- Żona powiedziała mi tylko, żebym wychował dzieci, bo dusi się i wie, że nie zdoła już wyjść - opowiada Andrzej Jagłowski, mąż jednej z kobiet, które 6 marca zginęły w pożarze supermarketu w Giżycku. Kto ponosi odpowiedzialność za tragedię? Reporter Prosto z Polski był w niedzielę na miejscu tragedii. Starał się wyjaśnić, czy można jej było uniknąć.
Jak twierdzi pan Andrzej, mąż jednej z kobiet, które zginęły w płomieniach, straż pożarna nie przeprowadziła żadnej ewakuacji pracowników sklepu. - Każdy ratował własne życie, ochroniarze uciekli pierwsi - opowiada Andrzej Jagłowski. Jego zdaniem straż przyjechała za późno i nie umiała zorganizować ewakuacji. - To był po prostu chaos - mówi mężczyzna.
Ratują ludzi z wielopiętrowych wieżowców, nie potrafią uratować z dwukondygnacyjnego budynku? Andrzej Jagłowski, mąż jednej z kobiet-ofiar pożaru
- Córka dzwoniła do nas prosząc o ratunek - opowiada ojciec drugiej z kobiet, Andrzej Paszkowski. - Po tym telefonie zadzwoniliśmy do straży - mówi. Jak dodaje, kiedy dotarł na miejsce, kontakt z córką urwał się. Powiedział strażakom, w którym dokładnie sklepie znajduje się jego dziecko. - Strażak powiedział mi, że ten sklep został już przeszukany - wyjaśnia mężczyzna.
Straż: działaliśmy zgodnie ze wskazaniami świadków
Brygadier Krzysztof Kroszkiewicz z giżyckiej straży zapewnia, że przeszukanie sklepu odbywało się zgodnie ze wskazaniami świadków. Dlaczego więc dotarcie do uwięzionych kobiet zajęło aż półtorej godziny? - Strażacy w dymie nie widzieli nazwy sklepu, a informacje o jego lokalizacji były niejasne - odpowiada strażak.
Kto w końcu wydobył kobiety z płonącego budynku? Tu wersje nie są spójne. Ojciec jednej z kobiet, Andrzej Paszkowski utrzymuje, że podszedł do niego mężczyzna w cywilu i zapytał, gdzie dokładnie są uwięzione pracownice. - Pokazałem mu, on przystawił drabinę i za trzy minuty wyciągnął dziewczyny - opowiada. To samo mówi Andrzej Jagłowski: - Tych ludzi ratowali cywile, widziałem to, przecież świadkowie mają to nagrane! - przekonuje.
Zrobiliśmy wszystko, by uratować uwięzione pracownice. Bryg. Krzysztof Kroszkiewicz z giżyckiej straży
Tymczasem brygadier Kroszkiewicz twierdzi, że kobiety wyciągnęli strażacy od wewnątrz. Zapewnia też, że zrobiono wszystko, by uratować uwięzione pracownice. - Nie udało się, bo źle nam wskazano miejsce, w którym są - tłumaczy Kroszkiewicz.
Instalacja alarmowa była zepsuta?
Pojawiają się głosy, że przyczyną tragedii było wadliwe funkcjonowanie systemu alarmowego. Jak poinformowały pracownice sklepu, alarm przeciwpożarowy włączał się klika razy dziennie. - Przez półtora tygodnia przed pożarem uruchamiał się dwa-trzy razy dziennie, po czym był po prostu wyłączany - opowiada pracownica sklepu. - To stało się w końcu rutyną - dodaje jej koleżanka.
Klienci także potwierdzają tę wersję: - Alarm się uruchomił, po czym po chwili przyszedł pracownik sklepu i go wyłączył - mówi klientka. - Nim minęło 10 minut, przyszła jakaś kobieta i powiedziała, że sklep się pali - dodaje. Gdy wyszła z budynku, widać już było kłęby dymu.
Co na to straż pożarna? Krzysztof Kroszkiewicz wyjaśnia, że już w 2004 roku, kiedy obiekt miał być oddany do użytku, stwierdzono brak instalacji sygnalizującej zagrożenie pożarowe. - Po naszej interwencji taka instalacja została zamontowana - przekonuje strażak. Przyznaje jednak, że straż nie otrzymała informacji o pożarze, choć powinna dowiedzieć się o tym bezpośrednio, jeśli alarm został uruchomiony. - Powiadomiono nas dopiero telefonicznie o tym, że sklep płonie - wyjaśnia Kroszkiewicz. Dodaje, że gdy straż przyjechała na miejsce, pożar był już bardzo rozwinięty, widoczność - niemal zerowa.
Straż nie interweniowała w sprawie powtarzających się alarmów, bo, jak twierdzi Kroszkiewicz, to obowiązek firmy monitorującej budynek (nikt z firmy zarządzającej budynkiem, ani też nikt z firmy ochroniarskiej nie chciał w niedzielę rozmawiać z TVN24). Wiadomo też, że nie przeprowadzono ćwiczeń ewakuacyjnych, bo nie było takiego wymogu prawnego.
Śledztwo wszystko wyjaśni
Prokuratura prowadzi postępowanie w tej sprawie. - Ustalamy nie tylko bezpośrednie przyczyny pożaru, ale i bezskuteczność pomocy, akcji gaśniczej i funkcjonowanie systemu zabezpieczeń - wyjaśnia prokurator z Giżycka, Helena Koniuszaniec.
Do dramatu doszło w środę 6 marca koło godz. 16. Zapalił się sklep w dwukondygnacyjnym domu handlowym. Zginęły dwie kobiety, przez ponad 1,5 godziny uwięzione na zapleczu sklepu w płonącym budynku, a 11 osób z objawami zaczadzenia trafiło do szpitala.
Źródło: TVN24, PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24