|

"Z potwornego snu w sen potworniejszy jeszcze". Pobudka w trumnie

"Z potwornego snu w sen potworniejszy jeszcze". Pobudka w trumnie (Ilustracja: Antonina Długosińska)
"Z potwornego snu w sen potworniejszy jeszcze". Pobudka w trumnie (Ilustracja: Antonina Długosińska)
Źródło: Ilustracja: Antonina Długosińska

Ślady paznokci wewnątrz trumny. Szczątki zmarłego skulone w kącie krypty, chociaż powinny znajdować się w grobie. Kto kiedykolwiek usłyszał historie osób pochowanych żywcem, rozważy każdy środek ostrożności, żeby tylko nie podzielić ich losu.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Pierwsza pomoc towarzyszy człowiekowi od pierwszej rany, odniesionej podczas polowania lub ucieczki przed drapieżnikiem. Rozwijała się na polach bitew, przy segregacji medycznej (triage), przypisywanej naczelnemu chirurgowi Napoleona Dominique'owi-Jeanowi Larrey, a także podczas pracy załóg punktów sanitarnych oraz lotnych ambulansów zbierających rannych. Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża powstał w 1863 roku w Genewie - jako pokłosie bitwy pod Solferino, w której zginęło ponad 40 tysięcy żołnierzy.

Jednak chociaż najstarszy udokumentowany przypadek skutecznego zastosowania metody usta-usta miał miejsce w 1774 roku, to pierwsza pomoc, jaką znamy dziś, jest wynalazkiem stosunkowo świeżym. Rosyjski chirurg Władimir Oppel podczas I wojny swiatowej zaproponował nowy system leczenia rannych. Według niego pomoc miała być udzielana na każdym etapie kontaktu z rannym, a nie dopiero po przetransportowaniu go do punktu sanitarnego. Na tej podstawie stworzono znany dziś "łańcuch ratunkowy".

Pochowani za życia

Współczesna medycyna oparta na faktach to wytwór ostatnich 180 lat. Wcześniej poruszaliśmy się po omacku, wielokrotnie podejmując tragiczne w skutkach decyzje. Na przykład - leczenie porannych mdłości u ciężarnych kokainą, aplikowanie lewatywy z rtęci syfilitykom lub operowanie niemowląt bez znieczulenia w przeświadczeniu, że nie odczuwają bólu. Ten ostatni przykład to nie standardowa XIX-wieczna makabra, tylko praktyka obowiązująca do 1986 roku. Dzieciom do 18. miesiąca życia nie podawano znieczulenia ani narkozy. A korelację między zgonami kobiet po porodach a tym, że położnicy przychodzili prosto z prosektorium i nie myli rąk, zaczęto zauważać dopiero w 1840 roku.

Nie dziwi więc, że zanim nauczyliśmy się poprawnie rozpoznawać zgon, wieko trumny czasem zamykało się nad osobami znajdującymi się w stanie śmierci klinicznej, w śpiączce lub katatonii. Epidemie i wojny sprzyjały takim pomyłkom.

- Grzebanie żywych niestety się zdarzało. Ocenianie zgonu opierało się na badaniu oznak fizycznych. Metoda dość zawodna, zwłaszcza, gdy zgon stwierdzała osoba niezbyt kompetentna - zauważa Anna Zielińska, archeolożka i autorka strony Historyczne Bzdury.

Wskazuje też, że w rejonach słabo rozwiniętych dochodziła kwestia tak zwanych praktyk antywampirycznych. - Maurycy Stanaszek w świetnej pracy "Wampiry w średniowiecznej Polsce" przytacza taki przykład z XVII wieku. Otóż zgromadzeni wokół zmarłego krewni i sąsiedzi nagle zauważyli, że ten się poruszył. Przerażeni, że mają do czynienia z upiorem, siekierą odrąbali mu głowę. Całą historię zanotował lokalny ksiądz - opowiada. - Oczywiście, niemal na pewno mieliśmy do czynienia ze śmiercią kliniczną. Do takich sytuacji czasem dochodziło, chociaż nie wiadomo dokładnie, jak często. Pogrzebanie żywcem też niestety nie było niczym wyjątkowym - zauważa Zielińska.

