Po raz pierwszy na zawodach nie czuję, że muszę mieć najlepszy wynik. W ogóle się nie denerwuję, jestem nawet trochę znudzona. "Weź się w garść, zmobilizuj" - mówię sobie. I startuję.
Na początku staram się nie wyprzedzać za bardzo. Mijam jednak dwóch chłopaków. - Biegnę za nią - mówi jeden do drugiego, wpatrując się w damski tyłek przed sobą. Jestem na równi z nimi. "No nie, żeby tylko nic nie mówili" - myślę, przyspieszam i wyprzedzam. Oczywiście, komentują fakt, że przed sobą mają już dwa damskie tyłki. Słyszę coś o niemożliwości dokonania wyboru, ale uciekam, wyprzedzając także właścicielkę pierwszego tyłka. I tyle. Wystarczy.
Na początku BMW Półmaratonu Praskiego muszę się mocno hamować, żeby jak zwykle nie popełnić błędu: zbyt szybko na początku. Na tym biegu nie trzeba robić zapasów czasowych, nie trzeba szykować się na trudne podbiegi. Nic. Trasa jest prosta: tam i z powrotem Wałem Miedzeszyńskim, tylko dwa ostre zakręty po drodze. Moje zadanie: tylko przebierać nogami i kontrolować tempo.
Lekkie pierwsze kilometry
Pierwsze kilometry są radośnie lekkie. Nawet cała dycha! Lecę tak szybko, że gdybym utrzymała dalej takie tempo, potwierdziłabym oficjalnie życiówkę z Wings For Life. Co jakiś czas wyprzedzam dwóch kolegów w pomarańczowych koszulkach. Zaraz potem oni wyprzedzają mnie. Mijamy się tak - raz oni, raz ja - na dość długim odcinku. Z tego, co widzę, trzymają podobne tempo do mojego, gdy zaś dochodzą do 5:10 na kilometr, przyspieszają. Cały czas sprawdzają zegarki. Kolejne odcinki nie są wcale aż tak strasznie nudne, jak się spodziewałam. Mija 11., 12. kilometr... i nagle na którymśnastym kilometrze coś się dzieje.
Na trasie mijam kogoś znajomego - leci już w przeciwnym kierunku. Głośno krzyczę, żeby "dawaaaał" i jakoś mimowolnie przyspieszam (po co to robię?!) i... zaraz potem zwalniam tak, że już znów rozpędzić się nie da. Serce podskoczyło mi do gardła na stałe - chyba z emocji ostatnich tygodni, a może trochę przez ten chwilowy zbyt szybki bieg. Od tego momentu zaczyna się walka.
Lekkie podwyższenie jak wielka góra
Kolejne kilometry dłużą się już niesłychanie. Nie ma co się dziwić, w końcu pokonuję je o długie 15-20 sekund dłużej niż do tej pory. Na wysokości Trasy Siekierkowskiej, już za zawrotką, widzę wielką górę. Gdy jedzie się autem, nie czuć tego wcale, ale to właśnie tam chyba jest jeden z największych podbiegów na trasie. Następny będzie gdzieś przy Saskiej Kępie. "Podbieg?" - wykrzykniecie ze zdziwieniem. Tak, podbieg. Przy którymśnastym kilometrze biegu, gdy na początku - nawet jeżeli założenie było inne - dawało się z siebie wszystko, lekkie, kilkustopniowe podwyższenie terenu jest podbiegiem. I to dość trudnym.
Pokonuję ten, pokonuję następny. I wciąż liczę. Jak szybko musiałabym teraz biec, żeby złamać 1:47? Ile muszę mieć na 1:49 (tyle miałam wiosną na Półmaratonie Warszawskim)? Ile w końcu, żeby wcisnąć się w 1:50? Wszystkie wyliczenia wydają się możliwe i jednocześnie niemożliwe do spełnienia."Świński trucht" pod koniecGdy zostają już trzy kilometry do mety, przyspieszam. Trochę udaje mi się podgonić, ale szybko opadam z sił. Chwilę wolniej i znów przyspieszam. Orientuję się, że coraz bardziej zmieniłam krok biegowy. Z normalnego stał się "świńskim truchtem", czyli brzydkim przekładaniem nogi za nogą na przetrwanie. Do tego w żenującym tempie! Dyscyplinuję się, prostuję plecy, zaczynam lepiej biec. Od razu jest szybciej. Mocy nie starcza na długo, ale w końcu na horyzoncie pojawiają się wieżyce mostu Poniatowskiego. "Uff, to już naprawdę blisko" - myślę.To już NAPRAWDĘ bliskoGdy wieżyce są już naprawdę blisko, przyspieszam już na dobre. Coraz więcej kibiców, którzy przekonują, że to już tym razem NAPRAWDĘ ostatnie metry. Ostatni zakręt, potem drugi i na ostatniej prostej dzieje się coś... z czym ciężko mi się pogodzić. Tuż przed metą słyszę "cześć Kasia". Patrzę, a zaraz potem z niesamowitą prędkością wyprzedza mnie kolega Krzysiek. Widzimy się często przy okazji różnych biegów w Warszawie i raz Krzysiek jest przede mną, raz ja za nim. Gdy tylko się spotykamy, zazwyczaj po prostu regularnie się ze sobą ścigamy. Tym razem jednak ja nie mam już siły na rywalizację. W ostatnim akcie rozpaczy łapię więc Krzyśka za rękę - niby na powitanie, ale chwilę przytrzymuję, żeby trochę zyskać na czasie. Gdzie tam! Ręka szybko wyślizguje się z mojej, a Krzysiek gna już do mety tak szybko, że nie mam szans nawet go dogonić, a co dopiero mówić o przegonieniu. Chwilę po nim w końcu przekraczam linię. Potem okaże się, że czas i tak miałam lepszy!Jak zwykle, nie od razu pamiętam, żeby zastopować zegarek. Jak zwykle kolejne metry za metą dłużą się niemiłosiernie - to droga do wody, do medali, do jedzenia. Gdzieś zaraz za metą stoi moja mamusia. - Powiedz coś! - woła. Nie mam siły, chcę wody! Z tyłu głowy mam myśl: "jak u licha mogłam nie chcieć tego robić". "Tego", czyli biegać. A po niedzieli poszłam kupić buty na asfalt - przydadzą się na maraton.A w weekend - charytatywnie
Jest też plan na najbliższą niedzielę. Razem ze znajomymi planujemy pobiec w Biegu Serca na warszawskim Targówku. Trasa wprawdzie jeszcze mniej fascynująca niż w Półmaratonie Praskim, ale tutaj liczy się cel. Każde okrążenie to 5 zł na leczenie i rehabilitację niepełnosprawnych dzieci. My umawiamy się na 10 i planujemy dotrwać do końca. Zamieszkamy tam, ale kasy załatwimy jak najwięcej! Szczegóły biegu na stronie bieg-serca.pl.
Autor: Katarzyna Karpa