Mają na koncie więcej zaliczonych obiektów niż zawodowi skoczkowie. Zdarzyło im się uciekać przed niedźwiedziem i jechać na stopa z Adamem Małyszem. Na podstawie zdjęć satelitarnych odkryli nieznaną skocznię narciarską w Korei Północnej. Z Arturem Bałą i Mikołajem Szuszkiewiczem, skoczniołazami, o ich wielkiej miłości - skoczniach, rozmawia Katarzyna Gozdawa-Litwińska.
Katarzyna Gozdawa-Litwińska: Artur, ty właśnie wróciłeś z kolejnej wyprawy. Gdzie byłeś? Wszystko się udało?
Artur Bała: W zasadzie jeszcze nie zdążyłem ochłonąć, bo rozmawiamy dzień po tym, jak wróciłem do Polski. Byłem w Słowenii. To szczególna wyprawa, bo zaliczyłem tam 1600. skocznię. Mała konstrukcja w miejscowości Mirna, ale z racji jubileuszu było to przyjemne zwieńczenie dnia. Nie zatrzymuję się jednak, teraz mam za sobą już ponad 1620 odwiedzonych obiektów i już wypatruję 2000.
Dwadzieścia skoczni w cztery dni?
A.B.: Więcej, 31 nowych skoczni, a jeszcze te, które odwiedzałem kolejny raz to razem ponad 50.
I to wszystko Słowenia?
A.B.: Tak, chociaż to malutki kraj, to skoczni mają bardzo dużo i wciąż jest to materiał na kilka dodatkowych wypraw.
A ty Mikołaj, ile masz na liczniku?
Mikołaj Szuszkiewicz: Przy wyniku Artura może nie robi to aż takiego wrażenia, ale zbliżam się do tysiąca odwiedzonych skoczni, dokładnie mam 971.
To i tak świetny wynik, biorąc pod uwagę, że większość z nas zna takie obiekty tylko z telewizji. No właśnie, zaczęliśmy sezon narciarski, skoki będą odmieniane przez wszystkie przypadki, ale pewnie mało kto wie, kim jest skoczniołaz.
A.B.: To prawda, chociaż to nie jest pojęcie wymyślone przez nas. Zostało stworzone przez byłą redaktorkę portalu skokinarciarskie.pl Ewę Ulińską, prekursorkę tego, czym się obecnie zajmujemy. Pojęcie powstało na forum internetowym kilkanaście lat temu. Tam też zresztą poznaliśmy się z Mikołajem, ale też z Maćkiem Nowakiem, który należy do naszej ekipy.
M.Sz.: Skoczniołaz to ktoś, kto zajmuje się eksplorowaniem skoczni narciarskich. Trochę jak grotołaz, tylko od skoczni. Nie bez powodu mówię o eksplorowaniu, bo nie zawsze jest to taka typowa turystyka, że jedzie się na gotowe, zrobić zdjęcia i wrócić. W naszym przypadku to jest o wiele więcej, cały proces skoczniołazostwa zaczyna się przed wyprawą. Najpierw robimy badania, research na temat miejsc, do których jedziemy, żeby wiedzieć, czego się spodziewać. Szukamy też dokładnych lokalizacji, bo jak jedziemy zwłaszcza na dawne skocznie, które od lat już nie funkcjonują, to zwykle nie ma ich na współczesnych mapach. Czasem naprawdę długie godziny spędzamy na researchu. A sama wyprawa to już zwieńczenie naszej pracy. Jedziemy zrobić parę zdjęć, chociaż w naszym przypadku to są nawet setki, bo interesuje nas każdy element konstrukcji. Zwłaszcza kiedy jesteśmy na skoczni nieczynnej od wielu lat i nie ma o niej żadnych informacji w internecie, to chcemy to jak najlepiej udokumentować.
Skąd pomysł na taką nietypową pasję?
A.B.: Skokami zaczęliśmy się interesować ze względu na sukcesy Adama Małysza. Ale nie poprzestaliśmy na jeżdżeniu na zawody czy oglądaniu skoków. Zaczęła nas fascynować infrastruktura. Kilkanaście lat temu szukałem informacji o skoczni w Thunder Bay w Kanadzie i właśnie Mikołaj pokazał mi stronę skijumpinghills.com, którą teraz współtworzymy. I tak się zaczęło.