Jeśli nawet delikwentowi udało się wydostać z grobu (co nie było niemożliwe - ówczesne pochówki w porównaniu do dzisiejszych były dość płytkie), to nie miał co liczyć na serdeczne powitanie w domu. Ludowe wierzenia kwalifikowały takiego osobnika jako wampira, strzygę lub inne fantastyczne stworzenie i rekomendowały szereg brutalnych działań prewencyjnych. Denat, tym razem zupełnie martwy, szybko wracał do grobu, teraz z odrąbaną głową złożoną w nogach trumny.

Odwołana kanonizacja

Archeolożka wskazuje, że również dziś zdarza się mylne uznanie kogoś za zmarłego. Przypuszczalną rekordzistką w tym względzie była Kolumbijka Dona Ramona. Kobieta czterokrotnie padła ofiarą takiej pomyłki, za każdym razem będąc w śpiączce cukrzycowej. Ostatni raz doszło do tego w 2005 roku, gdy Dona Ramona miała 97 lat. Kilka lat później umarła naprawdę. 

W Polsce najsłynniejszą współczesną ofiarą takiej pomyłki jest mieszkaniec województwa zachodniopomorskiego. 29 grudnia 2010 roku pan Józef upadł na ziemię podczas doglądania uli. Na miejsce wezwano karetkę, lekarka stwierdziła zgon mężczyzny. Jednak kilka godzin później pracownik zakładu pogrzebowego, podczas brania miary na trumnę, wyczuł na szyi pana Józefa puls. Życie 76-latka udało się uratować.

Pogrzebania żywcem nie sposób uznać za przyjemne wydarzenie. Jeśli jednak zamknięty w trumnie katatonik umrze, nie odzyskując przytomności, i ominie go rozpaczliwa walka o oddech, można mówić o względnie spokojnej śmierci. Nie wszyscy jednak mieli to szczęście - wiele wskazuje, że po własnym pogrzebie ocknęli się między innymi Piotr Skarga i Mikołaj Gogol.

- W obu tych przypadkach po otwarciu grobów szczątki były ułożone nienaturalnie i widoczne były ślady prób wydostania się z krypt - podaje archeolożka.  

Według profesorów Zbigniewa Mikołejki i Janusza Tazbira, grób teologa miał zostać otwarty podczas jego procesu beatyfikacyjnego. O tym, że "zmarły" usiłował wyzwolić się z pułapki, świadczyły ślady na jego rękach. Racjonalnie poczyniono założenie, że w tak dramatycznym momencie Skarga mógł zwątpić w Boga, co doprowadziło do przerwania procesu beatyfikacji.

"Skargę pochowano bowiem w letargu. Skarga obudził się z tego potwornego snu w sen potworniejszy jeszcze. Sen, w którym - nie mogąc się wydostać z trumny i walcząc nadaremnie o życie - kąsał własne ciało, obgryzał własne dłonie. A może i bluźnił Bogu. Nie ma, nie może być żadnych świadków tego potwornego obudzenia się do potwornej śmierci" - pisał prof. Mikołejko w "Żywotach świętych poprawionych".

Tymczasem jednak o. dr hab. Szczepan T. Praśkiewicz, pełniący funkcję promotora sprawiedliwości w aktualnie trwającym procesie beatyfikacyjnym Skargi, przekonuje, że "czarna legenda" o pochówku teologa jest tylko tym - legendą. W artykule opublikowanym na portalu zyciezakonne.pl Praśkiewicz tłumaczy, że szczątki zmarłego od XVI wieku co roku były wystawiane na widok publiczny, by wierni mogli modlić się przy otwartej trumnie. Jednocześnie kawałki kości były wówczas zabierane jako relikwie, aż w końcu w XVII wieku pozostałość po szczątkach Skargi przełożono do małej ołowianej trumny. Tę z kolei otwarto w 1912 roku, znajdując "doskonale zachowane kości". Duchowny zaznacza też, że przed 2014 rokiem nie prowadzono procesu beatyfikacyjnego księdza Skargi.

