie środowiska, nie zdobywa się go punktami. Środowisko już się śmieje z zasad ewaluacji, widząc, jak punkty są przyznawane. Ocena budująca prestiż ma podstawy merytoryczne, dotyczy tego, czy dana osoba rzeczywiście stworzyła coś nowego albo czy dany wydział tworzy "swoją szkołę", czy ma dobry zespół. A pieniądze pochodzą ze zliczania punktów i to nie będzie ze sobą szło w parze. Ale, z drugiej strony, jeśli ktoś chce mieć prestiż, to musi mieć pieniądze, bez których niewiele w nauce osiągnie. Tu się te dwie kwestie spotykają. Pieniądze są więc warunkiem koniecznym dla uprawiania nauki.
Nauka bardziej narodowa
Prośbę o komentarz do kwestii nowego wykazu czasopism wysłaliśmy do ministerstwa 23 lutego. Pozostała bez odpowiedzi, choć minął dokładnie miesiąc.
Głos w tej sprawie zabrał publicznie doradca Przemysława Czarnka odpowiedzialny za przygotowanie nowego wykazu, dr hab. Paweł Skrzydlewski.
To etyk, filozof, tytuł profesora uzyskał w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Chełmie, wcześniej pracował na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie uzyskał tytuł doktora i pełnił funkcję adiunkta. To postać dobrze znana słuchaczom Radia Maryja.
Na łamach jednego z portali poświęconych nauce prof. Skrzydlewski nie odniósł się do zasadniczego zarzutu dotyczącego bezprawnego działania ministra. Stwierdził że chodziło o "zwiększenie przestrzeni publikacyjnej polskim naukowcom i zahamowanie niekorzystnych trendów ponoszenia dużych opłat za publikacje w zagranicznych czasopismach naukowych". Jego zdaniem nadszedł czas, by pomyśleć o "niektórych dziedzinach wiedzy uprawianych w kraju", zadbać, by "nie obumierały, ale służyły narodowi polskiemu", wszak "zagadnienia ważne dla Polaków nie zawsze są interesujące na świecie". Prof. Paweł Skrzydlewski twierdzi, że "nauka musi być związana i musi służyć rodzinnemu środowisku narodowemu".
Stworzenie wykazu czasopism ma być więc odpowiedzią na problem, jakim jest "ograniczenie rozwoju obszarów nauki silnie związanych z kulturą i tradycją polską". Nowy wykaz ma służyć "dowartościowaniu publikacji wyników takich badań w języku polskim".
Walka o władzę
Mamy więc dwugłos: minister złamał prawo lub nie złamał, minister dowartościowuje katolickie uczelnie i środowiska, albo nie dowartościowuje. Co na ten temat ma sądzić "statystyczny" Kowalski, którego na co dzień nie zajmują spory w środowisku naukowców?
Dr Filip Ludwin z Ordo Iuris proponuje prostą odpowiedź na pytanie, o co tak naprawdę chodzi w tym sporze. - To jest po prostu walka o władzę. O to, kto będzie decydował o kształcie tego wykazu. Z jednej strony mamy środowisko naukowe, które prezentuje skądinąd racjonalne argumenty, że jako znające "temat" najlepiej, powinno mieć ostateczny głos w tej sprawie. Z drugiej strony mamy rząd, który mówi, że owszem - środowisko może rekomendować, doradzać, ale ostatecznie decyzje podejmuje minister, i on ma ostatni głos w tej sprawie. Stanęliśmy więc przed problemem systemowym - uważa dr Ludwin.
W tym sporze staje po stronie rządzących, ministerstwu przypisując prawo do decydowania o punktacji czasopism.
- Wyobraźmy sobie, że o tym, jak ma wyglądać wykaz czasopism naukowych, decydują sami naukowcy. Powstałby organ niedemokratycznie wybrany, nie ponoszący żadnej odpowiedzialności politycznej, praktycznie przez nikogo nie kontrolowany. Stworzylibyśmy gremium, które dba o własne interesy i przed nikim nie odpowiada - ocenia.
W przyszłość patrzy pesymistycznie. Obserwuje pogłębiający się podział, narastający konflikt między naukowcami a obozem rządzącym.