M.Sz.: To też nie jest tak, że tego typu pasja nie występuje w innych dziedzinach. Są przecież ludzie, którzy jeżdżą po stadionach piłkarskich, natomiast faktycznie skoczniołazów na świecie nie ma zbyt dużo.
Skocznie to niezwykle ciekawe obiekty - monumentalne, mocno związane z lokalną kulturą, często są centralnym punktem miejscowości górskich, gdzie były czy wciąż są atrakcją turystyczną. Nawet jeśli od wielu lat pozostają nieczynne, to bardzo często można znaleźć jakieś ich pozostałości.
A.B.: Nie ma też dwóch takich samych skoczni. Często wpisane są w środowisko naturalne, w teren. Znajdują się w wysokich górach, w lasach czy w centrach miast. To wszystko nas niezwykle interesuje.
Jak skocznie mogą się różnić?
M.Sz.: Po pierwsze typowo architektonicznie. Niektóre skocznie są zaprojektowane z użyciem stali i materiałów bardziej współczesnych, inne to piękne drewniane konstrukcje sprzed lat. Czasem są całkowicie sztuczne, zbudowane od podstaw, szczególnie wieża rozbiegu, a czasami naturalnie wpisane w teren. Różnią się też wielkością. Wielkich skoczni nie ma na świecie aż tak dużo.
Pamiętacie pierwsze zobaczone przez was skocznie?
A.B.: Doskonale, to był 2005 rok i dawna skocznia w Szczyrku pod Skalitem. Byłem z rodzicami na wakacjach w Beskidach i podjechaliśmy pod K85. Udało mi się na nią wejść. Wtedy jeszcze na niej skakano, chociaż to już była końcówka. Niedługo potem została wyburzona i wybudowano tam nowoczesny kompleks. Doskonale pamiętam tamtą wizytę, bo na skocznie był zakaz wejścia, a ja, będąc na górze, zobaczyłem podjeżdżający radiowóz. Miałem jakieś 13-14 lat i musiałem uciekać do lasu, żeby na swojej pierwszej skoczni nie dostać mandatu.
M.Sz.: U mnie to był 2004 rok, miałem 11 lat i to była skocznia na Rudzkiej Górze w Łodzi, do tej pory najbliższa mojemu sercu. Jestem łodzianinem, w pobliżu domu mojej babci, gdzie wychowała się moja mama, jest takie wzniesienie. Tam w 1969 roku powstała niewielka treningowa skocznia narciarska. Nie było o niej za dużo informacji, skocznia była w zasadzie zapomnianym tematem, ale namówiłem tatę, żebyśmy tam poszli i ja zrobię zdjęcia. Dzięki temu nasza skocznia została dodana do archiwum skoczni.
Zaczynaliście 16, 17 lat temu. Co was napędza do kontynowania tej pasji?
M.Sz.: Zdarza się, że trafiamy w miejsca, gdzie nie ma już prawie nic, najwyżej niewielkie pozostałości po skoczni. Mamy ze sobą jakieś stare zdjęcia, patrzymy, jak to kiedyś wyglądało, uświadamiamy sobie, że tam przez wiele lat nikogo nie było, a my to robimy. To daje kopa. Każda taka wyprawa, szczególnie dłuższa, zagraniczna, to też wiele przygód. To nie tylko eksploracja, ale też wszystko to, co wokół. Nowe znajomości, niespodziewane sytuacje.
A.B.: Poznajemy przy okazji kuchnię, język danego kraju, ciekawych ludzi, zabytki.
M.Sz.: Byliśmy ostatnio na Ukrainie, w miejscowości Wierchowina, gdzie był kompleks skoczni. Spotkaliśmy tam mężczyznę, który, jak się okazało, był kiedyś trenerem skoków. Zaczęliśmy rozmawiać i tak od słowa do słowa trener zaprosił nas do siebie. Okazało się, że w domu, położonym w pięknym miejscu, ma pokaźną kolekcję pamiątek związanych ze skokami narciarskimi.
A.B.: Zrobiło to na nas ogromne wrażenie.
