Rodzącej kobiecie odmówiono przyjęcia do szpitala i bez badania odesłano do domu tłumacząc to awarią prądu. W kolejnym szpitalu okazało się, że dziecko już nie żyje. Udusiło się własną pępowiną.
Marta Woźniakowska i jej narzeczony Marcin Dębliński bardzo czekali na swoje maleństwo. - Nie mogliśmy się doczekać. Ciąża przebiegała prawidłowo, ale jeździliśmy do lekarzy, żeby wszystko było pewne - opowiadają.
Kiedy Marta poczuła bóle porodowe, pojechali do szpitala. Kobieta wspomina, że do samego wyjazdu czuła ruchy płodu.
W szpitalu od zaspanej recepcjonistki usłyszeli, że w szpitalu jest awaria i nie ma prądu. - Poleciła iść nam do gabinetu. Tam zaspana położna zapytała, co się dzieje. Powiedziałam, że mam bóle. Poleciła jechać do domu - relacjonują narzeczeni. Usłyszeli, że "mają jeszcze czas, nawet dwie godziny".
Zmuszeni byli więc udać się do innej placówki. Tam Marta została przyjęta. Podczas badania KTG stwierdzono brak tętna dziecka.
Kobieta urodziła. Niemowlę było jednak martwe. - Ja myślałem, że otworzy oczka i zacznie płakać. Wyglądał, jakby spał. Nie obudził się - mówi Marcin.
Dyrektor przyznaje się do błędu
Dyrektor Szpitala Wojewódzkiego w Poznaniu, Jacek Łukomski przyznał, że wobec pracownicy wyciągnięto konsekwencje. - Ta pani już tu nie pracuje - powiedział. Jak dodał, tego dnia w szpitalu rzeczywiście nie było prądu, placówka działała tylko na zasilaniu awaryjnym. - Przyjęcia były ograniczone. Prosiliśmy inne szpitale, żeby przyjmowały pacjentów, a karetki jechały gdzie indziej. Ale nieważne jaka była sytuacja, każdy chory powinien być zbadany przez lekarza. Nie ma od tego odstępstw - przyznał.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24