Niejeden szwagier pracował na jego budowie. Męczyli się 5 lat, żeby to postawić - ten "kaloryfer", "ośmiopak", "sarkofag" w Gądkach, przy wylotówce z Poznania na Katowice. Stoi do dziś, wysoki taki, że ze szczytu widzą głowy pilotów F-16 lądujących nieopodal. A ważny jest, nawet z punktu widzenia bezpieczeństwa kraju. Skarbiec pełen "złota". Weszliśmy do środka.
- Dzień dobry, chciałbym wejść do środka i rozwikłać zagadkę "wielkiego kaloryfera" – zapowiedziałem telefonicznie swoją wizytę u sekretarki dyrektora, tłumacząc, że jako dziecko przejeżdżające trasą obok budynku do dziadków tak właśnie postrzegałem ten budynek.
Kobieta roześmiała się. I przyznała, że to częste skojarzenie. Ale nie jedyne – byli nawet tacy, co widzieli w nim nawet sarkofag, jak ten w Czarnobylu. Ale nie.
Zostaliśmy zaproszeni i zajrzeliśmy w każdy kąt, i weszliśmy na szczyt. Zrobiliśmy to w nieprzypadkowym czasie – budynek właśnie świętuje 30. urodziny.
- Jak go otwierano, miałem 8 lat – mówi Michał Kotkowski, najważniejsza osoba w tym obiekcie. Wtedy ten budynek z niczym mu się nie kojarzył. Bo dzieciństwo spędził w Kaliszu i nigdy obok nie przejeżdżał. Ale moją dziecięcą wyobraźnię rozumie.
- Faktycznie, wyglądem przypomina wielki kaloryfer, ale z ogrzewaniem ten budynek nie ma nic wspólnego. To wielki elewator zbożowy, w którym przyjmujemy, wydajemy i przechowujemy wszelkiego rodzaju zboże, rzepak i kukurydzę – informuje Kotkowski, dyrektor Elewarr w Gądkach.
Pszenica, piwo i feta
Elewator zbożowy w Gądkach rozpoczął pracę 1 sierpnia 1989 r. Przez pierwsze cztery tygodnie urządzano biura, podpinano kable, uczono się, co do czego służy.
Pierwszy towar przyjął 29 sierpnia 1989 r. Doskonale pamiętają to dwaj mechanicy pracujący od samego początku istnienia obiektu jako operatorzy w sterowni.
- Zboże przyjechało w samo południe. To była cysterna z pszenicą. Po jej rozładowaniu była feta. Pracownicy, którzy budowali elewator dostali nawet medal "zasłużony dla rolnictwa" – wspomina Andrzej Wawrzyniak.
Nie pamiętają, czy był tort. – Ale była wojskowa grochówka i piwo – mówi Edward Graś.
Wawrzyniak: wtedy, 30 lat temu wszystko jeszcze przypominało wielki plac budowy. – Budowlańcy świętowali razem z nami i powoli się stąd wynosili.
Budowa silosów trwała około 5 lat. - Szwagier pracował na jego budowie. Męczyli się, żeby to postawić, to nie było takie proste. Budowali to ślizgami (metoda polegająca na wykorzystaniu szybkowiążącego się cementu, która pozwala na szybkie wznoszenie wysokich konstrukcji – red.), lali beton i walczyli z czasem, żeby zdążyć. Robota trwała dzień i noc – opowiada.
Pracę w Gądkach znalazło 70 osób. Edward Graś przeprowadził się tu aż z Szamotuł (około 60 km). Ale było warto. - Byliśmy zaraz po ślubie i była okazja, żeby dostać tu mieszkanie. A wtedy ich brakowało, grzech było nie skorzystać.
Na taki luksus mógł liczyć prawie każdy pracownik. Do czterech bloków przy samym elewatorze wprowadziło się 48 rodzin. Po 12 do każdego z nich.
- Standard był wysoki. Najmniejsze mieszkanie miało 53 metry kwadratowe, trzy pokoje, osobną kuchnię i łazienkę. Na tamte czasy to był luksus, każdy był zadowolony – mówi.
Wokół były pola, łąki, pasały się krowy. Dziś dookoła wyrastają jak grzyby do deszczu kolejne hale magazynowe, sortownie firm spedycyjnych, zakłady. Gądki zamieniły się w strefę przemysłową, a sąsiednie Robakowo z wioski – w sypialnię Poznania.