M.Sz.: Okazało się też, że mężczyzna zajmuje się medycyną ludową, miał specyfiki zrobione przez siebie, poczęstował nas też kiełbasą i serem domowej roboty. Wyjął gitarę i mieliśmy prawdziwą biesiadę, a przecież wcale nas nie znał. Później powiedział nam, że jest Hucułem i pokazał swój strój. Mogliśmy poznać lokalną kulturę.
A.B.: I jeszcze okazało się, że jest rolnikiem i chciał nas nauczyć doić krowę, więc mimo że jechaliśmy zobaczyć tylko skocznie, to mieliśmy jeszcze świetne, dodatkowe doświadczenia.
Jak znajdujecie nowe skocznie?
M.Sz.: Jest kilka źródeł, z których korzystamy. Prowadzimy badania na podstawie książek, map, starych zdjęć, porównujemy te stare z obecnymi, analizujemy mapy stworzone laserowo z cieniowaniem terenu. Poza tym pytamy się ludzi, w naszym przypadku to już jest rozwinięta baza kontaktów. Jeden kontakt generuje kolejny. To nie tylko specjaliści, działacze, skoczkowie, ale też zwykli lokalsi. Staramy się wydobywać przeszłość.
A.B.: Często jest też tak, że jedziemy w region, gdzie mamy trzy miejscowości skoczniowe. Przy okazji spotykamy się tam z jakimś działaczem i okazuje się, że dochodzi pięć kolejnych miejscowości, o których nie wiedzieliśmy.
M.Sz.: Polska jest jednym z najlepiej zbadanych przez nas terenów, ale ciągle coś nas tu zaskakuje. Pamiętam dobrze czasy, kiedy było dziesięć odkrytych skoczni, a głównie dzięki naszej pracy ta liczba powiększyła się do kilkuset.
Ile jest skoczni na świecie?
A.B.: Odkrytych ponad 6 tysięcy, ale ta liczba cały czas rośnie, bo badania trwają. Myślę, że kolejnych obiektów może pojawić się w ciągu najbliższych miesięcy czy lat nawet kilkaset. Naszym celem jest oczywiście zaliczyć jak najwięcej.
M.Sz.: Ale trzeba dodać, że te, które dojdą to nie będą nowe skocznie, tylko te jeszcze nieodkryte.
A.B.: Na przykład w Norwegii jest jeszcze wiele do zrobienia w tym zakresie.
Jak się przygotowujecie do takiej wyprawy?
A.B.: Ja staram się opracować plan wyprawy, miejsc, które chcemy zobaczyć. Musimy wiedzieć między innymi, gdzie można zostawić auto. To jest bardzo ważne. Poza tym skocznie są na przykład wysoko w górach i musimy iść pieszo godzinę pod górę. Nieraz nie da się dojść i trzeba wjechać kolejką, to też dobrze wcześniej wiedzieć. Przygotowuję też listę niezbędnych rzeczy, możemy być w górach, w niesprzyjających warunkach. Staram się mieć wszystko w plecaku: latarki, żywność z długim terminem ważności, kurtki przeciwdeszczowe, miarę, żeby zmierzyć odległości na skoczni. Myślę, że łącznie nawet sto rzeczy wychodzi.
Słyszałam, że bierzecie ze sobą gaz pieprzowy czy pałki teleskopowe. To prawda?
A.B.: Tak, takie rzeczy też mam na wyposażeniu, ale to dlatego, że były sytuacje, które nas zaskoczyły. Musieliśmy kilka razy uciekać przed niedźwiedziem, nigdy nie wiemy, co nas spotka w danym miejscu. Gaz pieprzowy kupiłem na potrzebę wyprawy do Rumunii, tam niedźwiedzie można spotkać już na poboczach dróg dojazdowych do miejscowości i miałem taka sytuację, kiedy niedźwiedź był w pobliżu. To taki specjalny gaz na te zwierzęta, chociaż zdaję sobie sprawę, że przy bliskim spotkaniu mógłby niewiele dać. Pałki teleskopowe też mam, bo są różne sytuacje. Wchodzimy w miejsca z zakazem wstępu, wiele może się wydarzyć.
Czyli nie da się tak po prostu wejść na skocznię?
M.Sz.: Spotykamy się z sytuacjami, że jest gdzieś zakaz wstępu, ale zwykle wszystko dobrze się kończy, nawet kiedy spotykamy się z zarządcą takiego terenu. Jak już opowiemy, co robimy, to zwykle ludzie są przychylni.
