70 lat temu u brzegów Normandii zginęło 37 polskich marynarzy, a polska flota straciła swój największy okręt w historii. - Nie szkoda tego starego żelaza, i tak nie było nasze, ale szkoda tych młodych żywotów – takimi słowami komandor Stanisław Dzienisiewicz, dowódca krążownika ORP Dragon, żegnał pozostałą przy życiu załogę schodzącą ze śmiertelnie uszkodzonej jednostki.
Wrak krążownika oraz ciała poległych członków jego załogi nadal spoczywają w Kanale La Manche. Resztki okrętu znajdują się na płyciźnie w pobliżu Normandii, gdzie osadzono go jako część falochronu portu inwazyjnego Mullberry. Większość poległych wywieziono amerykańskim ścigaczem na środek Kanału i tam pochowano zgodnie z morskim obyczajem. Części nigdy nie wydobyto z wraku. W aktach zgonu jako miejsce pochówku wpisano "Area Juno", od kodowej nazwy odcinka normandzkich plaż, gdzie zakończył żywot pierwszy polski krążownik.
Mało efektowne losy
W 1944 roku ORP Dragon czasy swojej świetności miał już za sobą. Właściwie to nigdy nie zasłynął niczym wyjątkowym, a jego losy nie należały do ciekawych. Powstał jeszcze podczas pierwszej wojny światowej dla Royal Navy, a celem jego istnienia miało być pełnienie funkcji zwiadowcy dla floty i pogromcy niszczycieli ją atakujących. Szybko stał się jednak ofiarą rozwoju techniki. Kiedy wszedł do służby w sierpniu1918 roku jako HMS Dragon, zadanie zwiadu przejmowały samoloty, a niszczyciele stawały się za szybkie, aby mógł je dogonić. Po długiej i monotonnej służbie, podczas której krążownik miał jedynie kilka razy okazję wejść do walki, w połowie 1942 roku uznano, że HMS Dragon - operował wówczas na Ocenie Indyjskim - bezwzględnie wymaga remontu. Krążownik wysłano do Wielkiej Brytanii, a pod koniec roku postanowiono, że zostanie przekazany polskiej flocie. Tak Brytyjczycy jak i Polacy wiedzieli, że jednostka ma już mały potencjał bojowy, ale polska flota miała nadmiar chętnych do służby. Na 1942 rok przypadł bowiem szczyt napływania ochotników z emigracyjnych skupisk Polaków, a na dodatek nie było co zrobić z tysiącami żołnierzy i cywilów, którzy uciekli z pokonanej Francji. Pojawiali się też pierwsi zwolnieni z radzieckich łagrów. Polskie dowództwo pragnęło również mieć większy okręt ze względów propagandowych. "Krążownik" brzmi dumnie, zwłaszcza, że polska flota nigdy nie miała jednostek tej klasy. Pewnym problemem był wybór nazwy, którą Polacy początkowo chcieli zmienić. We flocie krążyła wówczas plotka, że miał to być ORP Lwów, ale mieli się temu stanowczo sprzeciwić Brytyjczycy, podobno z obawy o drażnienie radzieckiego sojusznika. Ostatecznie do momentu podniesienia polskiej bandery 15 stycznia 1943 nie wybrano nowej nazwy. Pozostał Dragon.
Początki bez entuzjazmu
Kośćcem załogi krążownika mieli zostać weterani przeniesieni małymi grupkami z polskich niszczycieli. Mający wieloletnie doświadczenie marynarze byli zszokowani stanem okrętu. – Taksówka wjechała w bramę Cammell-Laird-Dock i zatrzymała się przed samym trapem. Stary gruchot obdrapany i brudny, aż się wzdrygnąłem. A wewnątrz istny śmietnik! Nie wiedziałem, czy mam być dumny z tego, że będę jednym z pięciuset mających stanowić załogę naszego pierwszego krążownika, czy wrócić skąd przybyłem - no i do paki – tak opisał swoje pierwsze wrażenia we wspomnieniach "Granatowa Załoga" Wincenty Cygan.