W 1989 r. właścicielem obiektu były Poznańskie Okręgowe Zakłady Zbożowe, popularnie zwane PZZ. – Działały tu warsztaty mechaniczne i użytkowe, zatrudnione było mnóstwo ludzi – tłumaczy Graś.
W samym elewatorze pracowało 70 osób. Dziś wystarczy kilkanaście. Bo obsługa jest prostsza i w wielu zadaniach człowieka wyręczają maszyny.
Cały proces wygląda tak:
- Rolnik przywozi zboże, jest ono ważone i pobierana jest próbka, która trafia do laboratorium. Tam jest ona szybko analizowana – czy to zboże konsumpcyjne czy paszowe. Następnie rolnik przemieszcza się na kosz zasypowy, gdzie następuje rozładunek i zboże sypie się do komór – wyjaśnia Kotkowski.
Cenna próba
Waga znajduje się przy samym wjeździe na teren przedsiębiorstwa.
To właśnie przed nią w okresie żniw ustawiają się długie kolejki rolników. - Rolnicy ustawiają się wieczorem i przyjmowani są kolejnego dnia, czasem wieczorem – mówi Edward Graś.
Ale 30 lat temu to byłby pryszcz. Wtedy ze zbożem trzeba było stać po kilka dni, a kolumna traktorów ciągnęła się daleko w kierunku Poznania z jednej strony, a z drugiej za Robakowo. Kolejki potrafiły się ciągnąć nawet 10 kilometrów. Dyrektor nawet słyszał od pracowników, że w 2001 r. rolnicy zablokowali Trasę Katowicką i ruchem musiała kierować policja.
Gdy transport wjedzie już na wagę, rzeczoznawca pobiera próbę i zanosi ją do laboratorium. To znajduje się tuż obok, w budynku po prawej stronie.
Próbówki, mierniki, kuwety i przeróżne urządzenia. To królestwo laborantki Katarzyny Graś.
- 30 lat temu byłam jedną z dwóch laborantek. Teraz zostałam sama. Tylko w żniwa mam do pomocy studentów. Wtedy pracy jest tak dużo, że sama bym sobie nie poradziła – mówi.
To właśnie u niej ląduje próbka pobrana od rolnika i na jej podstawie określa się, co to za zboże, jaka jest jego jakość, ile ma białka, jaka jest jego wilgotność, gęstość…
A to wszystko przekłada się na cenę, jaką za zboże rolnik otrzyma. Ta nie zawsze im się podoba. Widłami jeszcze żaden im nie groził, ale bywają sytuacje, że zawracali traktorem i z pełnym załadunkiem wracali do siebie.
Dziś wszystko idzie tu błyskawicznie. - 30 lat temu na analizę wilgotności zboża mieliśmy 2 tygodnie, dopiero wtedy rolnicy dostawali faktury. Teraz wszystko dostają po kwadransie – mówi pani Kasia.
Wszystko jest skomputeryzowane. – W 1989 r wszystko wpisywało się ręcznie, wprowadzało do zeszytu laboranta i biegało z tymi karteczkami po zakładzie – śmieje się.
Tych panów nie obsługujemy
Na ścianie laboratorium wiszą portrety pamięciowe tych, których nikt tu nie chce widzieć.
- Nasz największy wróg to wołek zbożowy. Często bywają też trojszyki gryzące i mgliki mączne. Ta trójka zjada dużo zboża. Potrafią siać spustoszenie – mówi Katarzyna Graś.
Niektóre z tych szkodników ciężko dostrzec. - Robi sobie malutką dziurkę i włazi do środka. Tam wyjada cały miąższ i go nie widać. I tu ważną rolę odgrywa pani Kasia, której zadaniem jest to, by go wykryć i nazwać – tłumaczy dyrektor.
Gdyby jednak – nie daj Boże – pani Kasia coś przeoczyła, to skutki mogą być opłakane.
Taki silos dla wołka zbożowego to raj. Ma ciepło, ma żarcie. Wszystkiego pod dostatkiem, więc się rozmnaża. A to prawdziwe głodomory. - A jak dopuścimy, do sytuacji, że się rozmnoży to potrafi zjeść całą komorę – mówi Kotkowski. A w takiej komorze, zapełnionej po korek, może zmieścić się nawet 1000 ton zboża!
