Minęła 40. rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Dużo się o niej pisze i mówi, są to na ogół wspominki banalne, a jeszcze moda, by na ważne wydarzenia historyczne patrzeć z perspektywy zwykłego człowieka, bo to pogłębia.
O ile taka perspektywa wnosi coś nowego do wspomnień o wydarzeniach krwawych i dramatycznych, to jednak kiedy mówimy o stanie wojennym, kiedy krwi polało się - jak na polskie standardy historyczne - niewiele, zostaje jakaś mało ciekawa przeciętność: zupa, którą tego dnia gotowała Wałęsowa, wódka kupiona przez Kwaśniewskiego na lotnisku, bo akurat wracał z zagranicy. Uważam zresztą, że jest to sukces autorów decyzji o stanie wojennym. Chodziło właśnie o to, żeby 13. dzień grudnia 1981 nie został zapisany jako ważna data w polskiej historii.
Na takim marnym i monotonnym tle zwróciła moją uwagę i trafiła do przekonania opinia profesora Antoniego Dudka, że było to: "najgorsze wydarzenie po II wojnie światowej(...). Nie potrafię niczego pozytywnego powiedzieć o stanie wojennym". Jestem tego samego zdania. Uniknęliśmy wprawdzie plutonów egzekucyjnych, ale oceny pobłażliwe przechodzą do porządku nad obrzydliwością tego, co uczynił polskiemu społeczeństwu stan wojenny: przetrącił mu kręgosłup. W 1980 roku, w sierpniu, Polacy na kilkanaście miesięcy wyrwali się na wolność, ale nim zdołali głębiej odetchnąć, zostali z powrotem zapędzeni do więzienia. A cała operacja odbywała się pod hasłem "Tylko wariat się buntuje".
Człowiek rozumny wie, że istnieją wyższe konieczności i tym koniecznościom trzeba się podporządkować. "Ład i spokój i praca na górze, pojedyncze są jeszcze przypadki (…) czas się zbierać, czas wracać do klatki" - śpiewał Jan Krzysztof Kelus. I ta jego piosenka jest smętnym dialogiem między pokusami normalnego życia a nieodpowiedzialnym marzeniem o wolności.
Stan wojenny, oprócz wielu innych celów, miał jeden cel główny: miał nas upokorzyć, żeby nam się raz na zawsze odechciało, żebyśmy zrozumieli wreszcie, że bunt nie ma sensu. Władza nie była okrutna. Niepoprawnym pozwalała wyjechać, nawet do wyjazdu zachęcała, byle tylko się ich pozbyć. Należałem do tych, którzy skorzystali z okazji. Skorzystałem z niej z radością. Nie słuchałem ani tych, którzy patrzyli na mnie jak na uciekiniera i zdrajcę, ani tych, którzy przestrzegali, że nie będzie mi łatwo. Chociaż w sumie mogę powiedzieć, że mi się powiodło, to przyznaję: nie zdawałem sobie sprawy, jak bolesnym doświadczeniem może być emigracja. Rocznicowe wspominki tego nie uwzględniają, podobnie jak nie uwzględniają rozmiarów upokorzenia, które fundowała władza tym, którzy zostają.
Profesor Dudek w wywiadzie dla tygodnika "Plus Minus" wspomina o czystkach i masowych zwolnieniach. Jedną z takich czystek, precyzyjnie zaplanowaną i systematyczną, przeżyło środowisko dziennikarskie. Dekret o stanie wojennym zezwolił jedynie na publikację dwóch gazet ogólnopolskich: "Trybuny Ludu" i "Żołnierza Wolności" oraz 17 wojewódzkich organów partyjnych. Reszta gazet została zawieszona. Dziennikarze zostali poddani weryfikacji, czyli wzywano ich na rozmowy, które miały charakter przesłuchań. Postawa delikwenta w czasie tej rozmowy decydowała o zwolnieniu lub pozwoleniu na pracę. Jeśli przesłuchiwany zadeklarował lojalność i gotowość wykonywania poleceń, pozwalano mu pracować. W istocie chodziło więc o złożenie aktu bezwzględnej podległości wobec władzy i wyparcie się wszystkich marzeń o niezależności. Poddany byłem tej procedurze, ale w moim przypadku rozmowa była krótka i bezbolesna. Od razu na początku zadeklarowałem, że nie chcę więcej w dziennikarstwie, czyli na froncie ideologicznym, pracować i dali mi spokój. Z rozmowy wyszedłem w nastroju zwycięskim. Byłem dumny z siebie. Podobnie postąpili moi koledzy z tygodnika "Kultura", w którym pracowałem przez 15 lat. "Kultura" nie przetrwała kataklizmu stanu wojennego, bo zabrakło personelu do realizowania linii partii, wówczas nazywanej linią "dialogu i porozumienia".
Dziś czasem dopadają mnie wątpliwości: czy aby wybraliśmy właściwą drogę? Gdyby wszyscy postąpili jak my, nic by nie przetrwało. Nie byłoby co czytać, nie byłoby wielu ogólnie szanowanych tytułów. Niektóre trwają do dziś i dobrze nam służą. Nie byłoby "Polityki", nie byłoby "Twórczości", na której czele przez wiele lat stał mistrz politycznego lawirowania, specjalista od ratowania substancji.
Jeśli jednak decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego uzna się za gwałt na narodzie, "najgorsze wydarzenie po II wojnie światowej", to sprzeciw wobec tego gwałtu, odmowa współpracy z jego sprawcami była jedynym wyborem. Jedynym godnym człowieka z nieprzetrąconym kręgosłupem.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24