Brytyjska załoga opuściła okręt w pośpiechu, a zajmujący ich miejsce Polacy musieli uprzątnąć bałagan i potem pomagać przy pracach stoczniowych. Problemem było to, że około 2/3 polskiej załogi nigdy nie było na żadnym okręcie i trzeba ich było wszystkiego uczyć. Jeszcze poważniejszym kłopotem był tłok. Pierwotnie na okręcie służyło około 450 ludzi, ale po modernizacjach do obsługi wszystkich nowych urządzeń potrzeba było kolejnych stu marynarzy, którzy nie mieli gdzie się podziać. W każdym możliwym pomieszczeniu, nawet w korytarzach, wieszano hamaki. Remont początkowo obliczano na kilka miesięcy, ale ostatecznie trwał do sierpnia 1943 roku. Nie przeprowadzono jednak głębszej modernizacji i okręt dysponował podobnym potencjałem jak w 1918 roku. Jego przydatność w nowoczesnej wojnie morskiej była więc ograniczona, zwłaszcza wobec słabego uzbrojenia przeciwlotniczego. Lekkie krążowniki służyły wówczas głównie jako środek do obrony przed samolotami, natomiast główne działa ORP Dragon były starego typu i nie mogły podnosić luf dostatecznie wysoko.
Szkolenia i remonty
Okręt miał 136 metrów długości i 14 szerokości. Po wszystkich modernizacjach i w pełni gotowy do walki wypierał około 5,5 tysiąca ton, czyli dwa razy więcej niż największe polskie niszczyciele: ORP Błyskawica, ORP Grom (zatopiony w 1940 roku) czy ORP Orkan (zatopiony w 1943 roku z największą stratą życia w historii polskiej floty - 178 marynarzy). Głównym uzbrojeniem okrętu było pięć dział kalibru 152 milimetry, czyli największych w historii polskiej floty. Do tego szereg dział, działek i karabinów przeznaczonych do obrony przed samolotami.
Jeszcze podczas remontu wydawało się, że krążownik wróci na Daleki Wschód. Załodze wydano mundury tropikalne i montowano klimatyzację. Mogła to być celowa dezinformacja lub latem 1943 roku zmieniono plany, bowiem ostatecznie ORP Dragon wysłano do głównej bazy Royal Navy w Wielkiej Brytanii, położonego na Orkadach Scapa Flow. Tam rozpoczęło się długie i żmudne szkolenie oraz zgrywanie załogi. W jego trakcie wyszło na jaw, że podczas remontu źle położono kable systemu kontroli dział. Ponieważ bez celnego uzbrojenia okręt jest bezużyteczny, ORP Dragon ponownie trafił do remontu. Późną zimą wrócił do Scapa Flow i wykonał kilka patroli na Morzu Północnym i Atlantyku, osłaniając większe jednostki brytyjskiej floty. Już wówczas wśród załogi szerzyły się plotki, że krążownik będzie brał udział w lądowaniu we Francji. Potwierdziło to przebazowanie na południe Wielkiej Brytanii i rozpoczęcie szkoleń z zakresu ostrzeliwania celów na lądzie i eskortowania zespołów barek desantowych. Po kolejnym krótkim remoncie, na początku czerwca, ORP Dragon formalnie przydzielono do jednego z zespołów okrętów, których zadaniem było wsparcie ogniowe wojska lądującego na plażach Normandii.
Ku Normandii i przeznaczeniu
W nocy z 5 na 6 czerwca 1944 r. polski krążownik wyszedł z Portsmouth i ruszył na południe. – Z naszej prawej burty ciągnął się wąż barek. Panowała przejmująca cisza, niemącona niczym poza szumem wentylatorów i chlupaniem wody śrubami. Daleko przed nami czarny horyzont rozdarły wybłyski – wspominał początek inwazji Cygan.
