Widzę światło w tunelu dla naszego szpitala, który przecież jako jedyny leczy mieszkańców Radomia. Walczymy, by po skończeniu kwarantanny do pracy chcieli wrócić lekarze, pielęgniarki, salowe. By zobaczyli, jak wiele sami zmieniamy w szpitalu, bez pomocy Ministerstwa Zdrowia i Urzędu Wojewódzkiego – mówi tvn24.pl wiceprezes Mazowieckiego Szpitala Specjalistycznego w Radomiu Łukasz Skrzeczyński.
Robert Zieliński: Od pierwszego wykrytego przypadku zakażenia, które miało miejsce pod koniec marca, w sumie mieliście ponad 200 osób zakażonych. Tym samym staliście się największym ogniskiem koronawirusa w całym kraju. W powszechnym obiorze jesteście szpitalem upadłym.
Łukasz Skrzeczyński: Nie poddaliśmy się, a dziś widzimy nawet światełko na końcu tego tunelu. Były chwile dramatyczne, brakowało i brakuje rąk do pracy. Teraz wszystko zależy od tego, jak szybko nasi lekarze, pielęgniarki i salowe wrócą do pracy. O skali wyzwania świadczą liczby: w czasach pokoju zatrudniamy 1400 osób. Dziś brakuje ponad 500. Ale wkrótce orzeczone kwarantanny zakończą się i liczymy na powrót jak największej grupy. Do tego jednak potrzebne jest przekonanie ludzi, że będą bezpieczni i że warto walczyć.
Jak doszło do tak masowego zakażenia w szpitalu?
Najpierw trzeba wyjaśnić, że zgodnie z planem wojennym, którego autorem jest wojewoda, nie byliśmy szpitalem jednoimiennym (szpital jednej choroby, w tym przypadku COVID-19 - red.), nie mieliśmy nawet oddziału zakaźnego. Na potrzeby pacjentów z koronawirusem został przekształcony szpital miejski w Radomiu, w Kozienicach oraz warszawski szpital MSWiA. Dlatego też przejęliśmy pacjentów z oddziałów szpitala miejskiego. Skończyło się tak, że to my mieliśmy wielokrotnie więcej pacjentów pozytywnych niż nasz najbliższy szpital jednoimienny. Tyle że nie mieliśmy i nie mamy takiej pomocy, jak właśnie jednoimienny.
Ten pierwszy przypadek to lekarz, jeszcze na początku marca?
Jeden z naszych lekarzy był na sympozjum naukowym, na którym – jak się później okazało – miał kontakt z osobą zakażoną. Spotkanie miało miejsce w poniedziałek, a następnie był od wtorku do czwartku w pracy. W weekend poczuł się źle, o czym nas poinformował. Dodatkowo już wiedział, że miał kontakt z osobą zakażoną.
Jak zareagowaliście?
Ustaliliśmy grupę osób, z którą miał kontakt. To między innymi członkowie zarządu i dyrekcji. Sami zrobiliśmy u wszystkich wymazy i wysłaliśmy do Warszawy. Sam miałem ujemny test, więc zrobiłem wszystko, by skrócić kwarantannę i wrócić do pracy. Niestety u trzech lekarzy z wydziału interny testy były pozytywne.
Chcę jednak powiedzieć, że wcale nie mamy pewności, iż źródłem był właśnie lekarz, który zaraził się na sympozjum. Wciąż badamy różne inne tropy. My przecież przyjmowaliśmy do szpitala cały czas pacjentów z całego województwa, często nieprzytomnych. Nie było szans ich poddać szczegółowemu wywiadowi, gdzie dowiedzielibyśmy się, że należą do grupy ryzyka, bo niedawno wrócili np. z Włoch. Dodam, że na wyniki testów personelu czekaliśmy po dwie doby. Tak czy inaczej, około 25 marca już wiedzieliśmy, że mamy duże ognisko.
Co się stało z pacjentami, u których testy były pozytywne?
