Najlepsze lata mego życia powinny były przypaść na dekadą lat 70. Polską rządził w tym czasie Edward Gierek i on mi je zmarnował. Akurat w kinach grają film pokazujący to 10-lecie naszej historii i problemy, z jakimi mierzył się ówczesny pierwszy sekretarz. Film nazywa się godnie i bezpretensjonalnie "Gierek". Obejrzałem ten obraz ze zrozumiałym zainteresowaniem, już nazajutrz po premierze.
Dowiedziałem się z tego filmu wielu ciekawych rzeczy. Można wręcz powiedzieć, że ten film otworzył mi oczy. Dowiedziałem się na przykład, że głównym problemem, arcywrogiem i arcyrywalem Gierka był moskiewski protegowany Wojciech Jaruzelski. Na wszelki wypadek zastrzegam: nie jestem miłośnikiem generała, ale cenię jego umiejętność przewidywania i spryt. Z pierwszych lat stanu wojennego pamiętam wierszyk: "Wracaj Gierek, z nami kwita, lepszy złodziej niż bandyta". Wtedy byłem nawet skłonny przyznać rację wymowie wierszyka, dziś doceniam bystrość generała, ale nie żebym chciał za nim iść w ogień.
W rywalizacji obu tych przywódców partyjnych prostoduszny i ludzki Gierek oczywiście przegrywa z przebiegłym i bezwzględnym generałem. Autorzy filmu zapomnieli tylko, że Gierek od kiedy po wojnie wrócił z emigracji, był czołową postacią aparatu partyjnego na Śląsku. Przetrwał bez uszczerbku stalinizm, przetrwał Marzec, przestrzegał marcowych buntowników, że "śląska woda pogruchocze im kości", a robił to na tyle zręcznie, że nie było wiadomo, kto jest adresatem przestrogi - zbuntowani studenci, syjoniści, a może partyjni rywale Gomułki - moczarowcy. Wszyscy mogli tę pogróżkę wziąć do siebie, była na tyle dwuznaczna, że wszyscy mogli się jej bać albo cieszyć, że skierowana jest do wrogów, a przynajmniej do politycznych rywali.
W filmie Gierek jest reformatorem, świadomym ograniczeń systemu odziedziczonego po Gomułce. W pierwszych godzinach urzędowania zwalnia towarzysza odpowiedzialnego za budownictwo mieszkaniowe, entuzjastę ślepych kuchni i ograniczeń metrażu. Gierek szanuje tradycję narodową, ceni Kościół i śpiewa kolędy, choć jest niewierzący. W dziele budowania lepszej i, co najważniejsze, silnej i podziwianej przez świat Polski przeszkadza Gierkowi Moskwa i jej agenci oraz chciwi zachodni bankierzy wpychający mu kredyty, które doprowadzą kraj do katastrofy.
Osobiście całe to dziesięciolecie zapamiętałem nieco inaczej: jako stopniowe, krok po kroku przykręcanie śruby przez cenzurę i wycofywanie się z obietnic poczynionych zaraz po Grudniu 1970 roku. No, ale to było skrzywienie zawodowe. Moim punktem obserwacyjnym była posada zastępcy naczelnego redaktora tygodnika "Kultura". Dzięki tej posadzie bywałem regularnie w Komitecie Centralnym PZPR. Na odprawach wysłuchiwałem instrukcji pomagierów Gierka od spraw prasy, kultury i propagandy. Mówili, jak naświetlać sytuacje, kogo krytykować, gdzie szukać wrogów, a gdzie przyjaciół. Według nich - nieodmiennie - przyjaciele byli na Wschodzie, a wrogowie na Zachodzie. Rozumiem, że wedle twórców filmu: "Gierek" był to kamuflaż.
Wrogowie byli wszędzie, wręcz naokoło, a tow. Edward w swojej świętej naiwności widział ich tylko na Wschodzie, zaś na Zachodzie widział tylko osiągnięcia cywilizacyjne. Nie był jednak - moim zdaniem - taką dobrotliwą gapą, jaką chcą pokazać twórcy filmu, bo na przykład głównym motywem powołania 49 województw - o ile wiem - nie była potrzeba racjonalizacji zarzadzania krajem, ale chęć osłabienia terenowych baronów zagrażających Pierwszemu Sekretarzowi. Przykręcanie śruby odczułem na własnej skórze nie tylko w ingerencjach cenzury w gazecie. Prowadziłem wówczas kulturalny magazyn "Pegaz" w telewizji i puściłem w nim piosenkę hydraulika wykonywaną przez Jonasza Koftę, w której śpiewał: "Ja się boję o tę rurę, która łączy dół i górę". Rzecz - jak wszystko w tamtych czasach - była silnie aluzyjna. Chodziło o to, że przez rurę dochodziły w górę wyłącznie dobre wiadomości. I za taki niewinny żarcik zostałem wylany. Ostrzegany byłem wcześniej, bym takich rzeczy nie robił, bo te kabarety nie podobają się tow. Szydlakowi, który w biurze politycznym odpowiadał, między innymi, za kulturę i propagandę. Nie usłuchałem tych przestróg życzliwych, a przy okazji przypomnę, że tow. Szydlak był tak zaufanym współpracownikiem Gierka, że kazali go razem z szefem internować.
Takie są moje wspomnienia osobiste i doświadczenia jednostkowe. Mało reprezentatywne wobec siły artystycznego uogólnienia, do którego ma prawo każdy artysta, w tym także reżyser filmu, Węgrzyn. W uznaniu tej uniwersalnej prawdy przeszkadza mi tylko zbyt bliskie sąsiedztwo filmu "Gierek" z obsesjami obozu dziś rządzącego Polską. A te obsesje to: zmowa całego świata przeciw Polsce, zdradziecki Zachód i konieczność wybicia się Polski na mocarstwowość. Film daje do zrozumienia, że gdyby jakieś obce siły nie sprzątnęły konstruktora, mielibyśmy dziś polską bombę neutronową. Urzeczywistnienie tego marzenia było tuż, tuż. Prezes odkrył, że na te obsesje dają się łatwo nabierać wyborcy i eksploatacja ich przynosi mu zyski polityczne. Myślę, że film "Gierek" sprawi Prezesowi przyjemność.
Warto jednak zauważyć, że ani reżyser Węgrzyn, ani scenarzysta Woś nie są pierwsi. Już kilka lat temu użyteczność mitu Gierka wyczuł skromny producent wędlin, który do dziś zarabia pieniądze na mitycznej szynce "Jak za Gierka".
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24