Reportaż Wojciecha Bojanowskiego "Śmierć w komisariacie", wyemitowany 20 maja na antenie TVN24, głęboko poruszył widzów. Sprawa Igora Stachowiaka stała się punktem wyjścia do debaty na temat pracy policji, praw przysługujących zatrzymanym, a także odpowiedzialności funkcjonariuszy za popełnione błędy. Po pół roku Bojanowski, w kolejnym reportażu dla "Superwizjera", podsumował to, co się przez ten czas wydarzyło.
Każdego roku w polskiej policji jest od 200 do 300 interwencji z użyciem tak zwanych taserów. W większości przypadków paralizator to narzędzie skuteczne i bezpieczne. Bardzo często funkcjonariusze są prowokowani i obrażani, a możliwość użycia paralizatora pozwala na opanowanie sytuacji tak, aby nikomu nie stało się nic złego.
"To wygląda na nadużycie"
Ale zdarzają się błędy. Na całym świecie. W 2007 roku Polak Robert Dziekański zmarł w wyniku rażenia paralizatorem na lotnisku w kanadyjskim Vancouver.
Kanadyjski sędzia Thomas Braidwood jest światowej klasy ekspertem, jeśli chodzi o zasady użycia paralizatora. Komisja pod jego przewodnictwem przez dwa lata wyjaśniała okoliczności śmierci Dziekańskiego. Wyciągnięto wnioski, wprowadzono procedury i dodatkowe mechanizmy kontroli.
- Godzina 6:16 i dziewięć sekund, jeśli dobrze widzę, to wtedy doszło do użycia tasera - mówił sędzia Braidwood w rozmowie z "Superwizjerem", oglądając dokumentację sprawy śmierci Igora Stachowiaka. Kanadyjski ekspert zwrócił uwagę na fakt, że w ciągu prawie trzech godzin paralizatora użyto w kierunku Stachowiaka cztery razy. - Nie znam szczegółów, ale moim zdaniem to wygląda na nadużycie, na nadmierne użycie paralizatora. To było bardzo niebezpieczne. To jest dokładnie to samo, co spotkało biednego pana Dziekańskiego - ocenił.
Paralizator "nie przyczynił się do śmierci"?
Polska prokuratura na razie doszła do zupełnie innego wniosku. - Do śmierci nie przyczyniły się ani zastosowane przez policjantów chwyty obezwładniające ani użycie paralizatora - mówił 24 maja z mównicy sejmowej Zbigniew Ziobro, prokurator generalny. Według obowiązującej wersji użycie tasera i wielokrotne podduszanie nie miało wpływu na śmierć 25-latka. Wojciech Bojanowski dotarł do nagrania rozmowy dwóch policjantów, którzy wymieniali się uwagami odnośnie śmierci we wrocławskim komisariacie. Na pytanie jednego czy ten zgon był naturalny, drugi odpowiedział: "No właśnie chyba nie". 12 września - po półtorarocznym śledztwie - prokuratura postawiła policjantom po dwa zarzuty: przekroczenie uprawnień i znęcania się nad osobą pozbawioną wolności. Jak opowiadał ojciec Stachowiaka, policjant, który użył tasera nie wyraził skruchy ani nie powiedział słowa "przepraszam". - To są niestety nieprawdziwe informację - zapewnił Zbigniew Piątkowski, obrońca jednego z policjantów. Policjantowi, który trzymał w ręku paralizator, grozi kara pięciu lat więzienia.
Obietnice ze wszystkich stron
Pół roku temu nadzieje na dokładne wyjaśnienie były ogromne. - Mówili, że będzie się działo, że będzie wyjaśniane do spodu, po czym wszyscy o tym zapomnieli - ocenił Marcin Rybak, dziennikarz "Gazety Wrocławskiej". Dla Macieja Stachowiaka oglądanie w telewizji cierpienia własnego syna na kilka minut przed śmiercią było jednym z najtrudniejszych doświadczeń w życiu. - Cała nasza rodzina... Nie byliśmy w stanie się ze sobą dogadać, nie potrafiliśmy ze sobą żyć. To jest tak traumatyczne przeżycie... Rozwala, zaburza normalne funkcjonowanie rodziny - opowiadał w programie "Fakty po Faktach". Pół roku temu mógł wierzyć w słowa, które padały niemal z każdej strony. - Wszyscy, którzy są odpowiedzialni za to wydarzenie, które miało miejsce w ubiegłym roku we Wrocławiu, poniosą odpowiedzialność. Poniosą surowe konsekwencje - zapewniał w maju Mariusz Błaszczak, szef MSWiA. - Ta sprawa nie była chowana w szafie - przekonywał minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro.