Pierwsze godziny były dla Polaków deprymujące. Brytyjski oficer, który miał koordynować z lądu ostrzał ORP Dragon, został ranny. Polski okręt przez pierwszą połowę dnia kręcił się bezużytecznie tuż obok brzegu, podczas gdy wszystkie inne w okolicy bez przerwy wysyłały w kierunku Niemców tony pocisków. Dopiero po południu Polakom przydzielono samolot obserwacyjny, który zaczął wskazywać cele. – Rzygnęliśmy zaraz na przemian z rufowych i dziobowych dział, dziewiętnaście kilometrów w głąb nieszczęsnej Normandii – opisał to Cygan. Przez następne dni krążownik niemal bez przerwy ostrzeliwał cele na lądzie - głównie pozycje artylerii i miejsca koncentracji niemieckiego wojska. Polscy artylerzyści dostawali pochwały za celność, ale załoga prawie nigdy nie widziała jednak, do czego strzela. – Dałbym wiele, by móc przeniknąć teren i zobaczyć to na własne oczy. Niestety... Po półtorej doby takiej harataniny komory amunicyjne się opróżniły – wspominał Cygan. Okręt wystrzelił kilka tysięcy swoich najcięższych pocisków i wrócił do Portsmouth po nowe. Postój w porcie trwał mniej niż dobę i krążownik szybko wrócił na pozycję. Schemat powtarzał się przez ponad tydzień. W dzień i noc okręt strzelał w głąb lądu. Czasem pomagał odpierać sporadyczne naloty Luftwaffe i wdawał się w pojedynki z niemiecką artylerią. Alarm bojowy trwał bez przerwy, a załoga padała ze zmęczenia na stanowiskach. Część próbowała na nich spać, ale ciągły huk własnych armat bardzo to utrudniał. – Mimo zatykania sobie uszu pakułami, spanie na pokładzie z którego grzmią stopięcdziesiątki, jest niemożliwe – wspominał Cygan. Na dodatek z nieba co jakiś czas sypały się odłamki pocisków przeciwlotniczych. Niegroźne, ale dokuczliwe.
Kluczowe momenty
W połowie czerwca ORP Dragon wrócił do Portsmouth po amunicję i na drobne naprawy. Ku Normandii wyruszył ponownie 7 lipca. Jak się okazało, był to ostatni rejs dumy polskiej floty. 8 lipca wczesnym rankiem krążownik zajmował pozycję w pobliżu brzegu. Miał znów otworzyć ogień do celów lądowych. Część załogi próbowała spać, podczas gdy artylerzyści szykowali działa. - Ułożyłem znów głowę na ramionach i czekałem na pierwszą salwę. Zamiast tego jakiś inny huk rozdzierający i piekielna siła podrzuciła mną w powietrze, po czym twarzą gruchnąłem o stół. Zgasły światła nocne i otoczyła nas idealna ciemność. [...] Rozpylona słona rosa wolno opadała na okręt. Pod nogami pokład gwałtownie się przechylał. Byłem pewien, że coś się stało. Okręt został ugodzony miną, torpedą lub bombą – tak opisał moment śmiertelnego ugodzenia ORP Dragon Cygan. Artylerzysta nie mylił się. Torpeda trafiła w lewą burtę na wysokości maszynowni i wyrwała potężną dziurę. Wszyscy znajdujący się pod pokładem w tej okolicy zginęli. Śmierć poniosła też niemal cała obsada działka przeciwlotniczego stojącego tuż nad miejscem wybuchu. Dwóch artylerzystów siła eksplozji odrzuciła na ponad sto metrów od okrętu. Jeden cudem przeżył.