Staraliśmy się rozlokować ich do wskazanych przez wojewodę szpitali, które wyznaczone były do walki z koronawirusem. Te próby zajęły nam dobę. Po prostu nie można się było porozumieć z Urzędem Wojewódzkim, który za to odpowiada. Liczne telefony, pisma na które nie było żadnych odpowiedzi. Tymczasem pielęgniarki i lekarze stale mieli kontakt z chorymi. A przecież my nie byliśmy przygotowani jak szpitale zakaźne! Po tygodniu nastąpiło tąpnięcie i liczby doszły do 206 osób zakażonych, w tym 112 członków personelu.
To szczęście, że ktokolwiek z personelu w szpitalu pozostał.
To bardzo ciężka sytuacja do udźwignięcia. Nasi ludzie nie byli także psychicznie przygotowani na walkę z COVID-19. Posypały się więc zwolnienia lekarskie, żądania opieki nad dziećmi, w końcu same kwarantanny. Z 1400 osób w szczytowym momencie brakowało około 600 osób. Trwała walka, by na oddziałach była choć jedna pielęgniarka. Chorymi zajmowała się osobiście nasza naczelna pielęgniarka.
Informowaliście wojewodę?
Każdego kolejnego dnia. Najczęściej nasze prośby, alarmy wpadały w pustkę, nie było żadnej reakcji. W końcu jednak wojewoda zarządził, że wesprze nas ośmioma lekarzami i ośmioma pielęgniarkami. Tyle, że w pracy pojawiły się jedynie trzy pielęgniarki. Za co im jesteśmy bezgranicznie wdzięczni. Wyjątkowe osoby.
Co się stało z pozostałymi osobami, przecież istnieje obowiązek podporządkowania się nakazowi wojewody?
Nie wiem, wojewoda nam tego nie wyjaśniał. Śmiech przez łzy wywołało u nas pismo z Narodowego Funduszu Zdrowia. Gdy my walczyliśmy, by choć jedna pielęgniarka była na oddziale, oni nas poinstruowali, że nie wypełniamy norm i zażądali wyjaśnień!
Jak dziś sytuacja wygląda?
Aktualnie w pracy nie ma jeszcze około 600 osób personelu. Dlatego bardzo dużą wagę przykładamy do poprawy samopoczucia naszych pracowników. Muszą uwierzyć, że warto wrócić. A uwierzą, jeśli będą widzieć efekty działań. Dlatego organizujemy takie rzeczy jak śniadanie świąteczne, poczęstunki z lodami. Ważniejsze, że nie oglądając się na służby wojewody, Ministerstwo Zdrowia, przeorganizowujemy cały szpitala tak, jakby był zakaźnym. Na oddziałach wydzielane są zamknięte strefy, budujemy śluzy.
Czy w tym procesie pomaga resort zdrowia? Trafiają do was wytyczne jaki sprzęt jest najlepszy, jakiś zbiór dobrych praktyk czy wskazówki, gdzie można zasięgnąć takiej wiedzy?
Nic, zero. Nie oglądamy się już dawno na ministerstwo. Sami tego wszystkiego jednak nie zrobimy, potrzebujemy współpracy firm z zewnątrz. A kontraktorzy również do nas nie wejdą, jeśli będą uważali, że to szpital upadły, jakaś umieralnia. Tak jednak nie jest i każdego dnia pracujemy, by tak się nie stało.
Jak przechodzą koronawirusa zakażeni lekarze i pielęgniarki?
W zdecydowanej większości łagodnie. Tylko kilku lekarzy wymagało opieki szpitalnej, ale nawet tutaj są dobre rokowania.
Do skutecznej walki potrzebne jest wyposażenie: kombinezony, maski, gogle. Jak to wyglądało?
Źle, dramatycznie, każdego dnia trwała bitwa na śmierć i życie. Najpierw muszę powtórzyć, że to nie my byliśmy wskazani jako szpital jednoimienny. Nie doposażył nas wojewoda z magazynów Agencji Rezerw Materiałowych. Dostaliśmy także znacząco niższe pieniądze, bo my 62 tysiące, a 420 tys. trafiło do szpitala w Kozienicach i 230 tysięcy do miejskiego w Radomiu. Byliśmy jedynie związani standardowymi umowami z naszymi dostawcami. Ale ich również sytuacja przerosła i tego, co najbardziej potrzebne, nie mieli w magazynach, bo epidemia ogarnęła przecież cały świat.