A.B.: Ale często przy starych obiektach jest też potrzebny nietypowy sprzęt jak sekator czy piła do drewna, bo czasem skocznie są zarośnięte, są krzaki, pełno kolców i nie można się przedostać. Wtedy też przydają się dobre spodnie, długie, nawet latem, bo można się nieźle pokaleczyć. Mamy też specjalne buty - raczki, które już wielokrotnie nas uratowały.
Bywa niebezpiecznie?
M.Sz.: Tak, ale są tego różne powody. Czasem jest to stan skoczni. Bywa, że obawiamy się, czy to się zaraz nie zawali. Zdarza się, że się jakaś deska ugnie się pod nami. Poza tym zeskok skoczni to jest spore nachylenie - ponad 30 stopni, dochodzi do 40. Jak się spogląda w dół, to jakby przed nami była przepaść. Szczególnie przy skoczniach starego typu profile są strome. Wystarczy źle postawić nogę i może się to nieciekawie skończyć. Bardzo ważne jest doświadczenie. Dwa lata temu byliśmy w Szwajcarii. Tam w Villars, wysoko w górach, swego czasu była jedna z największych skoczni na świecie, która całkiem nieźle się zachowała. Natomiast kąt nachylenia był tam tak duży, że to była dla nas jedna z najtrudniejszych skoczni do zaliczenia. Wspinaliśmy się niemalże jak alpiniści, ale satysfakcja była potem ogromna.
Ile czasu zajmuje wspinaczka?
A.B.: Jak jesteśmy w dobrej formie, to na skocznię typu K90 jesteśmy w stanie wejść nawet w 10 minut, ale po drodze robimy zdjęcia, staramy się wszystko analizować, więc wychodzi znacznie dłużej. Liczyliśmy, że czas potrzebny na daną skocznię jest odzwierciedleniem jej wysokości. Czyli jak mamy skocznię K90, to potrzebujemy właśnie 90 minut, żeby ją zeksplorować. Punkt konstrukcyjny jest takim wyznacznikiem naszego czasu. Ale też zdarza się, że nie zastajemy żadnych pozostałości po skoczni, teren został na nowo zagospodarowany.
Rozumiem, że taka skocznia jest niezaliczona?
M.Sz.: Tak, wtedy odnotowujemy, że byliśmy na miejscu, ale nie liczy nam się to do sumy odwiedzonych skoczni. Takim przykładem jest Pszczyna w Polsce. Była tam skocznia, której zeskok znajdował się w stawie, z którego zimą była wypuszczana woda. Z kolei cała konstrukcja rozbiegu była sztuczna, drewniana. Kiedy przestano tam uprawiać skoki, wieża rozbiegu została zburzona, a staw zasypano i teraz nie ma śladu po dawnej skoczni. W takich przypadkach musimy obejść się smakiem, ale też mamy w pewnym sensie satysfakcję, że tam jesteśmy, możemy porównać, jak to kiedyś wyglądało i jak wygląda teraz.
Podobno odkryliście skocznię w Korei Północnej?
A.B.: To prawda, ale nie byliśmy na miejscu. Udało nam się ją odkryć, kiedy robiliśmy badania internetowe. W Korei Północnej istnieją ośrodki narciarskie, więc pomyśleliśmy: czemu ma nie być skoczni? Przeglądaliśmy zdjęcia satelitarne i nagle zauważyliśmy skocznię narciarską i to dużego kalibru, bo K90. To duża rzecz.
Dlaczego?
A.B.: Bo zupełnie się tego nie spodziewaliśmy. Myśleliśmy, że jeśli w ogóle są tam jakieś skoki, to będzie to jakaś mała skocznia, amatorska. K90 występuje stosunkowo rzadko na świecie.
M.Sz.: W międzynarodowych zawodach nigdy nie pojawił się żaden skoczek z Korei Północnej, więc nie spodziewaliśmy się takiego odkrycia. Nie wiem, czy uda nam się tam kiedyś dotrzeć, bo nawet podróż do Korei nie daje możliwości samodzielnego zwiedzania.
Przytrafiły się wam historie, które zapamiętacie do końca życia?