Okręt był śmiertelnie uszkodzony. Udało się go utrzymać na powierzchni, ale miał "przetrąconą stępkę", czyli był niemal rozerwany na dwie części. Wyciąganie rannych i ciał z zalanej maszynowni i roztrzaskanych pomieszczeń pod pokładem było bardzo trudne. Pogięte ściany blokowały drzwi i przejścia. Do maszynowni można było się dostać jedynie opuszczając na linie przez wywietrznik w pokładzie. Pierwszego dnia doliczono się łącznie 23 ciał. Polecono ich zaszyć w hamaki w przygotowaniu na pogrzeb morski. Mieli to zrobić ochotnicy. - Jednym z pierwszych był Trak (nazywany tak ze względu na atletyczną budowę ciała – red.). Dostał dwóch do pomocy. Postawiwszy flachę whisky przed sobą, wziął się do dzieła. [...] Delikatnie pchał igłą w płótno, jakby bojąc się, by nie ukłuć ciała. Kiedy ręka napotykała na lepką czerwień krwi, wzdychał wtedy, łapał za butelkę i mocno ciągnął. W ciemnościach, przy nigdy nie milknącej kanonadzie, ukazywała się w świetle wybłysków sylwetka klęczącego Traka nad rzędem sztywnych przyjaciół i z flaszką nadpitą obok. Był to widok niezapomniany – tak opisywał proces Cygan. Nazajutrz ciała przeniesiono na amerykański ścigacz i wywieziono na środek Kanału La Manche. Tam odbył się pogrzeb morski, czyli ciała zaszyte w hamaki i z obciążeniem wrzucono do wody. Ostatecznie doliczono się 37 zabitych. Dziewięciu ciał nie udało się wydobyć z wraku.
Ostatnie zadanie
Po oględzinach specjalistów okręt spisano na straty. Ze względu na skalę uszkodzeń i małą przydatność bojową remont uznano za nieopłacalny. Postanowiono, że wrak wzmocni sztuczny falochron inwazyjnego portu Mullberry. 10 lipca kmdr Dzienisiewicz otrzymał rozkaz opuszczenia okrętu. Wygłosił wówczas przytoczoną w części na początku przemowę, która w ocenie załogi była jedną z najlepszych, jaka padła na okrętach polskiej floty, bo była bardzo krótka i treściwa. Po południu większość Polaków odpłynęła do Anglii na pokładzie amerykańskiego okrętu desantowego. Na pokładzie krążownika pozostało jedynie 20 ludzi, którzy pomagali przybyłym technikom amerykańskim i brytyjskim wymontować wszystkie przydatne urządzenia. 16 lipca opuszczono polską banderę, a cztery dni później okręt zatopiono na płyciźnie. Nadbudówki okrętu przez lata wystawały nad wodę. Po wojnie łatwo dostępną cześć wraku usunięto, ale reszta kadłuba pozostała na dnie.
Sprawcą zatopienia ORP Dragon była tak zwana "żywa torpeda". Była to broń niemal samobójcza, bowiem większość misji z jej udziałem kończyła się zatopieniem i zabiciem sternika. Niemcy nazywali ją kodowo "Neger". Było to połączenie dwóch torped, jednej nad drugą. Górna była przerobiona tak, aby mógł w niej zasiąść człowiek, dolna była normalna. Podczas rejsu nad wodę wystawała jedynie przeszklona kopułka, w której tkwiła głowa sternika. Zadaniem "pilota" było skryte podpłynięcie do okrętu wroga i odpalenie z małego dystansu torpedy. W teorii była to potencjalnie przydatna broń do atakowania alianckich flot desantowych. W praktyce okazała się mało praktyczna i jedynym dużym sukcesem było storpedowanie ORP Dragon. Sprawcą ataku był Karl Heinz Potthast, który zdołał niepostrzeżenie zbliżyć się do polskiego okrętu na mniej niż pół kilometra. Został schwytany kilka godzin po storpedowaniu polskiego okrętu, kiedy próbował wydostać się z rejonu lądowania aliantów. Ostatecznie ORP Dragon "odrodził się". Kilka miesięcy po jego zatopieniu brytyjska flota przekazała Polakom bliźniaczy krążownik HMS Danae. Przeniesiono na niego większość ocalałych z ORP Dragon i nazwano ORP Conrad. Konieczność remontu i szkolenia doprowadziły jednak do tego, że nowy krążownik wszedł do linii dopiero w ostatnich dniach II Wojny Światowej i nie brał udziału w działaniach bojowych.
Autor: Maciej Kucharczyk\mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: archiwum prywatne