Dymisje, przeprosiny
Po emisji reportażu "Śmierć w komisariacie" o sprawie mówiły wszystkie najważniejsze media w Polsce. Pojawiały się mocne słowa krytyki pod adresem wrocławskich policjantów. Dwa dni po publikacji odwołane zostało całe kierownictwo dolnośląskiej policji. 24 maja roku, czyli cztery dni po emisji reportażu, w Sejmie Ziobro i Błaszczak tłumaczyli okoliczności śmierci 25-letniego wrocławianina. W programie "Fakty po Faktach" komendant główny policji przeprosił wtedy za błędy funkcjonariuszy. Wyznał, że to najtrudniejsze chwile w jego zawodowej karierze. - Relacje policjantów przedstawiały tę sytuację zupełnie inaczej - zapewniał nadinspektor Jarosław Szymczyk. Pomimo nacisków opinii publicznej nadal jednak nie udostępniono raportów, z których jasno wynika, kto miał dostęp do nagrań z paralizatora i przez rok tuszował sprawę.
- Komendant główny - z mojego punktu widzenia - mija się z prawdą - ocenił w rozmowie z "Superwizjerem" Marcin Tomczak, były antyterrorysta i policjant z 18-letnim stażem. Pracując w policji, nie bał się jej krytykować. Dzisiaj wykorzystuje swoje doświadczenia, żeby pomagać byłym policjantom, którzy uważają, że zostali skrzywdzeni przez system. Procedury zna od podszewki.
Kto miał dostęp do akt?
Nadinsp. Szymczyk przekonywał trzy dni po publikacji w "Superwizjerze" nagrań z paralizatora, że policja nie miała do nich dostępu. - Prowadzący postępowanie dyscyplinarne, które zostało wszczęte na moje polecenie, trzykrotnie zwracał się do prokuratury z prośbą o przekazanie tego materiału filmowego. Tego materiału nie uzyskał - opowiadał w "Faktach po Faktach". Słowa te powtarzał rzecznik policji.
Miesiąc później te słowa okazały się nieprawdziwymi. - Policja zapoznała się z tymi materiałami 31 maja 2016 roku - ujawnił w rozmowie z TVN24 Adam Bodnar, rzecznik praw obywatelskich. Wynikałoby z tego, że dowództwo policji znało nagrania bezpośrednio po śmierci Igora. - Z informacji, które do mnie dotarły z dwóch różnych źródeł, między innymi od kogoś, kto tam był, wynika, że paralizator i nagranie z niego było kopiowane na komputer i odtwarzane już na komisariacie - potwierdził wrocławski dziennikarz Marcin Rybak. Pozostaje zagadką to, którzy oficerowie Biura Spraw Wewnętrznych Policji (BSW) mieli dostęp do nagrań z tasera. Reporter "Superwizjera" dotarł do jednego z oficerów BSW. - Nikomu z tego wydziału BSW by nie zależało, żeby sprawę przykryć. Tu jestem tego pewny. Wręcz przeciwnie: poszliby w kierunku takim, żeby zrobić z tego, kurde, sprawę jakąś tam. Jestem do tego przekonany. Robił czynności wydział kontroli. Myślę, że zrobił to jako pierwszy, bo oni tam byli na miejscu. Co było na jednostce? Nie wiem, bo nie byłem tam. Aczkolwiek z jakiegoś doświadczenia zawodowego... jest solidarność zawodowa - mówił oficer.
"Tutaj wszystko zawiodło"
Stachowiak zmarł 15 maja 2016 roku. W czerwcu śledztwo w tej sprawie wszczął rzecznik dyscyplinarny, który przeprowadził oględziny z zapisu paralizatora. Treść protokołu z oględzin jest nieznana. 9 czerwca 2016 roku odpowiedzialny za policję wiceminister spraw wewnętrznych Jarosław Zieliński referował w Sejmie wyniki policyjnych kontroli. - Jako niewłaściwe (zostało) ocenione drugie użycie paralizatora w stosunku do osoby, która już miała założone kajdanki - mówił Zieliński podczas posiedzenia sejmowej komisji spraw wewnętrznych i administracji. Kilka dni później wiceszef MSWiA powiedział przed kamerą "Superwizjera", że zna dwa raporty z kontroli w policji. - Znam ustalenia naszych kontroli oczywiście, nawet podwójnej kontroli ponieważ jedna kontrola była przeprowadzona jeszcze przez departament kontroli, a druga przez Buro Spraw Wewnętrznych Policji - powiedział Zieliński.
- Wiedział o tym na sto procent komendant główny policji, którego BSW na pewno powiadomiło. Musiał widzieć to nagranie komendant główny, skoro dotarło to do samego ministra - wyliczał w rozmowie z "Superwizjerem" były antyterrorysta Marcin Tomczyk.