M.Sz.: Mieliśmy przygodę w Kanadzie, o której raczej nie opowiadamy. Jest tam nieczynny już kompleks skoczni w Thunder Bay, to miasto na południu Kanady. Zawsze chcieliśmy tam pojechać, bo kiedyś odbywały się tam mistrzostwa świata, miejsce tętniło życiem.
A.B.: Zostawiliśmy samochód kilkaset metrów wcześniej, żeby nie było śladów, że wchodzimy na obiekt.
M.Sz.: Był tam wielki płot, wszędzie tablice, że nie można wchodzić, pod groźbą kary. Brama była zamknięta, wstawione nowe kłódki. Udało mi się znaleźć dziurę w ogrodzeniu.
A.B.: Ja skakałem przez płot.
M.Sz.: Zaczęliśmy oglądać skocznie, nie było tam nikogo, ale po kilku godzinach zauważyliśmy na dole samochód firmy ochroniarskiej. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak mamy stamtąd uciec. Byliśmy we trzech, nasz kolega przemknął jako pierwszy, wykorzystując nieuwagę ochroniarzy. Dalej co prawda spotkał kolejnych, ale nie przyznał się, że był na terenie skoczni. A dla nas to już była 7. godzina tam, więc byliśmy przemarznięci, brodziliśmy w śniegu.
A.B.: Tak jak mówiliśmy, nasz samochód był kilkaset metrów dalej, ale nie chcieliśmy, żeby nas z nim powiązano. Nocowaliśmy podczas tej wyprawy u rodziny Polaków, więc kolega pożyczył inny samochód od nich, podmienił nasze auto, a my wykorzystaliśmy moment, kiedy ochroniarze odjechali, przeskoczyliśmy przez płot i uciekliśmy. Już tym nowym samochodem, którego nie można było z nami skojarzyć. Wszystko się udało, ale to było bardzo stresujące. Poza tym cała akcja zajęła kilka godzin. Potem jeszcze na granicy nas pytali, po co udaliśmy się do Kanady. Przyznaliśmy, że odwiedzić kompleks skoczni i bardzo się baliśmy, że nas nie przepuszczą, bo wiedzą, że to my tam byliśmy na terenie zamkniętym.
M.Sz.: Staramy się nie chwalić tą historią, bo jakiś taki strach cały czas w nas jest. Ale też chcemy powiedzieć, że my nie niszczymy terenu, nie robimy tam nic złego, kierujemy się ciekawością.
Mówiliście, że wasze wyprawy to nie tylko poznawanie skoczni, ale też inne doświadczenia.
M.Sz.: Miałem taką przygodę w Planicy, kiedy wszystkie autobusy już odjechały i nie miałem jak wrócić do hotelu. Nagle zatrzymał się samochód i słyszę: "wsiadajcie". Patrzę, a to woła nas Adam Małysz, który od zawsze był moim wielkim idolem. Ten Adam Małysz podwoził mnie na stopa do hotelu. To są takie historie, których nigdy się nie zapomina.
Zrobiliście sobie zdjęcie?
M.Sz.: Oczywiście. Chociaż podróż była śmieszna, bo to był taki samochód jakby dostawczy i Adam Małysz z kierowcą siedzieli z przodu, a my w kilka osób za szybą. Ale Małysz co jakiś czas się do nas odwracał. Byliśmy niezwykle podekscytowani. Potem, jak już dojechaliśmy, to chwilę porozmawialiśmy i zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie.
Ile skoczni odwiedzacie w ciągu roku?
A.B.: Ja w ostatnich latach podkręciłem tempo. Przed covidem odwiedziłem 365 skoczni w rok, to jest już nie do pobicia, ale rok później udało mi się zaliczyć zaledwie 5 skoczni mniej, więc w ciągu dwóch lat ponad 700. Natomiast w dobie koronawirusa znacznie mniej, w zeszłym roku - 150, w tym ponad 200.
M.Sz.: Z Arturem to jest tak, że przychodzi weekend i on jedzie na skocznie. Ja trochę mniej podróżuję, więc te liczby są mniejsze. Mój najlepszy wynik to 230 skoczni w 2017 roku. To był taki rok, gdzie mocno ruszyliśmy z dużymi wyprawami. Mieliśmy wyprawę, gdzie odwiedzaliśmy skocznie olimpijskie w Europie.
