Niewiele brakowało, a Donald Tusk nie zdążyłby na inaugurację Sejmu. O 8.30 LOT odwołał samolot, którym lider PO miał lecieć z Gdańska do stolicy. Kandydat na premiera dotarł do Warszawy sportowym subaru. Trudną trasę przejechał w ledwie cztery godziny. Historię opisał dziennik "Polska".
Donald Tusk wraz ze swoim partyjnym kolegą Sławomirem Nowakiem na pierwsze posiedzenie Sejmu chcieli przylecieć samolotem z Trójmiasta. Pech chciał, że poranny lot z Gdańska odwołano. A inauguracyjne posiedzenie Sejmu zaplanowano na godz. 15.
- Około godziny 8.30 zadzwonili do mnie z LOT-u i powiedzieli, że samolot jest odwołany. Nie podali przyczyn - opowiedział "Polsce" Sławomir Nowak. - Sytuacja była nieciekawa, bo do posiedzenia zostało kilka godzin, a my byliśmy bez samochodu.
Jak na złość w oplu posła Nowaka nawaliła półoś. Samochodu nie miał też Donald Tusk.
- Gorączkowo zaczęliśmy szukać jakiegoś transportu. Najpierw pomyślałem o mojej siostrze, która ma opla corsę. Jednak jeden z moich współpracowników załatwił szybsze auto - relacjonuje Nowak. Posłowie pożyczyli subaru od Mirosława Zdanowicza, gdańskiego działacza PO.
Podróż z Gdańska do Warszawy zajęła Nowakowi i Tuskowi cztery godziny. - Prowadziliśmy na zmianę. Muszę powiedzieć, że Donald Tusk jest wytrawnym kierowcą i jeździ bardzo bezpiecznie - komplementuje swojego szefa poseł Nowak. Przyznał, że musieli ostro naciskać pedał gazu, żeby zdążyć na czas, ale starali się nie przekraczać "za bardzo" przepisów ruchu drogowego.
Szczęśliwie posłowie dojechali do Warszawy bez przygód, tuż przed godziną 14. Dzięki temu przyszły premier złożył ślubowanie razem ze wszystkimi innymi posłami swojej partii. - Zdążyliśmy niemal w ostatniej chwili - mówi Nowak.
Źródło: "Polska", APTN