Wicepremier polskiego rządu, pytany o amerykańskie wybory i dwójkę kandydatów na prezydenta, odpowiada, że to wybór jak między dżumą a cholerą. Takie zdanie nie powinno paść. Nie dlatego, że ktoś się może obrazić. Politycy mają grubą skórę, a już kandydaci na prezydentów USA muszą być z teflonu. Nawet nie dlatego, że obrażać nie wolno. W polityce wolno wszystko, jeśli tylko przynosi to korzyści. Słowa premiera Morawieckiego korzyści nie przynoszą i pokazują coś innego - całkowity brak strategii.
Żeby było jasne, nie mam problemu z użyciem porównania do dżumy i cholery. Pisanie dziś, że Hillary Clinton została porównana do zarazy to gruba przesada. Pozostańmy przy tym, że to tylko metafora określająca wybór między złym kandydatem republikanów, a fatalną kandydatką demokratów. Tylko, że już tu pojawia się kilka błędów. Jeśli nie wydarzy się nic nadzwyczajnego, to w przyszłym roku, jedna z tych osób zamieszka w Białym Domu. To z nią polski rząd będzie musiał ułożyć sobie relacje. Krytykowanie obu już dziś jest tylko niedyplomatyczne, ale uznawanie, że jest nam wszystko jedno, kto wybory wygra, jest też naiwne. Można by tę wypowiedź oczywiście zignorować, gdyby dotyczyła każdego innego państwa na świecie. Ale wydawało się, że to właśnie polski rząd uznał, że to Stany Zjednoczone są naszym najważniejszym sojusznikiem. Czy to nie amerykańscy żołnierze mają pojawić się w naszym kraju, jako gwarancja bezpieczeństwa? Czy przed szczytem NATO w Warszawie, to nie w Waszyngtonie zabiegamy o wzmocnienie obecności na wschodniej flance? Czy to nie amerykańskie flagi powiewały za polskimi ministrami, kilka dni temu, w Redzikowie? Można by tę wypowiedź zignorować, gdyby kandydatów rzeczywiście nic nie różniło. Ale w wyborach mamy z jednej strony kandydatkę demokratów, związaną z obecną administracją, z którą dziś negocjujemy i podpisujemy umowy. Z drugiej strony mamy kandydata, który krytykuje obecną politykę zagraniczną USA, zapowiada zmiany i nowe podejście do Rosji. Trump w swoim przemówieniu na temat polityki zagranicznej sam przyznał, że działania Stanów muszą być bardziej nieprzewidywalne. Można by tę wypowiedź zignorować, gdyby nie wpisywała się w kontekst innych słów, jakie wczoraj padły. Prezes PiS, Jarosław Kaczyński, pytany o słowa Billa Clintona, odsyła byłego prezydenta USA do lekarza, sugerując przeprowadzenie badań medycznych. Clinton na wiecu wyborczym swojej żony, krytykując Trumpa, nawiązał także do polskich władz, mówiąc, że "chcą przywództwa w stylu Putina". Były amerykański prezydent powiedział o tym, o czym przeczytał w prasie w Stanach, bo artykułów w podobnym tonie, w ostatnich miesiącach, było wiele. Dziś z kolei prasa rozpisuje się i o tych słowach Clintona, i o reakcji polskiego rządu. Byłaby to dobra okazja, by pokazać, jak bardzo eksprezydent się pomylił, pisząc na przykład jakoś tak: "Pamiętamy o dobrych relacjach między Waszyngtonem i Warszawą w czasach, gdy był pan prezydentem i gdy Polska wchodziła do NATO. Pamiętamy, jak osobiście wspierał pan nasze starania o członkostwo i wiemy, jak kluczowa jest dla nas współpraca ze Stanami także dziś. Kilka dni przed historycznym wydarzeniem, jakim będzie szczyt NATO w Warszawie, chcemy zapewnić, że demokratyczne wartości w naszym kraju nie są zagrożone. Mamy nadzieję na dalszą owocną współpracę z obecną, jak i przyszłą administracją… itp itd." Zamiast standardowej, dyplomatycznej odpowiedzi, Clinton usłyszał jednak, że ma iść do lekarza, a jego żona jest taką samą zarazą jak Trump. Rozumiem, że zwyczajny, profesjonalny komunikat o dobrej współpracy to dla rządu dziś przejaw "polityki prowadzonej na kolanach". Z taką polityką Polska skończyła, prosić i przepraszać nie zamierza i nie musi się już nikomu podobać. Ani w Waszyngtonie, ani w Brukseli, ani w Berlinie. Rząd ma dziś ograniczone pole manewru, musi wybierać między złą polityką bycia "miłym", a fatalną polityką okładania wszystkich na oślep. To jak wybór między dżumą a cholerą.
Autor: Maciej Sokołowski / Źródło: tvn24