A.B.: To była jedna z lepszych wypraw w naszej karierze.
M.Sz.: Zwykle przyjmujemy klucz geograficzny, czyli jedziemy do jednego kraju i eksplorujemy okolice. Wyprawa olimpijska była szczególna, bo odległości były większe, ale miało to swój inny kontekst. A potem były kolejne duże wyprawy. Jedna z większych, a może i największa to była właśnie wyprawa do Stanów Zjednoczonych i Kanady, gdzie Artur zaliczył swoją tysięczną skocznię.
Copper Peak?
A.B.: Dokładnie. Copper Peak w Ironwood. Nie było łatwo, bo to gigantyczne przedsięwzięcie, żeby co do jednej sztuki tak dopasować harmonogram, żeby tysięczna skocznia wypadła właśnie w tamtym miejscu.
M.Sz.: Tam nas też mocno wsparł Charles Superczyński, który jest z pochodzenia Polakiem. On od lat opiekuje się tamtą skocznią, która co prawda od dawna jest nieczynna, ale pozostała atrakcją turystyczną. Charles, który ma już 80 lat, ugościł nas i opowiedział wiele historii związanych z samym miastem, ale też okolicą. Co ciekawe, historia tamtych terenów jest związana w dużej mierze z Polakami, którzy w XIX wieku tam wyemigrowali. Podobnie jak Skandynawowie. Dzięki nim pojawiły się tam w ogóle skoki narciarskie. Wisconsin, Michigan, Minnesota są centrum skoków w wyniku emigracji ze Skandynawii i Polski, gdzie narciarstwo było znane. Poza tym ciekawy jest też krajobraz - poprzemysłowy. Kiedyś były tam kopalnie, huty żelaza, wydobywano miedź.
I w tym kopalnianym krajobrazie jest skocznia?
A.B.: Tak i to całkiem pokaźnych rozmiarów. To szósta co do wielkości skocznia na świecie, jedyny obiekt pomiędzy funkcjonującymi obecnie skoczniami dużymi, na których rozgrywa się zawody Pucharu Świata, a skoczniami mamucimi. To skocznia o rozmiarze K160. Już się takich nie buduje, nie ma drugiej takiej na świecie. Z racji tego, że jest to monumentalna konstrukcja stalowa, która delikatnie się chwieje na wietrze, zawsze jawiła się nam jako magiczna. Od dziecka chcieliśmy ją zobaczyć. Chyba się nawet nie spodziewaliśmy, że uda się tak szybko. Ale pewnego dnia zapadła decyzja, zebraliśmy ekipę, pieniądze i ruszyliśmy. Szczęśliwie udało się rok przed covidem, w kwietniu 2019 roku. Później pewnie byśmy już nie zrealizowali tego planu.
To był cel na 1000 skoczni, a jaki jest kolejny?
A.B.: Ja już myślami wybiegam do 2000. skoczni i chciałbym, żeby to była Rosja, dawna skocznia mamucia w Krasnojarsku, Kastak, o rozmiarze K132. Już nie istnieje, ale w lesie zachowały się pozostałości. To jedno z bardziej kultowych miejsc w historii, jeśli chodzi o skoki.
Mikołaj, a twój cel na 1000. skocznię?
M.Sz.: Już jestem blisko, bo zostało niespełna 30 skoczni, a jeśli się pojedzie w odpowiednią okolicę, to można to w dwa dni zrobić. Jest taki pomysł, żeby to była Finlandia, Ruka, gdzie odbywa się Puchar Świata. To jedna z najsłynniejszych skoczni. Dla mnie to jest już wielka sprawa, że przekroczyłem liczbę 900 skoczni, bo mniej więcej tyle miało na swoim koncie małżeństwo z Niemiec - Ralph i Sandra Sommer. Oni byli skoczniołazami jeszcze przed nami i też mają swoją bazę skoczni, ale już zakończyli działalność. Co prawda nie podawali liczby zaliczonych skoczni, ale policzyliśmy je na podstawie zdjęć, które wrzucili. Teraz jestem prawdopodobnie w światowym top 2.
Rozumiem, że Artur jest na pierwszym miejscu? Rozmawiam z mistrzem świata?