Rozumiem, że jako wiceprezes do spraw administracyjnych to pan odpowiadał za zdobywanie sprzętu. Skąd go pan brał?
Szukaliśmy go wszędzie. Wojewoda oczywiście nie odbierał naszych telefonów, nie odpowiadał na pisma. W końcu jednak udało się dotrzeć do kogoś ważnego i kazał przyjechać po sprzęt do Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie. Spytałem, czy przygotować ciężarówkę, czy dostawczaka. Usłyszałem, że osobowy samochód w zupełności mi wystarczy, by zabrać dodatkowe wyposażenie. Co miałem zrobić, wsiadłem za kierownicę i przywiozłem. Takie transporty jeszcze powtórzyłem dwa czy trzy razy.
Bardzo mnie to dziwi. Politycy z Radomia są tak wpływowi, że niedawno potrafili przenieść siedzibę stoczni tutaj. Nie zdołali pomóc?
Jedna z posłanek rządzącej partii pochwaliła się w mediach społecznościowych, że to ona załatwiła pomoc z Ministerstwa Zdrowia. Wcześniej mieliśmy telefon, że sprzęt dostarczy nam Wojsko Polskie. Miało to być 70 litrów płynu dezynfekującego...
Chyba się przesłyszałem, raczej 700 litrów?
Dokładnie 70 litrów, co starcza na może dwukrotne uzupełnienie dozowników na terenie szpitala. Później jeszcze otrzymaliśmy raz pomoc z ministerstwa, czyli 500 maseczek ffp2, 500 kombinezonów, 500 par gogli, 10 000 maseczek chirurgicznych i kilkaset litrów płynu. Tylko, że to wciąż kropla w morzu naszych potrzeb. Ten sprzęt jest jednorazowy, jeśli ma spełniać swoją rolę. Jeśli jednak posłanka mówi prawdę i to po jej telefonach otrzymaliśmy wsparcie, za co bardzo dziękujemy, czy system powinien tak działać? W końcu byliśmy największym ogniskiem na terenie całego kraju!
Dla szpitala organem założycielskim jest Urząd Marszałkowski. To stąd powinna być największa pomoc.
Nie zgadzam się, choćby dlatego, że byliśmy największym ogniskiem w kraju. Mimo to nasza szpitalna apteka nigdy nie dostała reglamentowanego przez rząd dostępu do leku Arechin, który może nie leczy, ale wspomaga leczenie COVID-19. Realnie największą pomoc uzyskaliśmy od marszałkostwa tak, jeśli chodzi o sprzęt, jak gotówkę. Mamy także zapewnienie, że pokryte zostaną nasze wydatki i o pieniądze nie musimy się martwić. Powtórzę się, ale to najważniejsze: chcemy, żeby nasi lekarze, pielęgniarki i salowe do nas wrócili.
Jeden z lekarzy mówił o totalnym kryzysie, że jest u kresu sił. Że to jest krajobraz jak po bitwie lub wojnie, pokazał na wideo, że po korytarzach walają się worki z odpadami medycznymi, a sytuację nazwał katastrofą biologiczną.
Tak, mieliśmy problemy z normalnym odbiorem odpadów przez zewnętrzną firmę. Tak, sytuacja była zła. Nie chcę wnikać w motywy jakie kierowały naszym kolegą, który zamieścił taką dramatyczną relację z końca świata. Pozwalamy naszym lekarzom na kontakt z mediami, zachęcamy ich do tego i myślę, że przekonają wszystkich, iż sytuacja poprawia się. Że walczymy w każdej chwili. Najważniejsze, by w to uwierzyli wszyscy, których nie ma jeszcze w pracy, i wrócili do nas.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24