Gdy już zboże przejdzie przez laboratorium, cały transport ląduje na jednym z czterech koszy przyjęciowych. – Rolnicy wysypują zboże, które redlerami, czyli takim taśmociągiem, transportowane jest na górę elewatora, gdzie rozdzielane jest już na poszczególne komory – wyjaśnia Kotkowski.
A rolnicy z pustymi przyczepami wracają na wagę, gdzie od poprzedniej wartości odejmuje się wagę pojazdu. Na tej podstawie wiadomo, ile rolnik przywiózł zboża i ile pieniędzy za nie dostanie.
Zboże w silosach może być w nich przechowywane przez wiele miesięcy. – Czeka ono na dobrą cenę, wtedy je sprzedajemy – tłumaczy Kotkowski.
Sterownia jak z elektrowni
Elewator ma 40 metrów wysokości. Na jego szczycie migają czerwone lampki. To ostrzeżenie dla samolotów. A jest kogo ostrzegać. – W pobliżu jest lotnisko Krzesiny. Piloci F-16 latają tu na tyle nisko, że widzimy wręcz w środku ich głowy.
Na drugim piętrze obiektu znajduje się sterownia. Ciągnące się panele z guzikami i kontrolkami przypominają sterownie w elektrowniach atomowych.
- W największym skrócie obserwujemy wszystkie wskaźniki, czy coś się nam w górę nie podnosi, bo jeśli tak się dzieje, to wiadomo, że coś złego się dzieje – tłumaczy swoje zadania w pracy Andrzej Wawrzyniak.
A jest co obserwować. Sami mechanicy nie wiedzą, ile tych wszystkich kontrolek i guzików mają na ścianie. – Samych zasuw jest sto, 20 podnośników, 36 łańcuchowych przenośników… – wylicza.
Dziś wielka świecąca tablica niczym nie jest w stanie go zaskoczyć. Ale na początku nie było wiadomo. W 1989 r. to była dla niego jedna wielka tajemnica. Uczył się jej obsługi cztery miesiące, na żywym organizmie. I tak szybko ją zrozumiał. - W elewatorze w Kępnie mamy nowego pracownika sterowni. Pracuje do dwóch lat i dopiero teraz może pracować samodzielnie – mówi dyrektor Elewarru.
Naprzeciwko panelu sterowania jest inna tablica, z kółkami i prostokątami. To rozpiska co znajduje się w którym silosie. Najstarsze zboże, które znalazłem to pszenica, która leży w jednym z silosów od końca maja.
Nad sterownią są już same pomieszczenia techniczne. Dlatego windą jedziemy do ostatniego punktu naszej wizyty - na sam szczyt "kaloryfera".
Tu znajdują się punkty rewizyjne. Otwieramy jeden z nich i zaglądamy do środka. Pod kratą leży 740 ton pszenicy. Aż chciałoby się ją odchylić, skoczyć w dół i "wykąpać" w tym zbożu, tak jak Sknerus McKwacz z bajki Disneya w swoim skarbcu pełnym monet. To jednak niemal na pewno byłaby ostatnia nasza kąpiel. A pracownicy elewatora po raz pierwszy w historii musieliby dokonać awaryjnego zrzutu zboża.
Pszenicą tylko z tego jednego silosa można byłoby załadować 30 tirów. Albo 1/3 pociągu, bo do elewatora dociera też bocznica. – Mamy też własną lokomotywę, musimy ją utrzymywać, bo wymaga tego umowa z państwem, dla którego przechowujemy rezerwy strategiczne – wyjaśnia Kotkowski.
Na szczycie są też tarasy po obu stronach budynku. Wychodzimy na ten, z którego widać Poznań.
– Zobaczyć można wieżę RTV na Piątkowie, a w ładne dni nawet stadion Lecha – mówi Wawrzyniak.
Nad nami wielkie litery tworzące napis "ELEWARR GĄDKI" – każda na 2,5 człowieka. Zamontowano je kilkanaście lat temu. Dzięki nim każdy, kto jedzie Trasą Katowicką i zastanawia się, co to za budynek, może wpisać sobie nazwę firmy w Internecie i dowie się, że to silos ze zbożem. A nie kaloryfer.
Autor: Filip Czekała, zdjęcia Adrian Półrolniczak / Źródło: TVN 24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: KM PSP Poznań