A.B.: Myślę, że tak. Trudno znaleźć osobę, która byłaby na tyle zafiksowana, żeby jeździć po świecie z taką częstotliwością jak ja. Rozmawialiśmy nawet ze skoczkami narciarskimi, którzy przecież też aktywnie korzystają ze skoczni i wychodziło, że w całej karierze zaliczyli maksymalnie kilkaset obiektów. Ale zobaczymy, jak będzie w przyszłości, bo widzimy, że trochę młodych ludzi zaczęło się tym interesować.
Gdzie jeszcze nie byliście?
A.B.: Między innymi w Bośni i Hercegowinie, gdzie znajduje się olimpijski kompleks w Sarajewie. To koniecznie musimy nadrobić. Nie byliśmy w Bułgarii, tam z kolei jest kompleks w Borowcu. Musimy też odwiedzić Islandię, bo to jest akurat bliski kraj dla Mikołaja, który poświęcił wiele tygodni na badania tamtego miejsca, więc jesteśmy w stanie w zasadzie pojechać na gotowe.
M.Sz.: Jeśli chodzi o kontynenty, to Europę mamy dosyć dobrze zeksplorowaną, chociaż w Norwegii jest cały czas dużo do zobaczenia. Byliśmy też w Ameryce Północnej. W Ameryce Południowej praktycznie nie ma skoczni, podobnie w Afryce. Nie byliśmy jeszcze w Azji, a to istotne miejsce, zwłaszcza Japonia. Ostatnio też Chiny się mocno rozwijają, bo powstały skocznie olimpijskie na ten sezon. No i jest jeszcze Australia, nasze wielkie zaskoczenie, bo tam też skakano. To jest w ogóle niezwykle ciekawa historia, bo dwa pierwsze kluby narciarskie w dziejach powstały w XIX wieku właśnie w Australii i w Norwegii. Tak że Australia jest taką niespodziewaną kolebką narciarstwa. To oczywiście wynik emigracji do tego kraju z Norwegii. To Skandynawowie znaleźli tereny w górach, gdzie był śnieg i założyli klub narciarski, po czym powstały skocznie. To co prawda zaledwie kilka miejsc, ale pozostałości tych konstrukcji cały czas tam są, chociaż nie ma już żadnej czynnej. Jest też taki archipelag wysp - Sandwich Południowy, niedaleko Antarktydy i była tam skocznia zbudowana również przez emigrantów norweskich. Parę desek jeszcze leży, ale w to miejsce będzie chyba najtrudniej się dostać. Może kiedyś się uda.
Co robicie na miejscu, kiedy już dotrzecie do skoczni czy pozostałości po niej? Macie jakieś rytuały? Bo, że robicie mnóstwo zdjęć, to wiadomo.
A.B.: Mamy takie tabliczki plastikowe, które zostawiamy zwykle pod progiem skoczni. Umieszczamy na nich datę, nasze podpisy, nazwę miejscowości i naklejki z adresem naszej witryny. Wielokrotnie się zdarza, że ktoś je znajduje i się z nami kontaktuje. Poza tym słuchamy utworów związanych z daną skocznią, komentarzy sportowych, ale też analizujemy stare zdjęcia i porównujemy je z tym, co zastaliśmy. No i oczywiście sami dokumentujemy całość.
M.Sz.: Zwłaszcza przy starych skoczniach, gdzie jest różnica na przykład 50 lat, my mamy zdjęcia sprzed wojny i widzimy, jak to wygląda teraz. To niesamowite doświadczenie. Staramy się też dobrać noclegi tak, żeby miały jakiś akcent związany ze skokami. Czy to za sprawą nazwy, czy na przykład takie miejsce jest prowadzone przez byłego skoczka albo trenera.
A czujecie choć trochę, że tworzycie historię?
A.B.: Trochę pewnie tak, chociaż my jesteśmy raczej skromni w tym, co robimy. Nie staramy się uzyskać poklasku, robimy to dla siebie. Ale zdajemy sobie sprawę, że gdyby nie nasze działania, to ta historia nie byłaby pełna.
M.Sz.: Myślę, że tworzymy historię, poniekąd odtwarzając ją, ale to też jest paradoksalnie wartość twórcza.
Autorka/Autor: Katarzyna Gozdawa-Litwińska
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum prywatne