- Zadzwoniłbym do prezydenta, gdybym był na miejscu ministra obrony narodowej - powiedział w TVN24 Jerzy Szmajdziński, były szef MON. Dodał, że gdy prezydent odlatywał, nie mógł mieć pełnej informacji o skali katastrofy.
Nie milkną komentarze po wywołanej w sobotę awanturze o przyczyny późnego poinformowania prezydenta o tragedii pod Mirosławcem. Kancelaria Prezydenta zarzuca ministrowi obrony narodowej, że wina leży po jego stronie. Ten się broni i przerzuca odpowiedzialność na współpracowników Lecha Kaczyńskiego. W obronie Bogdana Klicha stanął jego nowy doradca gen. Stanisław Koziej. W "Magazynie 24 godziny" podkreślił, że nawet jeśli urzędnicy z Kancelarii Prezydenta dowiedzieli się o katastrofie w chwili, gdy Lech Kaczyński był już na pokładzie samolotu, to piloci mają łączność z lotniskiem i mogli skontaktować się z szefem MON. - Istniała możliwość kontaktu. Służba prezydenta nie działała jak należy - tłumaczył. Gen. Koziej ma jednak nadzieje, że ten spór przyniesie jedną korzystną zmianę. - Sieć informacyjna nie działa jak należy. Będę radził zorganizowanie systemu powiadamiania sieciowego i zintegrowanego. W siłach zbrojnych je mamy, ale to musi też działać na szczeblu - prezydent - premier - minister, aby w tym samym momencie wszyscy mieli te same informacje - mówił nowy doradca ministra obrony narodowej.
Minister powinien poinformować prezydenta? - O znaczącym wydarzeniu zawsze sam informowałem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego - powiedział Jerzy Szmajdziński z LiD, były minister obrony narodowej. Jego zdaniem, konflikt na linii Kancelaria Prezydenta - resort obrony jest nie smaczny. Zaznaczył, że gdy prezydent odlatywał, nie mógł mieć pełnej informacji o skali katastrofy. - Nie podejmowałbym decyzji o odwołaniu lotu do Chorwacji, ale o skróceniu wizyty w tym kraju. Pierwsze informacje nie pokazywały całej skali tragedii. Nie rozumiem, dlaczego urzędnicy z Kancelarii Prezydenta tak zareagowali i przerzucili winę na MON - dodał.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24