Policyjni związkowcy, którzy najczęściej bronią funkcjonariuszy, w tej sprawie nie przebierają w słowach. - Tutaj wszystko zawiodło. W mojej ocenie zawiódł nadzór ze strony komendanta głównego policji i nadzór ze strony ministra spraw wewnętrznych, który mając dokumenty - co potwierdzone jest nagraniem posiedzenia komisji spraw wewnętrznych - pozorował działania i nie podejmował decyzji takie, jakie do niego należały - stwierdził Andrzej Szary, wiceprzewodniczący NSZZ Policjantów.
Dokumenty rzucają nowe światło
Wojciech Bojanowski dotarł do dokumentów, które rzucają nowe światło na to, czy policjanci wiedzieli, jak zachować się w sytuacji zatrzymania osoby, która mogła być pod wpływem substancji psychoaktywnych.
Pół roku przed śmiercią Igora Stachowiaka zespół lekarzy medycyny sądowej w Łodzi przedstawił komendantowi głównemu policji szczegółowe zalecenia dotyczące postępowania policjantów w przypadkach podobnych do sprawy Stachowiaka. Opracowanie powstało na zlecenie specjalistycznego zespołu, który powstał rok przed tragedią we wrocławskim komisariacie. Zespół powołany przez komendanta głównego docelowo miał przebadać kilkanaście przypadków interwencji policyjnej, której skutkiem była śmierć osoby - wyjaśnił Krzysztof Łaszkiewicz, pełnomocnik KGP ds. ochrony praw człowieka. Chodziło o 16 przypadków śmierci w czasie interwencji policji wobec osób będących pod wpływem narkotyków lub z zaburzeniami psychicznymi. Dokumentacja prac 11-osobowego gremium przekazana została do Zakładu Medycyny Sądowej w Łodzi. Tam sześciu lekarzy przygotowało zalecenia, które pół roku przed śmiercią Igora Stachowiaka trafiły do Komendy Głównej Policji. W dokumencie można znaleźć sugestie, że podczas interwencji takich jak wrocławska nie należy dusić czy używać gazu, jeśli to możliwe, i natychmiast na miejscu powinna się znaleźć karetka pogotowia. "Podczas interwencji bezwzględnie zakazane powinno być uciskanie szyi, klatki piersiowej, brzucha i pleców, gdyż wtedy dochodzi do ograniczenia możliwości oddychania ze wszystkimi tego skutkami" - napisali eksperci. - Pojawia się pytanie, czy gdyby policjanci zastosowali się do tych zaleceń lekarzy, to czy Igor by dzisiaj żył - zastanawiał się dziennikarz "Gazety Wrocławskiej". Trzech lekarzy, którzy podpisali się pod zaleceniami dla KGP, złożyło także podpisy pod raportem o przyczynach śmierci Igora Stachowiaka. Najwyraźniej nie brali pod uwagę własnych zaleceń, wydanych sześć miesięcy wcześniej. Jako przyczynę śmierci podali kontrowersyjne "excited delirium".
- Zawsze kiedy pojawia się jakiś zgon związany z paralizatorami, to pojawia się teza: "excited delirium". To jest niepokojące - zauważył Marcin Wolny z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Podkreślił, że "to może być pewnego rodzaju alibi dla organów ścigania".
Wszyscy dowódcy na emeryturach
Zdymisjonowany dolnośląski komendant wojewódzki jeszcze przez rok będzie otrzymywać wynagrodzenie. Postępowanie dyscyplinarne, jakie wszczęto przeciw niemu, zostało umorzone.
Zresztą żaden ze zdymisjonowanych komendantów nie pojawił się przed rzecznikiem dyscyplinarnym, przez co żadne z postępowań nie mogło się zakończyć. Policja nie mogła wymierzyć żadnych kar, w rezultacie pracę stracił również rzecznik dyscyplinarny. - Ci obwinieni stosowali różne uniki, aby nie odpowiedzieć dyscyplinarnie, między innymi przedstawiając wydane przez lekarzy zaświadczenie lekarskie - zauważył mł. insp. Mariusz Ciarka, rzecznik KGP. Wszyscy odeszli na policyjne emerytury. Insp. Krzysztof Niziołek, były zastępca komendanta Wojewódzkiego Policji we Wrocławiu, znalazł nową pracę: 2 listopada został wiceprezesem Zakładu Usług Komunalnych - miejskiej spółki w Strzegomiu.
- Tak wprowadza się opinię publiczną w błąd i się nią manipuluje. Mówi się, że konsekwencje zostaną wyciągnięte, że były wyciągnięte, że wszyscy poniosą karę. Jak jest, to widzimy - powiedział Maciej Stachowiak, ojciec Igora.
Autor: tmw//rzw / Źródło: Superwizjer
Źródło zdjęcia głównego: Superwizjer