- To kolejna odsłona konfliktu, który trwa od wielu lat. Nie jestem w stanie określić, kto zaczął. Nie powiedziałbym, że minister otwiera nowy spór, że do tej pory była pełna zgoda - podkreśla.
Dwa obiegi
Prof. Grzegorz Wierczyński widzi tę sprawę inaczej: - Naukowcy będą głęboko podzieleni na tych, którzy są "za" i na tych, co są "przeciw". Władza będzie miała swoich nominatów w instytucjach badawczych, które do tej pory były niezależne, oni będą tworzyli "nowe elity". Dla Kowalskiego będzie to "awantura w środowisku" i nie dostrzeże różnicy między profesorem zależnym od władzy i profesorem od niej niezależnym - mówi prof. Wierczyński. - To mnie dręczy od kilku lat. Jak protestuję wobec jakiegoś bezprawia, to przypina mi się łatkę przedstawiciela "drugiej strony". Nasz własny rząd zakłada, że nie istnieje ktoś taki, jak niezależny sędzia, niezależna służba cywilna, niezależny policjant, niezależny nauczyciel. Jak nie jesteś po naszej stronie, to nie ma dla ciebie miejsca w tym kraju. Niszczymy naszą własną inteligencję. Nie robi tego żaden zaborca czy okupant, tylko my sami.
Prof. Jan Woleński proponuje spojrzenie z perspektywy naukowca, który swoją karierę zaczynał ponad pięćdziesiąt lat temu: - Tego rodzaju zapędy na naukę, na środowisko, już były i były popierane przez część naukowców, bo zawsze byli w nim tacy, którzy solidaryzowali się z danym rządem. Tak było w Polsce międzywojennej, w PRL-u i tak jest dzisiaj. Każda władza chce mieć swoich ludzi. Dzisiaj rządzący wydumali sobie, że będą toczyć walkę o kształt polskiej duchowości, że będą eliminować lewactwo, ateizm, popierać wartości konserwatywne.
Jednak, jak twierdzi profesor Woleński, jest pewna różnica między PRL-em a czasami współczesnymi. - W PRL-u, jak w każdym autorytarnym reżimie, były dwa obiegi komunikacyjne: oficjalny, w którym mówiło się w sposób zdecydowany, kategoryczny i drugi, który temperował ten pierwszy. Nasza władza jest obecnie autorytarna w jakimś, ale wzrastającym, stopniu. Więc dzisiaj również mamy dwa takie obiegi. Jeden jest oficjalny, "ciemny lud to kupi", jak mówił Jacek Kurski. Drugi obieg stara się to jakoś temperować, ale jak na razie temu drugiemu obiegowi to nie za bardzo wychodzi, przynajmniej jeśli chodzi o ministra Czarnka i jego ministerstwo.
Profesor Woleński wspomina lata 70., wizytę ministra spraw wewnętrznych na uniwersytecie. Minister jasno wskazał kwestie, które nie podlegają dyskusji, takie jak między innymi przewodnia rola PZPR i sojusz ze Związkiem Radzieckim. To był pierwszy, oficjalny obieg komunikacyjny. Reszta zaś mogła podlegać dyskusji - i to był obieg drugi.
- Natomiast jeśli chodzi o te "inne" sprawy, to wiele zależało od osobistych kontaktów. Można było iść do jednego czy drugiego towarzysza, zdarzali się "ludzcy panowie", którzy rozumieli potrzeby środowiska akademickiego, artystycznego i można było coś tam "załatwić" - wyjaśnia.
- I tu mamy różnicę między PRL-em a czasami współczesnymi - kontynuuje profesor. - Skończyły się kontakty bezpośrednie zwykłych ludzi nauki z przedstawicielami władz. Teraz tego nie ma. Kanały komunikacji zostały zamknięte. Trudno sobie wyobrazić, żeby minister Czarnek przyjechał na Uniwersytet Jagielloński. Nie przyjedzie. Może pojawi się na KUL-u albo w jakiejś innej mniejszej uczelni, ale u nas - nie.
