Jednego dnia nie możesz ubiec kilometra. Mijają trzy tygodnie, a nagle orientujesz się, że bez zatrzymywania przebiegasz 10. Oto jak doszła do tego moja mama.
- W dżinsach będzie ci za gorąco. Nie bierz grubej bluzy - tak kilka lat temu pouczałam moją mamę, gdy po raz pierwszy chciała zabrać się za bieganie. Tamten trening skończył się szybciej, niż zaczął - mama obraziła się i postanowiła, że więcej ze mną biegać nie będzie. Próbowała robić to sama, na niewielkim kółku - tam, gdzie zwykle spaceruje z psem - ale jakoś nie wychodziło. - Za daleko dla mnie, nie będę biegać - mówiła. - Dobrze jej tak. Sama sobie winna, jak nie chce słuchać - cieszyłam się w myślach, że moje było na wierzchu.
"Wiesz, jak to zrobić?"
I tkwiłam tak w tym zadowoleniu, aż pewnego dnia coś wreszcie w głowie przeskoczyło i błysnęła żaróweczka. - Co u licha?! Przecież to nie o to chodzi, czyje jest na wierzchu - oświeciło mnie. I wymyśliłam, że trzeba zrobić coś, żeby marzenie mamy spełnić. - Wystartujmy razem w Biegu Niepodległości. Przygotuję cię, potrenujemy najpierw marszobiegiem i dojdziemy do 10 km. Uda się - wypaliłam na początku października, wypluwając od razu wszystkie informacje. Spodziewałam się krótkiej odpowiedzi "NIE" - i to dosłownie takiej, wielkimi literami. Zamiast tego było zainteresowanie: - To się może udać? Przecież ja nie mogę teraz ubiec kilometra... Nie zostawisz mnie na biegu? Wiesz, jak to zrobić w miesiąc? - padły pytania. Wtedy zaczęłam tłumaczyć. Jeszcze tego samego dnia ruszyłyśmy na trening.
Na początek marszobiegi
Plan był prosty: najpierw ok. 45 minut biegu przerywanego marszem, potem stopniowe wydłużanie odcinków biegowych, a skracanie spacerowych, następnie wydłużenie całego marszobiegowego treningu do godziny i w końcu przejście do ciągłego biegu przez pół godziny, a potem przez godzinę.
Pierwszy trening zrobiłyśmy w proporcjach 5 minut biegu i 3 minuty marszu. I tak sześć powtórzeń, w sumie 48 minut. Na drugim treningu o pół minuty wydłużyłyśmy bieganie i skróciłyśmy marsz. Wtedy też założyłam mamie na Facebooku stronę Biegiem do Niepodległości. Chodziło o to, żeby znajomi mogli obserwować postępy i dopingowali moją zawodniczkę w treningach. Trudniej przestać, jak już obserwuje cię kilkadziesiąt osób.
Nasz trzeci (wydłużony już do godziny) i czwarty bieg to były już serie 6 minut biegu i 2 marszu, a piąty - 6,5 min biegania i półtorej minuty spaceru. Potem nastąpił pierwszy przełom. Kolejnego treningowego dnia, zamiast biegać ze mną, mama wybrała się na przebieżkę sama i bez przerywania pokonała 5 km. Pochwaliła się dopiero dzień później! Od tej pory skończyłyśmy już z marszobiegami, kontynuując treningi już z biegami ciągłymi. Kolejno było to 6, 5 i 5 km. Potem przyszedł kolejny przełom.
"W ogóle nie czuć, że to tyle kilometrów!"
Pewnego dnia mama miała wpaść do mnie w drodze do lasu. Chciałam dać jej cieplejsze skarpetki, bo nastały już chłody. Czekałam, czekałam, aż w końcu po półtorej godziny stanęła w moich drzwiach, zmęczona, ale uśmiechnięta. Okazało się, że była już po treningu. - Wyłączył się GPS, nie wiem, ile biegałam. Możemy narysować trasę i sprawdzić? - zapytała. Usiadłyśmy, narysowałyśmy i wyszło... 12 km! - To niemożliwe! Ale trasa na pewno była taka. W ogóle nie czuć w lesie, że to tyle kilometrów - powiedziała zachwycona. - To była dobra decyzja, żeby to robić - stwierdziła. - Jest gotowa na tę dychę - pomyślałam wtedy. Niecałe trzy tygodnie treningów i moja mama od zera doszła do biegania 10 km. Pękam z dumy!
W zeszłym tygodniu zabrałam mamę po raz pierwszy na trochę bardziej zorganizowany bieg - Dziady Kabackie. W kilkanaście osób wybraliśmy się w nocy na przebieżkę do warszawskiego Lasu Kabackiego i tam w kilku miejscach pamięci zapaliliśmy lampki. Chciałam sprawdzić, czy spodoba jej się bieganie w nocy i jak będzie pokonywać kilometry w grupie. I znów spodziewałam się, że mama powie, że nigdy więcej nie chce już tego powtarzać. Tymczasem tu znów niespodzianka. Stwierdziła, że bardzo jej się podobało! Zauważyła już pierwsze zalety biegania: bardzo dobrze po bieganiu jej się śpi, a do tego wszystkie spodnie zrobiły się nagle za duże. Chyba na dobre połknęła biegowego bakcyla!
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)