Inna postacią, co do której przypuszcza się, że została pochowana żywcem, jest Mikołaj Gogol. Z trumny zdołał się wydostać - ale z krypty już nie. Szczątki dramaturga znaleziono skulone w kącie pomieszczenia.

Więcej szczęścia miał kompozytor Niccolo Paganini, mylnie uznany za zmarłego wskutek choroby w dzieciństwie. Chłopiec obudził się podczas mszy żałobnej.

Grób Mikołaja Gogola obecnie
Grób Mikołaja Gogola obecnie
Źródło: Shutterstock

"Trumna ratunkowa"

Dziś paniczny lęk przed pochowaniem żywcem nazywamy tafefobią. Zanim jednak zjawisko nazwano, ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, wspinali się na szczyty kreatywności, by takiego pochówku uniknąć. Jak mówi Agnes Tołoczmańska, autorka bloga "Agnes zza grobu" i przyszła tanatokosmetolog, pierwsza trumna zabezpieczająca przed pochowaniem żywcem została skonstruowana dla księcia Ferdynanda z Brunszwiku w 1792 roku. - Posiadała ona dopływ powietrza i nie była całkowicie zamykana. O owej trumnie poinformował nawet "Kurier Warszawski", a stało się to w październiku 1883 roku - mówi Tołoczmańska.

Tafefobia była szczególnie powszechna w XIX wieku, prawdopodobnie wynikało to mody na makabryczne opowiastki (tak zwane penny dreadful), w których się wówczas zaczytywano. Wynalazcy mieli pełne ręce roboty. - W XIX wieku powstała pierwsza współczesna "trumna ratunkowa", została ona zaprojektowana przez Johanna Gottfierda Tabergera w 1829 roku. Posiadała zabezpieczenie przed zalaniem deszczem oraz wchodzeniem owadów - opowiada autorka bloga "Agnes zza grobu".

"Trumna ratunkowa" zaprojektowana przez Johanna Gottfierda Tabergera
"Trumna ratunkowa" zaprojektowana przez Johanna Gottfierda Tabergera
Źródło: Wikipedia

Archeolożka Anna Zielińska wskazuje z kolei na istnienie tak zwanych domów przedpogrzebowych, w których zwłoki trzymano tak długo, aż rozkład nie upewnił zainteresowanych, że można je złożyć do grobu. W Polsce taki dom istniał między innymi w Poznaniu, ufundował go hrabia Edward Raczyński, a sam budynek był wzorowany na podobnym zakładzie w Eisenach w Turyngii. Składał się z mieszkania dla dozorcy i dwóch ogrzewanych sal dla zmarłych - jednej dla kobiet, drugiej dla mężczyzn. W każdej sali były wznoszące się na trzech stopniach katafalki, na których ułożono kosze wyściełane pościelą przygotowane dla zmarłych. Nieboszczykom zakładano na palce naparstki połączone sznurkiem z dzwonkami. Gdy któryś z nich zadzwonił, dozorca miał sprowadzić lekarza, a ten usiłował przywrócić zmarłemu przytomność przy pomocy nafty i spirytusu.

Poznański dom przedpogrzebowy funkcjonował od 1848 roku do 1852, w tym czasie ani razu nie spełnił swojej funkcji.

Inną metodą zapobiegania klaustrofobicznej niespodziance były konstrukcje z dzwonkami, umieszczane przy grobach. Z wnętrzem trumny łączył je sznurek, za który niedoszły zmarły mógł pociągnąć, tym samym oznajmiając otoczeniu swój powrót do żywych. Na podobny pomysł wpadł w 1892 roku kwiaciarz i ogrodnik Wojciech Kwiatkowski. W jego zamyśle "trumnę ratunkową" z powierzchnią łączyła rura doprowadzająca powietrze, przez którą wystrzeliwało się "kłębek jaskrawej materii" jako oznakę swojej żywotności.

Trumna ratunkowa projektu Wojciecha Kwiatkowskiego
Trumna ratunkowa projektu Wojciecha Kwiatkowskiego
Źródło: Wikipedia

Archaiczne "trumny ratunkowe" unowocześnił w połowie XX wieku francuski wynalazca Angel Hays. Miał dobry powód - w 1937 roku po uderzeniu w głowę podczas wypadku samochodowego został mylnie uznany za zmarłego i pochowany na dwa dni. Że żyje, odkryli pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego, dokonujący ekshumacji. Hays swoje wynalazki zaprezentował na targach w Saint-Aulaye w 1974 roku oraz na Festival des records et inventions w Aubigny 10 lat później. Podczas pierwszej prezentacji spędził pod ziemią 30 godzin, podczas drugiej - dwa dni. Pokaz zapewne ułatwiał i uprzyjemniał fakt, że "trumna" z projektu Francuza zawierała nie tylko system alarmowy i wentylację, ale także chemiczną toaletę, zapas wody i jedzenia oraz minibar.

- Pod koniec XIX wieku lęk przed pochowaniem żywcem był tak silny, że w 1896 roku w USA powołano Stowarzyszenie Zapobiegania Grzebaniu Ludzi Żywcem. Jednym z jego celów było ustalenie nowego prawa pochówku zwłok o znacznym stopniu zaawansowania procesów gnilnych. W tamtym czasie wiele osób cierpiących na tafefobię pozostawiało w testamencie specjalne dyspozycje co do tego, jak należy postąpić z ich ciałem po śmieci, aby mieć całkowitą pewność, że nie żyją - wskazuje Agnes Tołoczmańska.

Jednym z elementów dbałości o prawidłowy pochówek było obecne między innymi w polskiej kulturze czuwanie przy ciele zmarłego przez kilka (zazwyczaj trzy) dni. Ezoterycznie ma to zapewnić spokój duszy nieboszczyka, pragmatycznie - upewnić żałobników, że mają do czynienia ze stuprocentowym nieboszczykiem.

Oprócz tego stosowano całą gamę metod. Niektóre były nakierowane na wyrwanie "zmarłego" z letargu (na przykład polewanie go wrzątkiem lub roztopionym woskiem - ten drugi sposób ocalił karabiniera papieskiego Luigiego Vittoria), inne po prostu dawały gwarancję, że nie zostanie się pochowanym za życia (wbijanie noża w serce lub dekapitacja).

I chociaż medycyna zdecydowanie się rozwinęła, wciąż mamy szereg procedur, które mają nam zapewnić, że nie podzielimy losu Mikołaja Gogola. Zgon musi być stwierdzony przez osobę do tego uprawioną, ponadto pogrzeb nie może się odbyć wcześniej niż 24 godziny od śmierci. Ze względów epidemicznych nie dotyczy to osób zmarłych na choroby zakaźne.

- Dodatkowym zabezpieczeniem przed pochówkiem "żywcem" są wszystkie formalności, jakich musimy dopełnić w zakładzie pogrzebowym przed ceremonią i sam proces przygotowania ciała do trumny (umycie, ubranie, umalowanie i ułożenie w trumnie zmarłego) - uzupełnia Tołoczmańska.

Śmierciopozytywni

Współczesna technologia ułatwia nam walkę z tafefobią. Nie potrzebujemy skomplikowanych konstrukcji przy grobach, wystarczy pochowany razem z nieboszczykiem telefon komórkowy. Najlepiej starszego typu, żeby bateria wytrzymała dłużej. Jak wskazuje autorka bloga "Agnes zza grobu", znajdujemy też nowe sposoby na oswajanie się ze śmiercią.

- W XXI wieku powstała nowa usługa poprawy zdrowia psychicznego dla osób cierpiących na depresję i inne schorzenia natury psychicznej. Usługa ta to zakopywanie żywcem w płytkim dole na określony czas, zazwyczaj 20-40 minut. Wspomniana "terapia" zyskała popularność w Rosji, gdzie za jedną taką sesję należało zapłacić 10 tysięcy rubli - opisuje nasza rozmówczyni.

Jak mówił w programie "Kossakowski. Szósty zmysł. Rosja" Wiktor Pipczenko, terapeuta praktyk niekonwencjonalnych, po jego metody sięgają różne osoby i z różnych powodów. Jemu samemu "chwilowy pochówek" pomógł pogodzić się ze śmiercią ojca.

- To ludzie w różnym wieku, o różnych zawodach. Są weterani wojenni, są tacy, co mimo woli musieli wojnę oglądać. Ci ludzie mają dużo wspomnień związanych ze śmiercią, przychodzą tutaj, żeby te wspomnienia pogrzebać. Jak się kładziesz, to zakopujesz wszystko, co chciałbyś zostawić. Dla każdego to subiektywny proces, tam czas inaczej płynie. Ktoś czuje, że minęły trzy minuty i całe życie przed oczami przeszło, a ktoś potrzebuje na to paru godzin. Ludzie są różnie skonstruowani - tłumaczy Rosjanin.

Pipczenko podkreśla, że "to nie jest bezpieczna praktyka, jeśli nie wiesz, jak ją przeprowadzić".

"Z potwornego snu w sen potworniejszy jeszcze". Pobudka w trumnie
"Z potwornego snu w sen potworniejszy jeszcze". Pobudka w trumnie
Źródło: Ilustracja: Antonina Długosińska

Fascynacja śmiercią przyjmowała w historii ludzkości różne oblicza. Dziś na popularności zyskuje ruch death positive, którego przedstawicielką jest Tołoczmańska. "Śmierciopozytywność" promuje akceptację zgonu jako jednego z naturalnych elementów życia. Jej przedstawiciele zachęcają do swobodnego mówienia o procesie umierania i wszystkim, co następuje po nim. Ma to zmniejszyć lęk przed śmiercią i ułatwić najbliższym zmarłego pogodzenie się z jego odejściem. Swoją śmierciopozytywność mają też Japończycy, uczestniczący w tak zwanych warsztatach umierania, pozwalających zmierzyć się z własną śmiertelnością. "Ich uczestnicy słuchają historii umierającego człowieka i w trakcie jej trwania symbolicznie rozstają się z ważnymi dla siebie osobami, marzeniami i rzeczami. Ta symulacja pozwala w bezpiecznych warunkach doświadczyć straty i zrozumieć, co tak naprawdę - dla każdego z nas - jest w życiu najważniejsze" - pisze Katarzyna Boni, autorka reportażu "Ganbare! Warsztaty umierania". Jak tłumaczy, podczas takich warsztatów uczestnicy zapisują na kartkach rzeczy, które uważają za ważne, a następnie stopniowo te kartki odrzucają, decydując, co jest najważniejsze. Na stronie autorki można zobaczyć kartki wybrane przez uczestników jej warsztatów: "miłość", "syn", "pisanie", "Renata (żona)".

Tołoczmańska na swoim blogu, w ramach przełamywania tabu i edukacji, porusza tematy śmierci, pogrzebów, żałoby i branży pogrzebowej w Polsce. Opisuje kulisy troski o zmarłego, takie jak pośmiertny makijaż oraz to, w jaki sposób różne kultury celebrują pożegnanie.

- Perspektywa umierania dla większości jest czymś przerażającym: tragicznym wypadkiem, chorobą czy czymś, co trzeba "odpukać" - zgodnie z tak słynnym zabobonem. A co, jeśli potraktujemy śmierć równie naturalnie jak narodziny, jako kolejny etap naszego życia? Tutaj właśnie wkracza ruch death positive, daje ludziom przestrzeń do rozmawiania na tematy, których raczej nie porusza się przy porannej kawie czy urodzinach cioci. Tak jak chcemy poznawać inne aspekty życia i świata, który nas otacza, to naturalne, że śmierć jest jednym z tych tematów, o których chcemy mieć większą wiedzę - tłumaczy autorka bloga "Agnes zza grobu"

Nasza rozmówczyni podkreśla, że ruch death positive wbrew pozorom nie zapomina o żywych. - Proste zaplanowanie wcześniej pogrzebu przez zmarłego jeszcze za jego życia bardzo ułatwia planowanie ceremonii pochówku. W momencie kiedy śmierć przychodzi i trzeba pożegnać się z bliskim, emocje biorą górę i trudno o czymkolwiek wtedy myśleć - i to też jest naturalne. Zwykła rozmowa z bliskim za życia pomaga wtedy bardziej zebrać myśli i załatwić formalności dużo sprawniej - przekonuje Tołoczmańska.

Czytaj także: