Bartłomiej Wróblewski ma pecha do najwyższej góry świata. Rok temu do zdobycia wymarzonego szczytu zabrakło mu 1000 m. Tym razem skrócił ten dystans o połowę, jednak znów nie udało mu się stanąć na "dachu świata". Zawiniła maska tlenowa.
Bartłomiej Wróblewski na co dzień jest doktorem nauk prawnych, konstytucjonalistą, dyrektorem Instytutu Prawa Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Poznaniu. Jest też podróżnikiem i himalaistą, członkiem Klubu Wysokogórskiego w Poznaniu. Ma na swoim koncie najwyższe szczyty wszystkich kontynentów, poza Azją i najwyższa górą świata, Mount Everestem, który już raz, przed rokiem, próbował zdobyć. Przedwczoraj, w ośmioosobowym zespole po raz kolejny atakował górę. Ponownie jednak musiał zawrócić.
Siedmiu weszło
Pozostałych siedmiu członków wyprawy szczęśliwie stanęło na szczycie. Wróblewski musiał się wycofać do obozu z powodu problemów technicznych.
- Atak szczytowy na Everest zakończony. 21 maja dotarliśmy do obozu czwartego na przełęczy południowej (7920m). Ze względu na silny wiatr atak rozpoczęliśmy z jednodniowym opóźnieniem. 23 maja na ranem Piotr Cieszewski stanął na szczycie. Kilka godzin wcześniej musiałem zawrócić z wysokości 8300mn z powodu awarii maski tlenowej. Dziś bezpiecznie zeszliśmy do bazy- napisał wczoraj do redakcji tvn24.pl Bartłomiej Wróblewski.
Niestety poznańskiemu himalaiście nie udało się zdobyć ostatniej i najważniej perły w Koronie Ziemi.
Najpierw wiatr
Atak szczytowy, międzynarodowa grupa z Wróblewskim w składzie rozpoczęła już 18 maja. 21 maja himalaiści znaleźli się na wysokości obozu IV, czyli 7920m n.p.m. Tam jednak przed zaatakowaniem szczytu powstrzymał ich mocny wiatr. Prognozy wskazywały, że jego prędkość może dochodzić nawet do 65km/h.
-Wymusiło to decyzję pozostania w obozie czwartym jeden dzień dłużej w oczekiwaniu na lepszą pogodę. Na tej wysokości decyzja taka nigdy nie jest dobra, bo organizm szybko słabnie, ale nie mieliśmy wyboru. Zejście z powrotem do obozu trzeciego, a tym bardziej niżej, nie wchodziło w grę- pisze na swojej stronie Wróblewski.
Później maska
Dodatkowym problemem dla poznańskiego himalaisty była maska tlenowa, która zaczęła szwankować, co na wysokości ponad 8000 m n.p.m. stanowi duże zagrożenie. Już w nocy Wróblewski zaczął mieć problemy.
- Zaczęło mi się ciężko oddychać. Przez kilka godzin powtarzała się następująca sytuacja. W momencie, gdy już zasypiałem, natychmiast jednocześnie wybudzałem się bliski utraty przytomności- przyznaje.
Zasnął dopiero po wymianie maski na stary, rosyjski model.
Zabrakło tlenu na atak
Po godz. 20.00, 22 maja rozpoczął się atak szczytowy. Prognozowany czas wejścia wynosił dziewięć godzin.
- Od pierwszych kroków szło się ciężko. Nie mogłem oddychać, szybko zrobiło się zimno, cała prawa stopa i palce lewej stopy zaczęły się odmrażać. Po dwóch godzinach drogi byłem na skraju wyczerpania. Na wysokości ok. 8.300 m podjąłem decyzję o odwrocie - opowiada na blogu Wróblewski.
Jak sam przyznał, decyzja nie była trudna, nie było bowiem innej możliwości. Mimo kłopotów, poznaniak dotarł do obozu czwartego, gdzie niemal stracił przytomność. Po ponownej zamianie masek tlenowych zapadł w ośmiogodzinny sen.
Irytujące metry
Do godziny 12.00 w południe wszyscy członkowie zespołu wrócili do obozu czwartego.
- Całej siódemce udało się dotrzeć do szczytu, a wśród nich Piotrowi Cieszewskiemu z Trójmiasta. Osiągnięcie tym większe, że warunki pogodowe były trudne, silnie wiało, część osób była bliska odmrożeń- ocenia Wróblewski.
On sam nie stanął jednak na szczycie.
- Do Korony Ziemi pozostało (nieco irytujące) 500 metrów Everestu…- napisał na swojej stronie internetowej.
Autor: kk / Źródło: TVN24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: 7szczytow.pl