Scenariusz sądowy i marcowy
Nasi rozmówcy porównują to, co dzieje się obecnie w nauce, z tak zwaną reformą sądownictwa forsowaną przez obóz rządzący.
Prof. Grzegorz Wierczyński: - Za wspólny mianownik dla sytuacji w sądownictwie i nauce uznałbym całkowity brak szacunku dla prawa. W przypadku sędziów było to trochę mniej widoczne, był oczywiście brak szacunku dla konstytucji, ale była jakaś taka dbałość, żeby zachować pozory, żeby to "jakoś wyglądało". Jak przepisy nie pozwalały czegoś zrobić, to się je zmieniało, w środku nocy, ale zmieniało. A tu ministrowi nie chciało się nawet zmienić własnego rozporządzenia, żeby formalnie zalegalizować to, co zrobił.
Ministra Czarnka porównuje do Zbigniewa Ziobry. - Ich podejście jest takie samo, to znaczy jeden i drugi uważa, że coś bardzo złego dzieje się w środowisku, którym się zajmuje. Jeden i drugi uważa, że jest naszym i sędziów przełożonym. A to jest nieprawda. To są urzędnicy, którzy mają zorganizować funkcjonowanie, finansowanie sądownictwa i nauki. Tylko tyle - podkreśla prof. Wierczyński.
Jednak jest zasadnicza różnica między naukowcami i sędziami, zgadzają się co do tego profesorowie Wierczyński i Woleński.
- Wymiar sprawiedliwości to jest newralgiczny punkt dla każdego systemu władzy, dlatego że sędziowie mają chronić ustrój wprowadzany przez władze i interesy samych polityków. Nauka nigdy nie pełniła takiej roli - uważa prof. Woleński.
- Ten atak władzy na szkolnictwo wyższe jest mniej spektakularny niż na wymiar sprawiedliwości, dlatego że naukowcy są mniej groźni od sędziów. Niezależny naukowiec - co on może zrobić? Udzielić wywiadu? Opublikować artykuł? - pyta retorycznie prof. Wierczyński.
Prof. Woleński dodaje: - Ale naukowcy są rządzącym potrzebni, władza w PRL-u miała taką właśnie fasadę, swoich ludzi w nauce. Reżim potrzebuje naukowców, żeby nimi częściowo obsadzić Polską Akademię Nauk na przykład, posadzić "swoich" na funkcjach administracyjnych. Tego jeszcze u nas nie ma, ale kto wie…
Prof. Grzegorz Wierczyński również znajduje analogie w czasach PRL-u.
- Po protestach studenckich w 1968 roku uczelnie dalej funkcjonowały. Polska nauka przechodziła wówczas kryzys po tym, jak władze zmusiły do odejścia świetnych profesorów, a zastąpiły ich "docentami marcowymi". Podobnie będzie w tym przypadku. Spadnie liczba cytowań polskich naukowców w zagranicznych czasopismach. Na świecie będzie to widoczne, ale nie w kraju. W Polsce z pozoru nic się nie zmieni. Będzie tyle samo uniwersytetów, ile było, tyle samo będzie się robiło doktoratów, a w telewizji wystąpi ktoś z tytułem profesora i powie, że polska nauka ma się świetnie - mówi prof. Wierczyński. - Naukowiec to zazwyczaj jest indywidualista, który nie chce walczyć, tylko prowadzić swoje badania. Będzie szukał miejsca na świecie, które da mu tę możliwość. I tu wracamy do tego, co działo się po 1968 roku, do odpływu ludzi nauki z Polski za granicę. Czeka nas to samo - podsumowuje.
Bojkot nierealny
Komitet PAN ds. Etyki w Nauce Polskiej wzywa "środowisko" do "podjęcia działań na rzecz zmiany wykazu". Adresatem wezwania nie jest minister, tylko "środowisko". Sami naukowcy mieliby więc brać sprawy w swoje ręce.
Prof. Ewa Rewers zwraca uwagę, że będzie to bardzo trudne: - Mamy nie poddać się ewaluacji w przyszłym roku? Od niej będzie zależało to, ile poszczególne kierunki i wydziały dostaną pieniędzy na dalsze funkcjonowanie. Poza tym odmowa poddania się ewaluacji może oznaczać dla niewielkich, młodych uczelni odebranie praw do doktoryzowania i habilitacji. W efekcie uczelnie te mogą przestać być "uniwersytetami".
Kulturolożka przyznaje, że nie wierzy w solidarność środowiskową naukowców, dlatego - jej zdaniem - bojkot ewaluacji opartej na wykazie czasopism jest nierealny. - Środowisko jest skonfliktowane i jest wiele grup, które są zadowolone ze zmian wprowadzanych przez ministra Czarnka, bo na nich skorzystają. Tych linii podziałów jest bardzo wiele i wciąż wyrastają nowe barykady, również wokół zmian, które wprowadza ministerstwo - dodaje.
Prof. Elżbieta Gołata również nie wierzy w bojkot.
- Ewaluacja dla naukowców i uczelni jest zbyt ważna i jest przeprowadzana przez powołaną przez ministerstwo komisję. To nie znaczy jednak, że powinniśmy zaniechać wyrażania opinii w istotnych dla rozwoju nauki i szkolnictwa wyższego kwestiach, bez względu na sprawczość naszych działań - przekonuje.
- Na szczęście mamy jeszcze trochę wolności w nauce - kontynuuje pani profesor. - Od etyki i rzetelności i przestrzegania pewnych zasad bardzo dużo zależy. Jakie to zasady? Podam przykład. W procedurach awansów naukowych ważna jest rola tak zwanych rad dyscyplin. W mojej uczelni organ ten nazywa się Radą Awansów Naukowych. Doktorant zwraca się do takiego ciała, chcąc uzyskać doktorat, na przykład na podstawie cyklu artykułów. Zadaniem Rady jest między innymi powołanie trzech recenzentów, będących autorytetami w danej dyscyplinie. Recenzenci nie powinni patrzeć na to, w jakich czasopismach doktorant publikował, czy otrzymywał za swoje artykuły 20 czy 100 punktów, tylko się z nimi zapoznać i rzetelnie ocenić ich wartość naukową - odpowiedzieć na pytanie, czy ten naukowiec zaproponował w swojej pracy "oryginalnie rozwiązanie problemu naukowego", czy nie. To właśnie jest postępowanie etyczne - mówi prof. Gołata.
Wielu dzisiaj zadaje sobie pytanie, czy minister Czarnek przyznanymi punktami "kupuje" sobie poszczególne uczelnie, lokalne środowiska naukowe. W tym kontekście - a także w kontekście etyki w postępowaniu naukowców, znamienna jest odpowiedź profesorów prawa z Uniwersytetu w Białymstoku. Przypomnijmy: "Białostockie Studia Prawnicze" wiele zyskały na nowym wykazie - ich punktacja skoczyła z 20 do 100 punktów. Prawnicy z Białegostoku są więc jednym z beneficjentów ministerialnych zmian.
Dziekan tamtejszego Wydziału Prawa, prof. Mariusz Popławski "w imieniu własnym oraz prof. Elżbiety Kużelewskiej" (która pełni jednocześnie funkcję redaktor naczelnej czasopisma "Białostockie Studia Prawnicze") w odpowiedzi na nasze pytanie o opinię w sprawie protestu naukowców stwierdza: "co do zasady zgadzamy się z podnoszonymi (…) zarzutami. Podzielamy także wątpliwości wyrażone w zajmowanych stanowiskach". Piszą miedzy innymi, że ich zdaniem "powinny być jasne i czytelne kryteria, w oparciu o które następuje zmiana wykazu czasopism punktowanych".
Studenci
W całej tej skomplikowanej układance są jeszcze studenci. Być może oni mogliby głośno zaprotestować, niejako w imieniu swoich wykładowców, w obronie nauki.
- Jeśli byłby to ruch masowy, to mogliby wiele zdziałać, tak jak na Zachodzie w 1968 roku, wówczas wiele zmieniło się na uczelniach. Ale nie będziemy ich do tego namawiać. Przynajmniej ja nie będę, aczkolwiek trzeba w tym względzie zostawić jakąś furtkę - stwierdza prof. Jan Woleński.
Autorka/Autor: Tomasz Słomczyński
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock